"Le Mans '66". Osobisty konflikt i wyścig zbrojeń Forda i Ferrari. Efekt - kapitalny film
4 nominacje do Oscarów, w tym za najlepszy film 2019 roku, pasjonująca i oparta na faktach historia osobistego konfliktu, który wywołał jeden z największych wyścigów zbrojeń w historii motoryzacji. "Le Mans '66", czyli jeden z kandydatów do prestiżowej nagrody świata filmu, przedstawia niezwykłą rywalizację Ferrari i Forda w legendarnym wyścigu.
2020-02-09, 07:15
Le Mans to dla fanów motoryzacji jedne z najbardziej kultowych zmagań na torze. Pierwszy trwający dobę wyścig odbył się 26 maja 1923 roku. Od tej pory był rozgrywany corocznie, z wyjątkiem lat 1936 oraz 1940-1948. W pierwszych latach zawodnicy startowali indywidualnie, z czasem zostały wprowadzone przepisy o dwuosobowych, a potem trzyosobowych zespołach. W teorii zasady są proste - zwycięzcą zostaje ten, kto w ciągu doby pokona największą liczbę okrążeń. W praktyce to jedno z najbardziej wymagających wyzwań w świecie sportów motorowych, o którym krążą legendy.
>>>Aaron Hernandez i jego tragiczna historia. Netflix udostępnił serial dokumentalny
W historii wyścigów dochodziło do wypadków śmiertelnych, najbardziej dramatyczny był rok 1955, kiedy to miał miejsce wypadek Pierre’a Levegha. Oprócz kierowcy zginęło w nim 82 widzów, a dalszych 120 odniosło rany i obrażenia.
Ostatnią ofiarą był Duńczyk Allan Simonsen, który zginął w 2013 roku. W tym samym roku do kin wszedł film "Wyścig", który pokazywał kulisy rywalizacji Jamesa Hunta i Nickiego Laudy. Kierowcy latami zmagali się na torze, tworząc też wyjątkową parę konkurentów - mieli diametralnie różne charaktery, na czym tylko skorzystał film. Jednocześnie kluczowe było też to, że za kierownicą mogło się z nimi równać naprawdę niewielu. Kulisy świata Formuły 1, aktorstwo, reżyseria uznanego Rona Howarda, zdjęcia i oddanie realiów tamtych czasów zaowocowało obrazem wartym obejrzenia.
REKLAMA
W 2020 roku na Netflixie pojawi się drugi sezon serialu o F1 "Jazda o życie", którego pierwsza część spotkała się z bardzo pozytywnym odbiorem. Była to pierwsza produkcja, która pokazała kulisy największych wyścigów samochodowych na świecie w tak dokładny sposób.
>>>Oficjalnie: Netflix potwierdził drugi sezon "Formuła 1: Jazda o życie"
Zemsta jako punkt honoru?
"Le Mans '66" to kolejna pozycja obowiązkowa dla fanów wyścigów, jednak nie tylko, bo dramat nie jest adresowany tylko do nich.
REKLAMA
Głównym wątkiem filmu jest potyczka między dwoma koncernami motoryzacyjnymi. W 1963 roku doszło do rozmów dotyczących kupna Ferrari przez Forda, ostatecznie jednak transakcja została odwołana na ostatniej prostej, a kością niezgody stała się kwestia udziałów w zakresie samochodów wyścigowych, które były priorytetem słynnego Enzo Ferrariego.
Według jednej z wersji legenda motoryzacji miała powiedzieć, że nie sprzeda swojej pracy firmie, która "robi brzydkie samochodziki w brzydkich fabrykach". Dodatkowo Ferrari przekazał, że Ford nie może równać się ze swoim dziadkiem, założycielem Ford Motor Company. O ile zerwane negocjacje byłyby prawdopodobnie do przełknięcia, to w tym momencie stały się sprawą osobistą.
Henry Ford II za punkt honoru postawił sobie zemstę na Włochach, planując pokonać ich tam, gdzie zaboli najmocniej - na torze wyścigowym. I właściwie nie tyle pokonać, co "zmiażdżyć", cytując kwestię z filmu.
REKLAMA
Jego ambicja, biorąc pod uwagę trwającą od lat dominację Ferrari, wydawała się szaleństwem. Zwłaszcza że Ford dopiero raczkował w dziedzinie wyścigów, będąc marką kojarzoną z samochodami przeznaczonymi na rynek komercyjny.
Miał swoje problemy także na tym polu, przede wszystkim ze względu na rosnącą w siłę konkurencję. Udział w wyścigach miał pomóc w poprawieniu wizerunku swojego produktu. Wygrana 24-godzinnego wyścigu na Circuit de la Sarthe jako pierwszy amerykański zespół miała mocno zadziałać na wyobraźnię konsumentów.
