Kiedyś polscy piłkarze potrafili wpaść w trans i jak dzieci ograć wicemistrzów świata
27 sierpnia 1939 roku w Warszawie piłkarska reprezentacja Polski rozegrała pamiętny - jak się później okazało - ostatni mecz przed wybuchem II wojny światowej. Rywalami byli Węgrzy, którzy rok wcześniej zostali wicemistrzami świata.
2014-08-27, 09:00
Posłuchaj
Na stadionie stołecznej Legii doszło do sensacji, którą - w rozmowie z Rafałem Bałą - wspomina legendarny komentator Polskiego Radia, Bohdan Tomaszewski.
RAFAŁ BAŁA: Na kilka dni przed rozpoczęciem II wojny światowej, przed tym, co czekało Polaków przez następne lata - to była ostatnia sportowa radość w międzywojennej Polsce.
BOHDAN TOMASZEWSKI: Tak, byłem na tym meczu. Z całą grupą tenisistów przeszliśmy z kortów Legii furtką na stadion. Zasiedliśmy razem: Ignaś Tłoczyński, Jadzia Jędrzejowska. To był cudowny mecz, dlatego że Węgrzy zawsze byli od nas lepsi. Wicemistrzowie świata, znakomita piłka. Zaczyna się zgodnie z planem: 1:0 dla Węgrów, 2:0 dla Węgrów. A więc co? Pewnie skończy się 4:1 dla faworytów… Nie! Nagle polska drużyna wpadła w jakiś trans. Wszyscy grali wspaniale, piłka od nogi do nogi, nieustanne ataki. Gol dla Polski - 1:2, gol dla Polski - 2:2, 3:2, 4:2 dla Polski!
RB: Trzy bramki Ernesta Wilimowskiego, wielkiej legendy polskiej piłki.
BT: To był najbardziej utalentowany polski piłkarz. Był Ślązakiem, a potem przeniósł się do Niemiec w trakcie wojny. Smutna historia, której nie chcę poświęcać uwagi. Zagrał fenomenalnie. On przejeżdżał, dryblował tych znakomitych techników węgierskich jak dzieci. Mijał trzech, czterech w drodze do bramki, a potem cudowne strzały tuż koło słupka. Albo w dolny róg, albo w górny róg. Czwarta bramka chyba, może trzecia - Wilimowski przejechał przez boisko, drybling, taki samotny rajd. Wybiega bramkarz, a Wilimowski nawet nie strzela tylko wymija bramkarza i wjeżdża z piłką - jak jakiś król futbolu - do bramki węgierskiej i lekko kopie piłeczkę do pustej bramki. Jakaż to była radość! Kilka dni przed wojną. Na trybunach, jak pamiętam, właściwie było zielono, bo już byli w mundurach ci, którzy wyrwali się ze służby wojskowej na ten mecz. Cała publiczność to już było prawie samo wojsko. A więc radość, pokrzepienie, niesłychane wiwaty. Ale najważniejsze - gra polskiej reprezentacji piłkarskiej. To był okres, kiedy polska piłka - koniec lat 30-stych - ona szła w górę.
RB: To był ósmy rok pracy tego samego trenera, Józefa Kałuży. Dziś to jest niespotykane, szczególnie w polskim futbolu. Dwa, trzy lata - to maksimum.
BT: Józef Kałuża z Krakowa. Mały, niepozorny, reprezentant Polski. Cudowna technika, środek napadu. Grał w Krakowie, a po karierze został trenerem. Nazywaliśmy go "Napoleonem Polskiego Piłkarstwa”. Cudowny strateg, koleżeński, przyjazny, a jednocześnie szalenie surowy dla graczy. Łączył te dwie ważne cechy jako trener. Strateg, mający piłkę nożną nie tylko w małym palcu, ale w końcu palca lewej, czy prawej nogi. Miał szczęście. On wyprowadzał polską piłkę w ostatnich latach przed wojną coraz wyżej i wyżej. Potwierdzeniem tego był ten niezapomniany, może najpiękniejszy mecz w historii polskiego futbolu. 0:2 z wicemistrzami świata, a potem 4 bramki z rzędu i gra pełna polotu, inteligencji, rozmachu, dalekie strzały, świetna obrona. Jak gdyby na pożegnanie tej przedwojennej Polski. Taka mogłaby być polska piłka nożna gdyby nie wojna.
(ah)
REKLAMA