Premier League: Tottenham po raz kolejny bez charakteru. Chelsea wraca do żywych
W najciekawszym spotkaniu 28. kolejki Premier League Tottenham w słabym stylu przegrał z Chelsea 0:2. Piłkarze Mauricio Pochettino mogą obawiać się o miejsce w czołowej czwórce, natomiast "The Blues" wracają na właściwą ścieżkę.
2019-02-28, 12:04
Przed spotkaniem mówiono głównie o zachowaniu golkipera Chelsea, który podczas niedzielnego finału Pucharu Ligi Angielskiej z Manchesterem City odmówił zejścia z boiska w dogrywce. Kibice i eksperci przecierali oczy ze zdziwienia - podobne sytuacje należą do rzadkości. Kepa i Maurizio Sarri tłumaczyli po meczu, że doszło do nieporozumienia, jednak nie brakowało głosów, że to idealne podsumowanie tego, co dzieje się z zespołem w ostatnim czasie.
Zespół miał dużo problemów, zanotował między innymi kompromitujące porażki z Bournemouth (0:4) i Manchesterem City (0:6). Mówiono, że filozofia Sarriego sie sprawdza się w Premier League, spekulowano, że Włoch w najbliższych spotkaniach zagra o swoją przyszłość na Stamford Bridge. Atmosfera po zajściu z najdroższym bramkarzem świata mogła zrobić się jeszcze gęstsza. Okazało się jednak, że Sarri nie zamierza rezygnować - posadził Hiszpana na ławce i w jego miejsce wstawił weterana, 37-letniego Caballero.
Tottenham miał swoje problemy - w weekend doznał bolesnej porażki z Burnley, które w tym sezonie jest chłopcem do bicia dla większości zespołów z czołówki, praktycznie tracąc szanse na to, by gonić Liverpool i Manchester City, które walczą o tytuł. "Spurs" teoretycznie mieli dobrą sytuację przed ostatnią prostą sezonu - zdołali uzyskać dużą przewagę nad resztą stawki i byli bezpieczni na trzecim miejscu, które, jak na skład zespołu i fakt, że ostatnie wzmocnienia zostały dokonane 1,5 roku temu, wydaje się co najmniej przyzwoite.
REKLAMA
Ostatni czas jednak sprzyjał jednak temu, by popadać w złudny optymizm - druga połowa meczu Ligi Mistrzów z Borussią Dortmund była najlepszym okresem gry w tym roku, w kilku meczach Tottenham urywał się ze stryczka, ratując się w ostatnich minutach. Nie czarował, widać było, że nie wszystko w maszynie Pochettino działa tak, jak życzyby sobie tego szkoleniowiec. Nie brakowało jednak ludzi, którzy twierdzili, że londyńczycy mogą rywalizować z prowadzącą w tabeli dwójką. Kiedy jednak trzeba było udźwignąć ciężar oczekiwań, wszystkie szumne zapowiedzi pękły jak mydlana bańka. Kiedy pojawia się jakakolwiek presja, Tottenham pokazuje, że po prostu nie jest gotowy na przeskoczenie pewnego poziomu. Mecz z Chelsea doskonale to potwierdził.
Gospodarze mieli w nogach dogrywkę z niedzielnego przegranego finału, ale nie było tego po nich widać. Od pierwszych minut to oni dyktowali warunki, a Tottenham przejął inicjatywę kilkanaście minut przed końcem pierwszej połowy. Mecz mógł się podobać, tempo było szybkie, zawodnicy nie odstawiali nogi, strzały Higuaina i Winksa zatrzymały się na słupku i poprzeczce. Było jednak widać, że zarówno jedni, jak i drudzy nie są w optymalnej dyspozycji.
W drugiej połowie Chelsea znalazła sposób na to, by wybić rywalom z głowy marzenia o wywiezieniu korzystnego wyniku ze Stamford Bridge. Pedro popisał się ładną indywidualną akcją i z ostrego kąta zaskoczył Hugo Llorisa. Hiszpan miał trochę szczęścia, ale piłka znalazła drogę do siatki i w sumie liczyło się tylko to.
REKLAMA
Tottenham próbował odwrócić losy tego spotkania, ale wszystko, co robił, było przewidywalne i nie miało prawa zaskoczyć defensywy rywali. Utrzymywali się jednak na powierzchni i mogli liczyć na to, że jedną akcją zdołają ugrać na trudnym terenie chociaż punkt. Nadzieję odebrał im Kieran Trippier, który "popisał się" precyzyjnym uderzeniem... na własną bramkę. Wychodzący do piłki Lloris nie miał szans na reakcję.
