Lucjan Brychczy był dumny z pseudonimu "Kici". "Jeśli się nie ma warunków, to trzeba grać sprytem"

Lucjan Brychczy, ikona Legii Warszawa, postać pomnikowa. Przez siedem dekad związany był ze stołecznym klubem. Pseudonim "Kici" nadał mu trener, a piłkarz przyjął go z szacunkiem. - Zawsze ktoś musi czymś się wyróżnić - mówił w rozmowie z Tomaszem Kowalczykiem w jednym z ostatnich wywiadów. 

2024-12-09, 14:46

Lucjan Brychczy był dumny z pseudonimu "Kici". "Jeśli się nie ma warunków, to trzeba grać sprytem"
Warszawa, 1969-11-12. Mecz piłki nożnej 1/8 Finału Pucharu Europy pomiędzy Legią Warszawa a AS Saint Etienne (Francja) na stadionie Wojska Polskiego. Mecz zakończył się zwycięstwem Legii 2:1, a bramki dla warszawskiej drużyny zdobyli: Jan Pieszko i Kazimierz Deyna. Nz. wymiana proporczyków klubowych przed rozpoczęciem meczu; Lucian Brychczy (2P) wr. Foto: PAP/Edmund Uchymiak

Brychczy zmarł 2 grudnia w 90 lat. Przyczyną śmierci było zapalenie płuc. 9 grudnia 2024 roku spoczął na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Żegnały go m.in. tłumy kibiców, którzy skandowali: "Panie Lucjanie, szacunek zawsze zostanie".

Lucjan Brychczy Urodził się 13 czerwca 1934 roku w Nowym Bytomiu. Piłkarską karierę rozpoczął w 1945 roku w miejscowej Pogoni. Potem grał w ŁTS Łabędy (1948-53), następnie krótko w Piaście Gliwice, skąd w 1954 roku przeszedł do Legii. Był jej wierny już do końca życia.

Ze stołecznym klubem - w różnych rolach - przez 70 lat. Jako piłkarz czterokrotnie wywalczył tytuł mistrza kraju (1955-56, 1969-70) i czterokrotnie Puchar Polski (1955-56, 1964, 1966). Trzy razy był królem strzelców ekstraklasy - w 1957, 1964 i 1965 roku.

Po śmierci Brychczego, który jako piłkarz, trener i działacz był obecny w legijnym środowisku przez niemal 70 lat, pojawiły się propozycje ogłoszenia go patronem stadionu "Wojskowych" oraz wybudowania pomnika znakomitego napastnika. Władze klubu dotąd się do nich nie odniosły.

REKLAMA

Ostatnia rozmowa Tomasza Kowalczyka z Lucjanem Brychczym:


Posłuchaj

Tomasz Kowalczyk rozmawia z Lucjanem Brychczym (Polskie Radio) 14:35
+
Dodaj do playlisty

*

Legia to był mój drugi dom!

Lucjan Brychczy był postacią pomnikową i legendą Legii Warszawa. Przez siedem dekad związany ze stołecznym klubem, zdobył wszystkie trofea, które w tym czasie wywalczył warszawski klub. Latami był pierwszym i drugim trenerem, pomagał też w szkoleniu świetnych bramkarzy, zasłynął z ogromnej charyzmy i skromności. Jego strzał opisany przez Tadeusza Pyszkowskiego znalazł się w czołówce, która otwiera świętującą 70-lecie kultową audycje radiowej Jedynki - "Kronikę Sportową”. W 2009 roku Lucjan Brychczy wspominał swoją karierę, niedoszły transfer do Realu Madryt, a także najlepszych piłkarzy z którymi grał. Rozmowę przeprowadził Tomasz Kowalczyk z Programu 1 Polskiego Radia.

"Oj, strzelaj, prędzej, strzela” - słowa Tadeusza Pyszkowskiego witają słuchaczy Kroniki Sportowej od lat. Ta akcja to strzał Lucjana Brychczego.

