Aleksander Paciorkiewicz, prezes firmy Foodcom: tak robi się biznes mlekiem płynący
Aleksander Paciorkiewicz to człowiek urodzony i wychowany w mieście, z dyplomem zagranicznej uczelni, który zainteresował się branżą mleczarską. Nie będzie to jednak historia o tym, jak "mieszczuch" porzuca szklane wieżowce i przeprowadza się na wieś. Wręcz przeciwnie. Prezes firmy Foodcom udowadnia, że handel mlekiem i olejem roślinnym może być równie ekscytujący jak obrót ropą i innymi surowcami.
2015-11-15, 16:00
Posłuchaj
Jak sam przyznaje „mlecznym” interesem zajął się przez przypadek. Początkowo ciągnęło go do polityki, jednak po krótkim epizodzie z nią doszedł do wniosku, że jest tam za dużo hipokryzji. Gdy wrócił do Polski po studiach, trafił do międzynarodowej firmy, zajmującej się handlem produktami spożywczymi i został traderem. Tu połknął bakcyla. Po niedługim czasie, zdecydował się działać na własny rachunek.
- Obrót produktami mleczarskimi jest o tyle ciekawy, że nie jest całkowicie uporządkowany, to nie tylko spływające na ekranie cyferki, jak w przypadku handlu ropą. Nie ma notowań, które można by oglądać w czasie rzeczywistym. Rynek kształtują tu nadal ci, którzy sprzedają i handlują. I to jest w tym wszystkim najciekawsze: element ludzki – mówi bohater audycji „Ludzie gospodarki”.
Od brokera do sprzedawcy
Aleksander Paciorkiewicz na początku przyjął model brokerski. Zamiast kupować produkty, chciał pośredniczyć w transakcjach między kupującym i sprzedającym, mówiąc otwarcie, jaką prowizję pobiera. Z czasem okazało się jednak, że przejrzystość nie popłaca.
- Mimo to, że łączyłem jedną firmę z drugą, na co sami by nie wpadli, to fakt, że muszą mi za tą usługę brokerską zapłacić, nie bardzo im odpowiadał. Dlatego zmieniłem model biznesowy na handlowy. Ludziom łatwiej przychodzi płacenie, jeśli ja jestem stroną i sprzedaję ten towar, niż jak chciałem pomóc jako pośrednik – dodaje przedsiębiorca.
REKLAMA
Mleko dla krajów, gdzie nie ma trawy
Foodcom, choć w Polsce nie ma konkurencji, to w Europie musi się już przepychać, szukając dla siebie miejsca. A to nie jest łatwe, bo trzeba konkurować z dużymi przedsiębiorstwami o wieloletnich tradycjach. Aleksander Paciorkiewicz jednak się nie poddaje i myśli o zalaniu polskim mlekiem m.in. Kazachstanu i Meksyku.
- Są to kraje, które będą importowały produkty mleczarskie zawsze. Wynika to z bardzo prostego faktu – nie mają one dobrych warunków, aby rosła tam trawa. Brzmi to bardzo prozaicznie, ale taka jest prawda - wyjaśnia.
Branża mleczarska nie jest sexy?
W Polsce trawa rośnie dobrze, mamy bogate tradycje mleczarskie. Tymczasem branża nie rozwija się tak, jak mogłaby się rozwijać.
REKLAMA
- Brakuje w niej młodych, zdolnych, odważnych ludzi, mówiących wieloma językami. A to wynika z dwóch faktów. Po pierwsze, te wielkie firmy mleczarskie są spółdzielniami, więc prezesów wybierają rolnicy, a ludzie tam zatrudniani często nie mają do tego kompetencji. Po drugie, brakuje odwagi, żeby konkurować o te najciekawsze rynki i z góry zakładamy, że przegramy z produktem niemieckim czy holenderski - wyjaśnia.
Ponadto - jak dodaje gość Polskiego Rada 24 - praca w spółdzielniach jest mało atrakcyjna także ze względu na ich lokalizację. Po prostu Ci najbardziej przebojowi i najzdolniejsi wyjeżdżają do pracy do dużych miast, a nie zostają np. w Grajewie.
Doświadczenia brytyjsko-francuskie
Aleksander Paciorkiewicz, zanim założył swoją własną firmę, pracował w tzw. francuskiej Dolinie Krzemowej. Trafił tam, bo chciał podszkolić swój język francuski. Odszedł, bo nie spodobało mu się podejście do ludzi.
- Firma, w której pracowałem, zajmowała się outsourcingiem dla dużych firm informatycznych i telekomunikacyjnych. Moim zadaniem było m.in. negocjowanie jak najniższych pensji. Metody, których Francuzi mnie uczyli, były – mówiąc delikatnie – mało przyzwoite, na przykład na informatykach z Rumunii można było „zarobić” 60 procent z jego pensji - wspomina.
REKLAMA
Do Sophii Antipolis trafił z Wysp Brytyjskich, gdzie studiował języki obce oraz handel międzynarodowy. Tam nauczył się przede wszystkim kreatywnego myślenia.
- To, co podobało mi się w Anglii, to promowanie samodzielnego myślenia. Tam nie ma kucia. W Anglii cały czas dostaje się casusy, pisze się eseje, doceniane są własne myśli, własne pomysły – mówi Paciorkiewicz.
Podsobną filozofie realizuje w firmie w odniesieniu do swoich pracowników.
- Nie mam jakiś określonych wymagań co do wykształcenia, czy wcześniejszej kariery. Patrzę na potencjał danej osoby: czy jest w stanie sobie poradzić w stresujących sytuacjach, jakie są jej umiejętności improwizacji, bo to w biznesie się przydaje. Jeśli widzę ten potencjał, to inwestuję w taką osobę, szkolę i prowadzę - tłumaczy.
REKLAMA
Ten, kto nie robi przerwy, szybko traci nerwy…
A w przypadku handlu produktami mlecznymi nerwów jest dużo, bo kupując dany towar nie wie się dokładnie, jak za chwilę zmieni się jego cena. Dlatego najważniejsze jest, żeby następnego dnia przyjść do pracy i trzeźwo na to spojrzeć. Aleksander Paciorkiewicz stres odreagowuje, trenując sztuki walki.
- To bardzo pomaga w zapomnieniu, oderwaniu się od tego wszystkiego, skupieniu się na czymś zupełnie innym. Dodatkowo, sztuki walki uczą dyscypliny. Ja tak naprawdę nie wierzę w szczęście, ja wierzę w dyscyplinę - podkreśla.
Aby zachować ten zdrowy dystans między życiem prywatnym a pracą, prezes firmy Foodcom radykalnie podchodzi do kwestii nadgodzin. Swoje biuro opuszcza punktualnie o 16.30. Na zostawanie po godzinach, nie pozwala też swoim pracownikom.
Błażej Prośniewski
REKLAMA
REKLAMA