Wojciech Tomczyk: wyrywanie paznokci to nie stanowisko w sporze

2019-10-11, 07:10

Wojciech Tomczyk: wyrywanie paznokci to nie stanowisko w sporze

Każdego dnia decydujemy: że dziś nie skłamię, że nie zgodzę się na żadne historyczne półprawdy. To jest droga do zachowania wolności. Zaś w kraju, w którym zrównuje się ofiary i katów, wyrywających im paznokcie jako jakieś dwie strony wojny domowej, ta wolność nie jest pewna. Piszę o wartościach, o tym, co uważam za istotne. Jeśli ktoś chce mnie szufladkować w związku z tym jako "twórcę prawicowego", to jego sprawa - mówi dramaturg, scenarzysta filmowy i teatralny, autor m.in. sztuk "Norymberga" i "Inka 1946" Wojciech Tomczyk.

Magdalena Złotnicka: Jeśli idzie o filmy fabularne i sztuki teatralne, co jest ważniejsze: forma czy treść?

Wojciech Tomczyk: Według mnie forma w oczywisty sposób wynika z treści, zatem treść jest bez wątpienia pierwsza. Nie ma możliwości, bym wymyślił sobie, że coś będzie jakieś, że będzie się błyskać, świecić, że będzie efektowna scena pościgu samochodowego na ekranie, a potem do tego miałbym poszukiwać odpowiedniej anegdoty. Anegdota, historia, jest zawsze pierwsza. Zaczyna się od wspomnienia, refleksji, potem jest pogłębianie wątku, taki mniej lub bardziej intencjonalny research. Dopiero później z tego wynika wybór dotyczący formy.

Powiązany Artykuł

Wojciech Tomczyk 1200.jpg
Jak zmieniła się nasza popkultura od czasów PRL?

Pytam o formę i treść, bo w ostatnich latach pojawiło się sporo filmów poruszających ważne tematy historyczne. Części z nich recenzenci zarzucają jednak niedociągnięcia np. warsztatowe.

Nie chciałbym się wypowiadać o poszczególnych filmach, ale mogę powiedzieć ogólnie, że w mojej ocenie - wbrew temu, na co wskazują niektórzy krytycy - polskie filmy historyczne nie są obdarzone jakimś piętnem nieudacznictwa. Zachodzi tu taka sama zależność jak w przypadku innych polskich obrazów. Pojawiają się lepsze i gorsze. Owszem, niektóre z nich nie trafiają do szerszego grona odbiorców, nie goszczą zbyt długo na ekranach kin. Być może wynika to z tego, że kino polskie nie przeżywa może swojego najświetniejszego okresu. Zarazem jednak nie generalizowałbym. Mam zresztą wrażenie, że na tle filmów poświęconych tematom obyczajowym czy komedii, dzieła o tematyce historycznej odznaczają się dobrą jakością tak formy, jak i treści.

Mówi Pan, że część tych filmów nie gości długo na ekranach kin. Dlaczego? Może szwankuje promocja?

Promocja za każdym razem jest pochodną decyzji producentów i realizatorów. I nie o to chodzi. Filmy historyczne tym różnią się od innych, że nawet jeśli nie okazują sukcesem kasowym na wstępie, to ich życie jest dłuższe, docierają do kilku pokoleń. Można wymieniać filmy sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat, które dziś oglądają kolejne generacje widzów i które funkcjonują w zbiorowej świadomości na równi z premierami, albo nawet mocniej: każdy z nas zna np. filmy Jerzego Hoffmana, a z wymienieniem tytułów dzieł współczesnych czasem mamy problem. Ponadto trzeba zwrócić uwagę, że poza czasami Polski Ludowej, kiedy to filmy historyczne służyły opowiadaniu o współczesności i miały przekazywać konkretną narrację, takie produkcje rzadko bywały sukcesami kasowymi. I chyba nie do końca o to w tym chodzi. Tylko raczej o to, by były taką inspiracją do poszukiwania wiedzy o dawnych czasach.

Panu udało się chyba kilkukrotnie stworzyć takie inspiracje. Mam na myśli chociażby poruszającą temat potrzeby rozliczania komunistów "Norymbergę" czy "Inkę 1946". Jak w sztuce mówić o tematyce historycznej, by nie wyszło szkolnie i patetycznie?

Pięć razy odniosłem się do tego, co Pani nazywa tematyką historyczną. To były sztuki "Wampir" (o sprawie braci Marchwickich), "Norymberga", "Imperium" (o spotkaniu premiera Eugeniusza Kwiatkowskiego z Melchiorem Wańkowiczem), "Inka 1946" oraz "Marszałek". Tyle że dla mnie to nie jest jeszcze historia, ale taka trochę cofnięta współczesność: mówimy o wydarzeniach, które ogarnia pamięć dwóch pokoleń. Miałem to szczęście, że poznałem wszystkich czworo swoich dziadków, w związku z tym moim udziałem były relacje z pierwszej ręki o czasach, które dla Pani pokolenia są historią znaną już tylko z książek. Jeśli udaje mi się mówić o tych wydarzeniach w sposób, który odbiorca uznaje za interesujący, to właśnie m.in. z tego powodu. Mój dziadek pracował w Belwederze. Do Marszałka Józefa Piłsudskiego miał stosunek nie koturnowy, tylko osobisty. Sam miałem osobisty stosunek do historii mordu sądowego na braciach Marchwickich, bo o tej sprawie mówiło się w domu. Podobnie powstawała "Norymberga". Treść sztuki nie została zainspirowana wiedzą, którą można było posiąść w szkole, tylko tym, o czym opowiadano w domach. W przypadku "Inki 1946" z kolei bardzo silnie opierałem się na relacjach świadków i uczestników zdarzeń i na dokumentach.