Było po meczu, w którym Chelsea wygrała zasłużenie, znów pokazując rywalowi zza miedzy miejsce w szeregu. Podobnie jak dwa sezony temu pogrzebała jego szanse na tytuł.
Tottenham w ekspresowym tempie znalazł się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Nad piątym w tabeli Manchesterem United ma już tylko pięć punktów przewagi, nad Chelsea siedem, ale piłkarze Sarriego mają do rozegrania zaległy mecz. W sobotę zmierzą się w Derbach Północnego Londynu z Arsenalem i można łatwo domyślać się, na kim będzie ciążyć presja. W tak prestiżowym starciu formę z ostatnich tygodni można odłożyć na bok, jedni i drudzy mają doskonałą świadomość, że oprócz ligowych punktów gra będzie toczyć się o jeszcze większą stawkę. A dla "Kanonierów" trudno wyobrazić sobie lepszy moment, by jeszcze bardziej pognębić rywala i sprawić, by niedawna przewaga stała się zupełnie nieznaczna.
REKLAMA
Czy można dziwić się, że ekipe z północnego Londynu to od dłuższego czasu obiekt kpin kibiców innych klubów? Jasne, zespół Pochettino prowadzi rozsądną politykę transferową, płaci piłkarzom w miarę rozsądne pieniądze, aktualnie buduje stadion, który pozwoli mu dołączyć do ligowej czołówki, regularnie gra w Lidze Mistrzów i na przestrzeni ostatnich sezonów wygląda stabilniej niż kilka bogatszych angielskich klubów, potrafi tworzyć gwiazdy z zawodników mniej znanych... Problem w tym, że od lat nie wygrywa nic, w kluczowych momentach zawodzi i to często w kuriozalnych okolicznościach. To żywy dowód na to, ile znaczy w piłce charakter i odpowiednia mentalność. Piłkarsko ten zespół wydaje się mieć wszystko, by odnieść sukces, jednak w sferze psychiki cały czas nie odkleił łatki drużyny, która nie wytrzymuje ciśnienia.
Z drugiej strony jednak właściwie bez trudu można wyobrazić sobie scenariusz, w którym Tottenham rozgrywa koncertowe zawody i przed własną publicznością odpłaca Arsenalowi za ostatnią ligową porażkę 2:4. Tyle tylko, że Mauricio Pochettino ma przynajmniej kilka powodów do zmartwienia. Christian Eriksen, jedna z kluczowych postaci drużyny, ma za sobą bardzo słaby luty, boczni obrońcy także nie mogą znaleźć optymalnej formy. Środek pola po starcie Mousy Dembele cały czas wygląda na sklecony naprędce. Zadyszka złapała Koreańczyka Sona, po kontuzji wrócił Harry Kane, nie imponuje Lucas, a Erik Lamela w meczu z Chelsea zawiódł na całej lini. Wydaje się, że "Kanonierzy" stoją przed szansą - podobnie jak Tottenham przed potyczką z Chelsea...
REKLAMA
W innych środowych meczach broniący tytułu Manchester City pokonał u siebie West Ham United z Łukaszem Fabiańskim w bramce 1:0, gola z rzutu karnego zdobył Sergio Aguero. Arsenal wygrał z AFC Bournemouth z Arturem Borucem w składzie 5:1. Boruc po raz kolejny w tym roku zastąpił w bramce Bośniaka Asmira Begovicia. Były bramkarz reprezentacji Polski po raz pierwszy skapitulował w czwartej minucie, kiedy tzw. podcinką pokonał go Mesut Oezil. W 27. minucie Niemiec asystował przy trafieniu Henricha Mchitarjana. Trzy minuty później bramkę kontaktową zdobył Lys Mousset. Jednak kolejne gole w tym meczu strzelali "Kanonierzy": Laurent Koscielny, Pierre-Emerick Aubameyangi Alexandre Lacazette.
Z kolei Southampton z Janem Bednarkiem w składzie pokonał u siebie Fulham 2:0. Środkowy obrońca reprezentacji Polski rozegrał cały mecz i znów zaprezentował się bardzo pewnie. "Święci" wygrali po raz pierwszy po czterech meczach bez zwycięstwa.
Do końca rozgrywek zostało 10 spotkań i wszystko pozostaje jeszcze otwartą sprawą.
REKLAMA
ps, PolskieRadio24.pl
REKLAMA