To był mecz ze Slovanem Bratysława. Rewanż w Pucharze Mistrzów. Myśmy wygrali 2:0. Ten sygnał jest z tego meczu. Taka kombinacyjna akcja była z Kowalem. Wyszedłem sam na sam i po prostu bez problemu ulokowałem piłkę w siatce. Także to na 2:0 było.

Kawał historii Legii, kawał historii Kroniki Sportowej.

To na pewno. To jest tyle lat, tych meczów się przewinęło mnóstwo przez ten czas, ale ten mecz wpadł w pamięć, bo Kronika jest codziennie, to hasło ciągle padało. Na pewno należy to do przyjemności.

REKLAMA

Słucha pan Kroniki Sportowej?

Słucham, jak jestem akurat poza domem, to często słucham Kroniki Sportowej.

Czyli radio, a nie telewizja?

Czasami człowiek jak jest w terenie to radia się słucha, ale i radio i telewizja oczywiście.

Kiedy pan grał w piłkę, to radio miało bardziej dominującą rolę jeśli chodzi o transmisje sportowe.

Wtedy tak, raczej telewizji w tych czasach nie było. To radio dominowało, także wszyscy transmisji słuchali przy odbiornikach.

Pana gola w tej relacji z czołówki komentuje Tadeusz Pyszkowski. Pamięta pan tego komentatora?

No pamiętam, tak. Jego głos po prostu był taki charakterystyczny, tak że każdy kto słyszał ten głos to wie, że to jest redaktor Pyszkowski.

REKLAMA

Jak zaczęła się przygoda z piłką?

Przygoda to jak każdego chłopaka. Początkowo na podwórku. Na pewno nie są to te czasy co teraz, piłek nie było. Szmaciankami się grało. I później dopiero z podwórka tam jeden drugiego do klubu ciągnął, że może przyjść na trening. No i tak, tak się to zaczęło. Ja zaczynałem od boksu, ale później ojciec mi zabronił, przeszedłem do piłki. Do klubu się zgłosiłem, od tego czasu widzieli tam moje predyspozycje, tak już zostałem.

Ten pierwszy klub.

Pogoń Nowy Bytom. Oni wtedy byli w trzeciej lidze, tyle że muszę powiedzieć, że w tym okresie te kluby trzecioligowe na Śląsku były bardzo silne.

A do Legii trafił Pan już z Piasta Gliwice.

Tak. W zespole Piasta Gliwice grałem z pół roku. Taki mecz był "Warszawa-Tirana”.  To był 1953 rok, wtedy pierwszy raz byłem w Warszawie. Ten mecz Warszawa-Tirana, to było takie spotkanie gdzie grała tak naprawdę reprezentacja Polski. Po tym spotkaniu Legia starała się o to, żeby mnie ściągnąć. Węgierski trener Steiner widział, że zmieszczę  się w zespole. Podobała mu się moja gra. W 54 roku przeszedłem do Legii.

Legia zabiegała o pana, ale było to też służba wojskowa.

A tak. Dlatego między innymi cały czas Legia była tak nielubiana, bo ściągano do wojska, ale z drugiej strony, przecież to każdy musiał odrobić stosunek wojskowy. Przez  to, że ściągali do Legii, czy tam do innego klubu np. WKS Kraków, to ci zawodnicy jednak przez te dwa lata mieli kontakt z piłką i po prostu w dalszym ciągu doskonalili swoje umiejętności, więc to była dobra sprawa. Wtedy jak ja byłem w Legii grało nas z ośmiu ze Śląska, to był Kowal, Kempny, Pohl, Ciupa, Szymkowiak. Był jeszcze także Mahseli.

REKLAMA

Był pan zadowolony z tego, że musiał pan się przeprowadzić do Warszawy?