Skoro jesteśmy przy "Ince", jak Pan ocenia teksty, które słyszymy najczęściej w okolicach 1 marca: że Żołnierze Niezłomni to nie żołnierze, ale wręcz nawet "mordercy"?

Mamy wolność słowa, więc ludzie korzystają z niej, mówiąc różne rzeczy, niekiedy po prostu głupie. Oczywiście potomkowie ubeków, spadkobiercy organizacji przestępczej, jaką były PRL-owskie służby, mają specyficzne wyobrażenie o żołnierzach podziemia niepodległościowego działającego w latach 40. i 50. Trzymając się jednak faktów: przecież to właśnie Żołnierzom Niezłomnym także te osoby zawdzięczają to, że jesteśmy narodową wspólnotą, że mamy niepodległość. Wolnej Polski nie zawdzięczamy komunistom! Po II wojnie światowej - trzeba to powiedzieć wprost - nasz kraj okupowano. Walka z okupantem, którą podjęli Żołnierze Niezłomni, była patriotycznym obowiązkiem. To jest korzeń polskiej państwowości. Dzięki tym ludziom mamy dziś wolność słowa, która paradoksalnie pozwala także na to, że można ktoś może ich zniesławiać. Nie będę oceniał autorów takich wypowiedzi, sami wystawiają sobie świadectwo. Nie będę ich wyzywał od "sowieckich sługusów". Bo po co?

Takie wypowiedzi padają jednak publicznie. I - zwłaszcza młodym ludziom - mogą mieszać w głowach.

Jest tak, że ludzie, którzy piszą afirmatywnie o m.in. działalności Żołnierzy Niezłomnych, są eliminowani z pewnych środowisk. To cena, jaką się za to płaci. Istnieją partie polityczne, które ostentacyjnie nie odwołują się do żadnych wartości patriotycznych. Ale ich istnienie to element odzyskanej wolności. Należy jednak pamiętać, że nie ma wolności danej raz na zawsze. Każdego dnia wszyscy musimy decydować: że dziś nie skłamię, że nie zgodzę się na żadne historyczne półprawdy, będę mówił o tym, co było. To jest droga do zachowania wolności, a tylko w wolnym kraju będziemy wolnymi ludźmi. Zaś w kraju, w którym zrównuje się ofiary i katów, bandytów wyrywających ludziom paznokcie i odzierających człowieka z godności jako jakieś dwie strony wojny domowej, ta wolność nie jest pewna. To, że bandyci mieli do niedawna przywileje, to jest po prostu skandal. Byli najemnikami sowieckiego okupanta i tak właśnie powinno się ich traktować. Tymczasem my, Polacy i Europejczycy, nie mamy innej możliwości zachowania wolności niż odwoływanie się do korzeni patriotycznych i niepodległościowych. Na relatywizmie niczego nie zbudujemy. Komuniści w skali globu wymordowali kilkadziesiąt milinów ludzi. Tego nie można relatywizować. Głód na Ukrainie nie służył realizacji szczęśliwej przyszłości.

Powiązany Artykuł

Wojciech Tomczyk 1200.jpg
Wojciech Tomczyk: piszę, bo nie mogę znieść kłamstwa

Niemniej jednak ocena czasów słusznie minionych wpisuje się w pewnym zakresie w obecne podziały polityczne. A znaczna część środowisk twórczych staje po stronie tych formacji, które do patriotyzmu odwołują niechętnie lub zgoła wcale.

Znów uogólnienia. Nie widzę rzesz aktorów w orszakach poszczególnych partii. Widzę kilka zawsze tych samych twarzy, które pojawiają się przy okazji różnych wydarzeń. A że jest o nich głośno, to przeceniamy skalę tego zjawiska.

Istnieje podział na twórców lewicowych i prawicowych? Albo inaczej: konserwatywnych i liberalnych?

Sztuka fabularna opisuje świat. A czy da się powiedzieć, że świat jest lewicowy albo prawicowy? Mogę na to pytanie odpowiadać tylko we własnym imieniu, a ja mam niechęć do świata zideologizowanego, do partyjnych sztandarów. Kiedy tworzę, nie myślę o tym, jak dzieło będzie odebrane, w jakiej sytuacji politycznej zostanie zaprezentowane szerszej publiczności, kto będzie się z nim identyfikował. Gdybym się nad tym zastanawiał, nigdy nie mógłbym niczego napisać ani o Piłsudskim, ani o Eugeniuszu Kwiatkowskim, ani nawet o Ince. Zresztą, kiedy pisałem sztukę o Ince, nie mogłem przewidzieć, że Inka wejdzie do panteonu narodowego. Po prostu pochyliłem się nad historią zamordowanej przez komunistów młodej Polki.

Jednak tematy, które Pan porusza, sprawiają, że będzie Pan zapewne klasyfikowany jako artysta prawicowy. Nie boi się Pan, że takie zaszufladkowanie zamknie Panu niektóre drzwi?

Niespecjalnie interesują mnie drzwi otwierane przez ludzi szufladkujących artystów. Zresztą konsekwencje tego, że jestem "sztandarowym twórcą prawicowym" ponoszę od lat. Nie mam wpływu na to, że ktoś chce mi postawić na czole taki, a nie inny stempelek, więc nie przejmuję się tym. Piszę o wartościach, które uważam za ważne. O tym, co stanowi mój świat. I niech tak zostanie.

Rozmawiała Magdalena Złotnicka

Polecane

Wróć do strony głównej