Fiasko eurodyplomacji
Próby rozwiązania kryzysu gruzińskiego to nieudany eksperyment na polu wspólnej polityki zagranicznej UE.
2008-09-09, 16:46
Wysiłki dyplomatyczne zmierzające do rozwiązania kryzysu gruzińskiego uznać można za nieudany eksperyment na polu wspólnej polityki zagranicznej UE.
Gruzińskie laboratorium wspólnej polityki zagranicznej UE obnaża grę pozorów, która ma zamknąć oczy opinii publicznej na klęskę działań podejmowanych przez kraje Unii. Dla Polski płyną z tego smutne wnioski i wyzwania dla bardziej zdecydowanej polityki.
Wielu euroentuzjastycznych politologów, z Romanem Kuźniarem na czele, wyraziło niemal pewność, że szczyt Unii Europejskiej poświęcony Gruzji pokazał stanowczość i zdecydowanie europejskiej polityki. Położyły w niej nadzieje także polskie władze. Na chwilę zawieszono konflikt między rządem a prezydentem. Czekający na wyśmiewanie „machania szabelką” publicyści raczej się nie pożywili. Polskie propozycje były dość umiarkowane, a prezydent Francji udał się do Moskwy jako przedstawiciel 27 państw. Nie osiągnął nic. Zlekceważony przez Moskwę plan pokojowy zastąpiono kolejnym, równie mało znaczącym. Ze słów Sarkozy’ego wynikało jednoznacznie, że jego misją nie jest poszanowanie elementarnych zasad międzynarodowych, pod którymi podpisuje się Europa, ale wykonanie dyplomatycznego piruetu, którego celem było uspokojenie nastroszonego niedźwiedzia. Niedźwiedź jednak nie złagodniał. Patrzy nieufnie i nadal jest gotowy pogrozić ciężką łapą. Główni gracze w Unii za bardzo się tego boją, by narażać interesy ekonomiczne w walce o osiągnięcie realnego efektu politycznego. Dlatego Rosja dostała co chciała a Europejczykom została dobra mina do złej gry.
Fiasko eurodyplomacji pokazuje jak na dłoni, że nie ma sensu płacz nad traktatem lizbońskim, od którego podpisania polski prezydent konsekwentnie się wstrzymuje.
Trzeba powiedzieć wprost, że tracą nie tylko Gruzini, ale również Ukraińcy i Polacy. Nie wiemy oczywiście jak wyglądałaby sytuacja, gdyby unijna prezydencja należała do Polski. Wydaje się jednak jasne, że nie różniłaby się zbytnio. Polska jest wciąż zbyt słabym krajem, by samodzielnie prowadzić jakąkolwiek skuteczną politykę na Wschodzie. To jasne, że droga do sukcesu w tej dziedzinie wiedzie dziś przez Brukselę i Waszyngton. Umiejętne balansowanie między oboma centrami a także budowania silnego sojuszu środkowo-europejskiego jest pożądanym nurtem w polskiej polityce zagranicznej, widocznym w czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego.
REKLAMA
Fiasko eurodyplomacji pokazuje jak na dłoni, że nie ma sensu płacz nad traktatem lizbońskim, od którego podpisania polski prezydent konsekwentnie się wstrzymuje. Pomijając nawet jakość prawną tego dokumentu stwierdzić można, że głębsza integracja w dziedzinie polityki zagranicznej w Unii Europejskiej byłaby w najlepszym wypadku pustym postulatem. Wspólna europejska polityka zagraniczna będzie dla Polski korzystna dopiero wówczas, gdy głos Warszawy będzie w stanie przebić się w stolicach Niemiec czy Francji z siłą co najmniej równą głosowi z Moskwy. By osiągnąć taki stan Polska ma do wykonania mnóstwo pracy w Unii. Jej obecny kształt instytucjonalny daje nam większe pole manewru niż zacieśnianie ram europejskiej współpracy. Na to jest jeszcze za wcześnie, o ile wspólna polityka europejska jest w ogóle możliwa. W naszym rejonie świata konieczne jest ugruntowanie niepodległości państw, którym wciąż zagraża widmo rosyjskiego imperium.
Radosław Różycki
REKLAMA