Kowalczyk miała obawy przed ostatnim etapem
Justyna Kowalczyk po raz czwarty z rzędu wygrała Tour de Ski. Do ostatniego etapu przystępowała z przewagą ponad dwóch minut nad Norweżką Therese Johaug, ale Polka przyznała, że i tak nie mogła czuć się pewnie.
2013-01-06, 16:29
Posłuchaj
PAP: Trener Aleksander Wierietielny powiedział, że odniesione w niedzielę czwarte zwycięstwo w Tour de Ski przyszło pani najłatwiej ze wszystkich. Zgadza się pani z tą oceną?
 Justyna Kowalczyk: Zgadzam się, ale ta ocena nie może dotyczyć  ostatniego etapu. Tę edycję dobrze zniosłam zarówno psychicznie, jak i  fizycznie. Najmniej mnie kosztowała energii, ale w niedzielę było  naprawdę ciężko. Jeden bieg to jednak nic strasznego, gdy pozostałe  sześć poszło dość przyjemnie. 
 Nad drugą Norweżką Therese Johaug miała pani na starcie ponad dwie  minuty przewagi. Taka różnica dawała jakiś komfort psychiczny? 
 J.K.: Niestety nie. Denerwowałam się przed tym etapem. Do poprzednich  podchodziłam spokojnie. Wspinając się na Alpe Cermis przewaga nie ma  znaczenia, dwie minuty nie dają więc żadnego komfortu. Trzeba się z tą  górą zmierzyć, a to jest bardzo bolesne. Poza tym już kilka kroków po  starcie poczułam, że to nie jest mój dzień i będę się bardzo męczyła. To  jest sport. Wszystko się może zdarzyć. Przez ostatnie lata widziałam na  Alpe Cermis tyle niewytłumaczalnych kryzysów innych zawodniczek, że  naprawdę nie miałam prawa czuć się pewnie. 
 Miała pani świadomość w jakim tempie Johaug się zbliża? 
 J.K.: Cały czas wiedziałam co się za mną dzieje. Gdy został mi jeden  stromy odcinek pomyślałam sobie, że może czas odebrać Therese nadzieję.  Wiedziałam, że mogę ten fragment pokonać nieco szybciej, a do mety to  już ewentualnie się doczołgać. 
 Które zwycięstwo w Tour de Ski przyszło natomiast najtrudniej? 
 J.K.: Zdecydowanie pierwsze. W kolejnych latach stawałam się coraz  bardziej doświadczona. Teraz wiem praktycznie wszystko o tej imprezie.  Chyba żaden scenariusz nie może mnie zaskoczyć. A wtedy nie miałam  pojęcia co i jak trzeba robić, żeby wygrać. 
 Już w lutym wróci pani do Val di Fiemme na mistrzostwa świata. Z dobrymi przeczuciami? 
 J.K.: Jeśli nie robię żadnych nerwowych ruchów, to naprawdę dobrze mi  się tutaj biega. Mam nadzieję, że ich uniknę za półtora miesiąca.  Zapewniam, że dla mnie Val di Fiemme to zupełnie inne miejsce niż arena  poprzednich mistrzostw, czyli Oslo; różnią się jak niebo i ziemia. Mam  nadzieję, że właśnie tutaj pokażę swoje najlepsze bieganie. 
 Już w sobotę czeka panią rywalizacja w Libercu, w zaliczanym do Pucharu Świata sprincie techniką klasyczną. 
 J.K.: Ta konkurencja będzie na mistrzostwach świata. Oczywiście na  zupełnie innej trasie i pewnie w innych warunkach, ale jak nadarza się  okazja to trzeba rywalizować. Kiedyś już raz startowałam zaraz po Tourze  i nie zachorowałam. Gdybym miała dłuższą przerwę, jakiś luz. Mogłabym  tego psychicznie nie wytrzymać i jakaś infekcja mogłaby się pojawić. A  teraz muszę być zmobilizowana. 
 Myśli już pani o kolejnym Tour de Ski? Zamierza startować w kolejnej edycji? 
 J.K.: Jeśli znów okaże się, że po Tourze biegam lepiej niż przed, to chyba nie będę miała wyjścia. 
 Zaskoczyło panią zwycięstwo w plebiscycie "Przeglądu Sportowego" i Telewizji Polskiej na najlepszego sportowca 2012 roku. 
 J.K.: Tak. Zasypiałam z myślą, że będę druga, a obudziłam się jako  najlepsza. Bardzo dziękuję wszystkim kibicom. To dla mnie niesamowite  uczucie. Wiem, że rywalizowałam ze złotymi medalistami igrzysk  olimpijskich, dlatego to wyróżnienie traktuję jako kredyt zaufania. Mam  nadzieję, że sprostam oczekiwaniom i podczas mistrzostw świata go  spłacę, że za rok kibice znów chętnie będą na mnie głosowali.
man