REKLAMA
Bohaterowie wyścigu zbrojeń
Samochodowy magnat zwrócił się do Carrolla Shelby'ego (w tej roli Matt Damon), który w 1959 roku zwyciężył w wyścigu, ale przypłacił to zdrowiem. Do końca życia miał cierpieć na problemy z sercem. Po zakończeniu kariery kierowcy wyścigowego cieszył się jednak opinią świetnego projektanta i eksperta w temacie budowy samochodów.
Najważniejszym partnerem Shelby'ego został porywczy, ale świetny kierowca Ken Miles (Christian Bale), który według rozmaitych opowieści pierwszy raz przystąpił do wyścigu w wieku 11 lat, sam zajmował się konstrukcją aut, a podczas II Wojny Światowej odpowiadał za przywracanie sprawności bojowej czołgom. To przede wszystkim z ich perspektywy oglądamy pasjonujący wyścig zbrojeń.
Rozpoczęły się prace nad tym, by z mającego słabą opinię GT40 stworzyć maszynę, która nie zawiedzie.
REKLAMA
Czasu na to, by rzucić wyzwanie Ferrari jest niewiele, atmosferę w zespole Forda można kroić nożem, a relacje bohaterów z mocodawcami nie należą do przyjemnych - to wszystko sprawia, że tło wydarzeń jest ciekawe, choć wiadomo, że kluczowym punktem będą ukazane zmagania podczas Le Mans. I to właśnie tutaj (co zresztą nie może dziwić) film wejdzie na najwyższe obroty.
Oczywiście sposób przedstawienia wydarzeń jest podyktowany wymogami scenariusza i realiami kina. W rzeczywistości w pracach nad stworzeniem samochodu uczestniczyło wielu ludzi, którzy także mieli ogromny wpływ na losy rywalizacji z Ferrari. W "Le Mans '66" najwięcej ekranowego czasu i zasług przypada tym, którzy mają za zadanie porwać widzów. I trzeba zaznaczyć, że Matt Damon i Christian Bale wywiązują się ze swoich ról znakomicie.
Jest między nimi chemia, mający już na koncie Oscara Bale przyzwyczaił do tego, że lubi szarżować, ale w duecie z Mattem Damonem, będąc głosem rozsądku w tym duecie, nie jest to mankamentem.
Można powiedzieć, że mamy do czynienia z kolejnym przypadkiem, w którym pokazuje się parę skrajnie różnych bohaterów, którzy mają na horyzoncie wspólny cel. Patrzenie na to, jak rozwija się ich relacja, pozwala też lepiej wejść w świat przedstawionych wydarzeń.
REKLAMA
"Le Mans '66" dostał nominacje w kategoriach Najlepszy Film, Montaż, Dźwięk i Montaż Dźwięku. Laureaci najbardziej prestiżowych nagród świata filmu zostaną ogłoszeni 9 lutego w Los Angeles. Jeśli chodzi o główną nagrodę, szanse wydają się niewielkie z racji na naprawdę potężną konkurencję z "Jokerem" na czele. Niemniej jednak mamy do czynienia ze świetnie zrealizowanym, trzymającym w napięciu kinem, które wykracza poza to, by w jak najbardziej efektowny sposób przedstawić to, co dzieje się na torze.
Wydarzenia z Le Mans 66 mają swoje miejsce w historii i film nie zmienia najważniejszych wydarzeń. Jeśli ktoś nie wie, jak skończyła się walka Forda z Ferrari i chce dowiedzieć się tego z ekranu, to ostrzegamy - w dalszej części tekstu pojawią się informacje dotyczące jego zakończenia.
Gorzkie początki
Niektórych szczegółów z konfliktu dwóch wielkich firm prawdopodobnie nie dowiemy się już nigdy. Film Jamesa Mangolda nie chce jednak być faktograficznym zapisem tych wydarzeń, dodaje też kilka, które nie miały miejsca w rzeczywistości, ale które ogląda się wyśmienicie, jak choćby scena, w której Shelby zabiera na "przejażdżkę" usprawnionym modelem GT40 Henry'ego Forda. Reżyser przyznał też, że w kluczowym momencie produkcji, czyli wyścigu z 1966 roku, na trybunach nie znalazł się Enzo Ferrari.
REKLAMA
Przede wszystkim chodzi tu o bohaterów, ich walkę o to, by osiągnąć cel, znaleźć środek pomiędzy swoimi ambicjami i tym, by zadowolić przedstawicieli koncernu. Reżyser kilka razy naginał rzeczywistość, jednak miało na celu przede wszystkim uatrakcyjnienie historii. I ten zabieg zadziałał.