Zadowolony początkowo to nie byłem, ale co zrobić. Trzeba było się na coś zdecydować. I tak czekało mnie wojsko, taki padł wybór, zdecydowałem się. Okazuje się że wybór był trafny.

To trener nadał panu pseudonim Kici.

Kici to znaczy po węgiersku mały. "Kici baci” - mały obywatel. No i tak to już zostało. Sprawnościowo byłem zwrotny, właśnie szybki, także to były atuty, bo jeśli chodzi o warunki fizyczne, to nie. Spryt, bo to zawsze ktoś musi czymś się wyróżnić, jeśli nie ma warunków, to musi grać sprytem i umiejętnościami.

Pana koledzy powrócili na Śląsk. A pan został w Warszawie. Dlaczego?

Trener Steiner, wpadł na taki pomysł. Legia grała dobrze, ale jak już zaczynała grać lepiej, to część zawodników wychodziła do cywila. I znów trzeba było ten zespół budować od nowa.

Trener zrobił jak na Węgrzech w Honvedzie, że trzeba tych zawodników jeszcze przytrzymać na 2 lata, żeby ten zespół dłużej grał z sobą. I w końcu się udało, bo w 1955 i 1956 roku pod rząd zdobyliśmy mistrzostwo Polski, Puchar Polski. Pohl, Kowal, Szymkowiak już jako cywile grali. Po dwóch latach odeszli, a ja jeszcze musiałem dwa lata zostać w Legii, bo nie chcieli mnie puścić. Tam były trochę takie przepychanki. Żona się najpierw nie chciała zgodzić, ale później się w końcu zgodziła.

REKLAMA

Nie żałuje pan, że został?

Nie, w żadnym wypadku. Jakby nie było to dzięki Legii żyłem normalnie w Warszawie jak na Śląsku. Legia można powiedzieć stała się moim drugim domem. Więcej się spędzało tutaj czasu jak w domu. To co osiągnąłem, to można powiedzieć, że dzięki właśnie Legii.

Na mistrzostwo czekał pan jednak kolejnych 13 lat.

Tak, bo później następne zdobyliśmy w 1969 i powtórzyliśmy w 1970. Cztery razy jako piłkarz mistrzostwo zdobywałem, Puchar Polski też cztery razy jako zawodnik.

Były też europejskie puchary, półfinał Pucharu Mistrzów. To największy sukces?

A tak, to był największy sukces. Myśmy akurat trafili na Feyenoord Rotterdam. Oni później zdobyli ten puchar. W Warszawie zremisowaliśmy 0:0. Z tym, że mieliśmy takie stuprocentowe sytuacje. Jedną miał Małkiewicz, jedną ja. Gdyby to wpadło, to może w meczu rewanżowym byłoby trochę ciekawiej, ale niestety, żeśmy odpadli. Przegraliśmy 0:2. Feyenoord wtedy miał bardzo silny zespół.

W tamtym roku był słynny mecz z Galatasaray. Wszystkie gole pan strzelił.

Tak się akurat nie złożyło, że bramki z Galatasaray strzelałem. I tam na wyjeździe i tutaj. Nie była to jednak zupełnie moja zasługa. Koledzy grali na mnie dużo piłek, no a ja to wykorzystałem

REKLAMA

Jak wspomina pan pierwsze powołanie do reprezentacji, ten pierwszy raz z orzełkiem na piersi?

Pierwszy raz to był ten 53 rok i nieoficjalny mecz Warszawa – Tirana. A oficjalnie też na Legii, na stadionie Wojska Polskiego, Polska - Bułgaria. Mam w reprezentacji 60 meczów i 21 goli.

Były też igrzyska, był pan olimpijczykiem z Rzymu z 60 roku.

Wtedy mieliśmy dobry zespół z tym, że graliśmy trochę pechowo w grupie. Mieliśmy Tunezję, ten mecz wygraliśmy. Później mieliśmy jeszcze Danię i Argentynę. Mecz z Danią był decydujący przegraliśmy jedną bramką. Strzelili nam z kontry. Spotkanie z Argentyną już później nie decydował o niczym.

Na czym polega magia igrzysk?

To jest przeżycie, taka impreza, gdzie się spotykają sportowcy, nie tylko piłkarze, tylko w ogóle ludzie wszystkich dyscyplin i różnych państw. Trzeba to przeżyć, opisać to trudno.

W wiosce olimpijskiej przechadzało się mnóstwo wielkich sportowców. Wielkie nazwiska. Jest to ogromne przeżycie.

REKLAMA

A największe przeżycie w sportowej karierze? Mecz ze Związkiem Radzieckim?

Tak, wtedy nikt na nas nie stawiał. Związek Radziecki wtedy miał rzeczywiście silny zespół. I raczej nikt nie liczył, że my jesteśmy w stanie to wygrać. 100 tysięcy ludzi na Stadionie Śląskim wtedy. Akurat mi się udało takie dwie asysty rzucić, Cieślik to wykorzystał. Jeden z większych sukcesów.

Jak to było z Realem Madryt? Była szansa na transfer?

Po meczu Polska - Hiszpania, był taki temat, ale nic później konkretnego.

Nie chcieli Pana puścić?

I tak miałbym trudności, byłem oficerem Wojska Polskiego, także w tych czasach to nie było mowy w ogóle.

Jest żal?

Żałuję na pewno. Nie każdy może zagrać w zespole najlepszym na świecie.

REKLAMA

Panie Lucjanie, pana jedenastka wszechczasów polskich piłkarzy.

W bramce Szymkowiaka bym dał. Oślizło na środku obrony i Żmuda. Pomoc - Pohl, Deyna, Gadocha, Żmijewski, Gorgoń. Atak – Lubański, Szarmach.

I Brychczy!

Sam siebie nie będę wymieniał.

A zagraniczne gwiazdy?

Jaszyn, Di Stefano, Pele, Puskas, Gento, Eusebio.

Obrońcy kariery tam nie robili.

No nie, bo gra była bardziej ofensywna, grało się do przodu, nie było takiego krótkiego krycia, nie było tej agresji, że raczej większe pole do popisu mieli napastnicy i pomocnicy.

REKLAMA

Jest pan skromnym człowiekiem. Jak pan patrzy dzisiaj na zarobki piłkarzy?

Świat poszedł do przodu nie tylko w sporcie, w każdej dyscyplinie, w każdej dziedzinie. Na pewno niektóre transfery, jak się słyszy o tych najsłynniejszych piłkarzach, to po prostu nie chce się wierzyć.

Jak zmieniła się piłka?

Nie do porównania, dlatego że, tak jak mówię, wtedy zawodnicy byli bardzo ofensywni, byli lepsi technicznie, ale piłka była wolniejsza. Zawodnik miał więcej czasu na przyjęcie, mógł popatrzeć, rozegrać. Teraz zanim zawodnik dostanie piłkę, to już powinien wiedzieć gdzie zagrać. Nie ma czasu, po prostu cały czas jest kontakt z przeciwnikiem. Także na pewno nie jest to łatwe.

Dlaczego był pan bardzie drugim trenerem, a krótko pierwszym?

Jeśli chodzi o moje przygody z pierwszym trenerem, to jednego dnia byłem piłkarzem, a na drugi dzień byłem trenerem, bo tak się akurat złożyło. W 1972 roku szkoleniowcem był Tadeusz Chruściński, ja mu pomagałem, ale kierownictwo doszło do wniosku, że wyniki nie są najlepsze. I że ja będę prowadził zespół. To był pierwszy raz. Później kontrakt się kończył Andrzejowi Strejlauowi i wtedy znów objąłem Legie. Zdobyłem Puchar Polski w 1980 roku, w finale wygrywając z Lechem Poznań 5:0. Później się pokłóciłem trochę z szefem klubu. Nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Ja zrezygnowałem. Pracowałem później z młodzieżą. Później znów wróciłem, jak Engel objął zespół, to wziął mnie, żebym pracował z nim jako drugi trener. Od tego czasu tak zostawałem przy zespole.