Pierwsze dwie próby Forda spaliły na panewce. W 1964 roku trzy Fordy GT40 wystartowały w Le Mans, ale żaden z nich nie ukończył wyścigu. Pierwsze egzemplarze rozbiły się już podczas testów.
Miliony dolarów właściciela poszły na marne, co budziło duże kontrowersje ze względu na trudne czasy, które przeżywała firma. Samochody czekał szereg zmian, niezbędnych do tego, by w ogóle ukończyć wyścig. Nie wszystko jednak zawodziło - kwalifikacje i treningi wypadły obiecująco, a najlepszy wynik okrążenia należał do Phila Hilla. Koniec końców wynik był jednak ogromnym rozczarowaniem.
REKLAMA
Kiedy Ken Miles po raz pierwszy usiadł za kierownicą GT40, w brutalnych słowach skrytykował maszynę, ale pozostał przy projekcie. Wyciągano wnioski, pracowano w pocie czoła, walcząc z czasem.
8 metrów
W 1965 roku przyszły pierwsze sukcesy - na torze Daytona i w Sebling. Le Mans przyniósł jednak kolejną klęskę. Z sześciu wystawionych samochodów do mety nie dojechał żaden. Wyścigu nie ukończył także Miles. Druga wersja GT40 mogła imponować osiągami, ale jej awaryjność przekreślała szanse na ostateczne zwycięstwo.
Późniejsze prace przyniosły efekty, zmodyfikowano nadwozie i hamulce, zmniejszono wagę silnika i poprawiono sterowność. Stosowano też 24-godzinne testy, mające sprawdzić, czy silnik i pozostałe elementy wytrzymają obciążenia. Wówczas było to nowatorskim zabiegiem, obecnie jest standardem.
Ken Miles przed swoim drugim startem w Le Mans 24 zwyciężył w 24 Hours of Daytona i 12-godzinnym Sebling. We Francji mógł stać się pierwszym człowiekiem, który w jednym roku wygrał w trzech dobowych wyścigach. Do tego jednak nie doszło.
REKLAMA
Na starcie Le Mans 66 stanęło w sumie 8 Fordów GT40 mk2. I to właśnie one zajęły trzy pierwsze miejsca w wyścigu, deklasując konkurencję. Ferrari zawiodło na całej linii, pierwszy włoski samochód uplasował się dopiero na ósmej pozycji, mimo że początkowo nowy model P3 radził sobie bez zarzutów, imponował przyczepnością, a dodatkowo nie spalał paliwa w takim tempie jak rywale. Ostatecznie jednak w nocy odpadły wszystkie z nowych włoskich modeli.
Wiele emocji przyniosła też sama końcówka wyścigu. Mając ogromną przewagę, jeden z dyrektorów Forda, Leo Beebe, polecił kierowcom dwóch pierwszych samochodów, by wjechali na metę w tym samym czasie. Tuż za nimi wyścig ukończył mający na koncie 12 okrążeń mniej trzeci.
Miało dojść do remisu par Bruce McLaren/Chris Amon i Ken Miles/Denny Hulme, stało się jednak inaczej. Sędziowie uwzględnili fakt, że samochód McLarena i Amona w momencie rozpoczęcia wyścigu znajdował się 8 metrów za rywalami.
REKLAMA
Koniec ery Ferrari
Aż do dziś Ferrari nie udało się im zwyciężyć na Circuit de la Sarthe, choć oczywiście legendarny producent odnosił oszałamiające sukcesy w Formule 1, pisząc swoją piękną historię na innym polu.
Ford zaś dopiął swego, dominując także w kolejnych trzech latach. Na program wyścigowy poświęcono setki milionów dolarów i można zastanawiać się, czy nawet jeśli wszystko było podyktowane osobistą urazą, jakiej miał doznać Ford, nie było impulsem dla rozwoju motoryzacji. Takie przedstawienie konfliktu Forda i Ferrari wydaje się umniejszać pracy, która była dziełem setek ludzi na przestrzeni lat.
Nie można też zapomnieć o tym, że podczas licznych testów doszło do kilku koszmarnych wypadków. Niestety, los nie był łaskawy także dla jednego z najważniejszych bohaterów "Le Mans '66".
REKLAMA
Ken Miles zmarł tragiczną śmiercią w roku triumfu Forda. 17 sierpnia 1966 roku na torze Riverside International Raceway w Kalifornii testował nowy model samochodu. Przy prędkości ponad 300 km/h pojazd stracił przyczepność i uległ fatalnemu wypadkowi. Amerykanin zginął na miejscu. Przyczyny wypadku nie udało się ustalić.
Carroll Shelby zmarł w wieku 89 lat 10 maja 2012 roku.
Paweł Słójkowski, PolskieRadio24.pl
REKLAMA
REKLAMA