Była jeszcze ta przygoda z Jackiem Zielińskim i Krzysztofem Gawarą.

No tak, ale mój czas jako trenera powoli się już kończył, raczej byłem w roli trenera współpracującego.

REKLAMA

Legia słynnie ze znakomitych bramkarzy. Mówi się o świetnej szkole trenerskiej, ale też słynna noga Lucjana Brychczego, potrafi pokonać bramkarza z każdej sytuacji i tak zakręcić piłkę, że oni muszą się nieźle wysilać.

Jeśli chodzi o bramkarzy, to w Legii od wielu lat zawsze byli świetni bramkarze. Teraz to zasługa trenera od bramkarzy Dowhania. Kiedyś to nie było tak, że był osobny trener. Drugi trener prowadził bramkarzy.  W Legii mają teraz wielkiego specjalistę. Widać, jaką prace wykonuje i rzeczywiście paru bramkarzy z tego zespołu wyszło.

 A to pana podkręcanie piłki?

Tego się nie zapomina. Także takie uderzenia się zdarzały, że paru bramkarzy, miało pretensje po tych strzałach, bo nie umieli wyłapać.

Co pan mówi młodym piłkarzom?

Że technika, to jest podstawa. I praca, praca i jeszcze raz praca.

Technika to też talent nadprzyrodzony?

Na pewno, zawodnik musi mieć do tego dryg. Jeśli zawodnik jest utalentowany, to zaraz widać to w żonglerce, że jemu to łatwo przychodzi. Są też tacy zawodnicy, tak zwani wyrobnicy, że po prostu pracą dochodzą do czegoś. I też na wysokim poziomie grają.

REKLAMA

Podchodzą do pana ludzie. Chcą zamienić parę zdań na ulicy?

Tak. Czasem jestem zdziwiony. Dzień dobry, co tam słychać Panie Lucjanie – słyszę. Ja taki trochę zaskoczony, że jeszcze ktoś pamięta o tym, że ja tutaj grałem. Także na pewno to buduje człowieka.

Rozmawiają o piłce?

Tak, tyle lat I jeszcze pamiętają. Także to na pewno należy do przyjemności.

A czym jeszcze zajmuje się Lucjan Brychczy?

Jestem raczej domatorem. Rodzina przede wszystkim, w domu siedzę. Telewizja, wnuczek, prawnuczek. Spokojnie.

*

REKLAMA

Lucjan Brychczy grał dla Legii w latach 1954-1972. W tym czasie wystąpił w 452 meczach i strzelił 226 goli. Jest rekordzistą klubu pod względem liczby spotkań. Sięgnął z nim po 4 mistrzostwa Polski i 4 krajowe puchary.

Zdobył z klubem cztery tytuły mistrza Polski i cztery Puchary Polski. Był także wielokrotnym reprezentantem Polski, dla której w 58 meczach strzelił 18 goli.

Spoczął na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Żegnały go m.in. tłumy kibiców, którzy skandowali: "Panie Lucjanie, szacunek zawsze zostanie". Uroczystości pogrzebowe miały charakter państwowy i rozpoczęły się od żałobnej mszy w Katedrze Polowej Wojska Polskiego. Wstęp do świątyni mieli tylko zaproszeni goście, którzy po brzegi ją wypełnili.

Brychczy pośmiertnie został odznaczony przez prezydenta RP Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski za - jak przekazała Kancelaria Prezydenta - "wybitne osiągnięcia sportowe, za zasługi dla rozwoju kultury fizycznej". W imieniu Andrzeja Dudy order na ręce najbliższej rodziny przekazał jego doradca Piotr Nowacki.
> CZYTAJ WIĘCEJ

/red/PolskieRadio24.pl 

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej