Nowa ustawa mobilizacyjna w Ukrainie. Andrij: mam nadzieje, że nie trafię do armii zimą

2024-04-12, 11:35

Nowa ustawa mobilizacyjna w Ukrainie. Andrij: mam nadzieje, że nie trafię do armii zimą
Kryzys mobilizacyjny w ukraińskiej armii. Foto: AA/ABACA

Ukraińscy deputowani przyjęli ustawę o mobilizacji. Dokument czeka na podpis prezydenta. - Wiesz, jak każdy boję się o swoje życie, obawiam się tej mobilizacji. Mam tylko nadzieję, że nie trafię na front zimą, bo to by było bardzo trudne - mówi nam mieszkaniec Lwowa Andrij.

Prawie 40-letni Andrij (imię zmieniono) jest mieszkańcem Lwowa. Gdy w lutym 2022 roku Rosja rozpoczęła pełnoskalową wojnę przeciw Ukrainie, tak jak wszyscy jego rodacy, był przerażony. W tamtym okresie miliony osób, powodowanych troską o swoje życie i życie swoich najbliższych, uciekło z Ukrainy. Były to głównie kobiety i dzieci, ale na Zachód wyjeżdżali też mężczyźni, którzy mimo zakazu, legalnie lub nie (np. przez zieloną granicę), opuścili kraj. Zakaz obejmujący mężczyzn w wieku poborowym od 18 do 60 roku życia, który wprowadził na początku konfliktu prezydent Wołodymyr Zełenski, nie dotyczy bowiem samotnych ojców, osób posiadających troje lub więcej dzieci oraz osób niepełnosprawnych.

Kraj mogą też opuszczać studenci zagranicznych uczelni, kierowcy transportów pomocy humanitarnej czy osoby posiadające stały pobyt za granicą. Według szacunków Eurostatu tylko do UE w ciągu niespełna dwóch lat z Ukrainy wyjechało ponad 650 tys. mężczyzn w wieku poborowym. Statystyka ta nie pokazuje, ilu z nich legalnie przekroczyło granicę.

Andrij, mimo że miał taką możliwość, pozostał w swoim ukochanym Lwowie, który wielokrotnie podczas tej wojny był ostrzeliwany. I choć intensywność ataków nie jest tak duża, jak na wschodzie kraju, to tu też od uderzeń rakiet giną ludzie, a w wyniku ataków na infrastrukturę energetyczną pojawiają się przerwy w dostawach prądu czy ciepłej wody, co potęguje trudy życia w mieście. - Znajomi, którzy wiedzieli, że mógłbym wyjechać na Zachód, zastanawiali się, czy to zrobię - tłumaczy mi, gdy rozmawiamy przez WhatsApp. On jednak postanowił, że zostaje. Wprawdzie jako zwykły pracownik biurowy jednej z publicznych instytucji, nie czuł się na siłach, żeby zaciągnąć się do wojska, jak zrobiło to na początku wojny kilkaset tysięcy ochotników, ale postanowił, że zaangażuje się w pomoc w innej formie. Organizował zbiórki pieniędzy na armię, zbierał prowiant dla uchodźców i żołnierzy, teraz po godzinach pracy produkuje świeczki okopowe, które trafiają na front. W zeszłym roku zarejestrował się też w biurze rekrutacyjnym na wypadek, gdyby Siły Zbrojne Ukrainy go potrzebowały. Jednak do dziś nikt się po niego nie zgłosił.

Andrij jest jednym z ukraińskich mężczyzn, o którym w każdej chwili może sobie przypomnieć wojsko. Ale mimo że jego kartoteka zalega w jednej z teczek, to wcale nie jest oczywiste, że szybko znajdzie się ona na biurku rekrutera. - Powiedzieli, że jak będzie trzeba, to zadzwonią. Minął już rok i nie dzwonią. Może to też wynikać stąd, że, jak krążą plotki, tam jest duży bałagan. Te teczki są przekładane z góry na dół - tłumaczy.

Chaos administracyjny w ukraińskiej armii

Bałagan administracyjny jest jedną z przyczyn, dla których ukraińska armia boryka się obecnie z olbrzymim kryzysem mobilizacyjnym. - Przez ostatnie kilkanaście lat bardzo nieudolnie była prowadzona ewidencja mężczyzn podlegających obowiązkowej służbie wojskowej. Armia nie wie, ilu ludzi jest w kraju, kto jest zwolniony ze służby wojskowej, a kto nie - mówi Jakub Ber, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Brak obowiązku meldunku również utrudnia "namierzanie" przyszłych żołnierzy. Dlatego do tej pory mobilizacja była przeprowadzana chaotycznie i wybiórczo. Od początku wojny na front trafiali głównie ochotnicy i ci zmobilizowani, do których udało się dotrzeć i zwerbować. - Oni przeważnie wywodzą się z biedniejszej części społeczeństwa. To w dużym stopniu mieszkańcy prowincji, małych miast i wsi. Przez pierwsze dwa lata sięgano po nich, bo było to łatwe - wyjaśnia Ber. Wojsko zgłaszało się do lokalnego sołtysa, czy policjanta, którzy doskonale orientowali się, gdzie mieszkają mężczyźni w wieku poborowym. Wskazywali ich domy. Przyjeżdżano na miejsce i wręczano wezwania. Armia sięga też po pracowników zakładów państwowych, którym w godzinach pracy wręczano "kwity". Takie metody praktykowano między innymi w zeszłym roku, gdy ukraińska armia zwierała szyki przed zimowo-wiosenną ofensywą. O tym mówi też Andrij. - Nas jako pracowników państwowych również zgłaszają - podkreśla.

Taka mobilizacja nie przynosi jednak oczekiwanych efektów, tym bardziej że w dużych miastach, w których nie prowadzono w pierwszej fazie wojny wzmożonej mobilizacji, wysyłane na domowe adresy wezwania do wojska są często ignorowane. - Za niestawienie się w wojsku po otrzymaniu wezwania grożą wysokie mandaty, ale ludzie wolą zapłacić, niż trafić do armii - mówi mój rozmówca. Jak tłumaczy, bywało, że żołnierze pukali do mieszkań, rodzina delikwenta zapewniała mundurowych, że taka osoba już tu nie mieszka, i operacja kończyła się fiaskiem.

Opowiada mi, że wielu jego znajomych mieszkających we Lwowie i w Kijowie nie wychodzi z domu, bo boją się "łapanki". - Żołnierze jeżdżą busami, najczęściej rano lub wieczorem, gdy jest najwięcej ludzi na ulicach, kontrolują i zatrzymują mężczyzn. Potem pod groźbą więzienia nakazują podpisać dokumenty umożliwiające wcielenie ich do wojska - opowiada.

Łapanki na ulicy

Siły Zbrojne Ukrainy ze względów wizerunkowych w pierwszych miesiącach wojny unikały takich działań w dużych miastach. Poddawani kontrolom mieszkańcy metropolii często się awanturują, filmują komórkami te zajścia i wrzucają do sieci. Dlatego siłowe wcielanie do armii raczej przeprowadzano w mniejszych ośrodkach, bo tam ludzie są bardziej skłonni się im poddać, nie protestują. Jednak pogarszająca się sytuacja na froncie wpłynęła na radykalizację działań władz i pobory obejmują coraz szersze grupy społeczne.

Andrij się nie ukrywa. Chodzi na zakupy, do pracy, co niedzielę jest na mszy, spotyka się ze znajomymi. Gdy jednak kiedyś widział taką uliczną kontrolę, to poszedł w drugą stronę, by się nie narażać. - Jak widzę te działania, to rosną obawy, że być może prędzej czy później i ja trafię do wojska. Rozumiem jednocześnie, że oni powinni kogoś brać, bo ruskie tu przejdą. Oni się nie zatrzymają na wschodzie - przyznaje.

- Wiesz, w człowieku załącza się taki instynkt, że każdy się boi o swoje życie. Chociaż w lutym mój znajomy wyszedł z domu i oni do niego podeszli. Nie kłócił się, bo niektórzy się kłócą, nagrywają, biją. Moim zdaniem to jest nawet trochę haniebne. Ale on spokojnie wsiadł do tego busa i go zabrali - wspomina.

O mężczyznach, którzy chowają się po domach, ignorują wezwania do wojska lub płacą łapówki, by nie trafić na front, mówi się, że są to tzw. uchylanci. - To rosnące zjawisko na Ukrainie, szczególnie dotyczące dużych miast - wyjaśnia Jakub Ber. Zaznacza jednocześnie, że są też mieszkańcy wielkich metropolii, którzy podczas kontroli na ulicy nie wszczynają awantur. To grupa karnych obywateli, którzy może nie pałają jakąś wielką chęcią do służby w armii, nie chcą umierać, ale jak dostają wezwanie mobilizacyjne, to idą i wypełniają swój konstytucyjny obowiązek obrony kraju. - Bo należy podkreślić, że oni mają taki obowiązek ze względu na istniejące prawo i taki człowiek nie ma prawa się od tego uchylać - mówi ekspert OSW.

Ukraińcy nie garną się do armii

Bardzo duże straty i zmęczenie armii nie idzie w parze z odzewem społecznym na zapotrzebowanie Sił Zbrojnych Ukrainy. Po wielkich falach napływu ochotników na początku wojny i przed zeszłoroczną ofensywą strumień zaczął wysychać. - Punktem zwrotnym była ofensywa bachmucka po stronie rosyjskiej i obrona Bachmutu, a później ofensywa na Zaporożu. Tam bardzo często dochodziło do szturmów i do bicia głową w mur - mówi Damian Duda, prezes Fundacji "W międzyczasie", który jako medyk bojowy pomaga Ukrainie od 2014 roku. Za swoje działania otrzymał od prezydenta Wołodymyra Zełenskiego ukraińskie odznaczenie państwowe.

Jak tłumaczy, społeczeństwo zobaczyło, że przeżywalność na froncie znacznie spadła. - Ta wojna bardzo się brutalizuje i te obrazki z pola walki, wrzucane przez żołnierzy za pomocą mediów społecznościowych, skutecznie odstraszyły nowych rekrutów - podkreśla.
Ale są brygady, które dzięki swojej renomie nadal przyciągają nowych rekrutów. Mężczyźni najchętniej zaciągają się do 3 Samodzielnej Brygady Szturmowej, Brygady Gwardii Narodowej "Azow", 67 Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej czy 47 Brygady Zmechanizowanej (Szturmowej). - Te jednostki nie czekają, aż dostaną rekrutów z poboru i z "łapanek", tylko sami organizują w miastach spotkania, publikują materiały filmowe, wywiady i próbują bardziej zmotywować, niż złapać i nastraszyć przyszłych żołnierzy - wyjaśnia Duda.

Ukraińcy, jeżeli już decydują się na wstąpienie do wojska, to często wybierają właśnie te prestiżowe brygady, wiedząc, że mogą tam trafić pod skrzydła dobrych dowódców, którzy szanują ludzkie życie. Mogą tam też liczyć, że otrzymają porządny sprzęt i wyszkolenie. A nie koniecznie tak będzie, jeśli po zmobilizowaniu zostaną wysłani do dużych centrów szkoleniowych.

Szkolenia żołnierzy

- System szkolenia w armii ukraińskiej nie jest, mówiąc delikatnie, doskonały. Generalnie jest on bardzo scentralizowany i nie zawsze gwarantuje dobre przygotowanie. Bardzo znany w Ukrainie pisarz Stanisław Asiejew niedawno wstąpił do armii na ochotnika i opisał, jak wyglądał jego pobyt w takim centrum szkoleniowym. Relacjonował, że są prymitywne warunki, złe zaopatrzenie, że niewiele się nauczył - tłumaczy Jakub Ber z OSW.

Mój rozmówca ze Lwowa słyszał od znajomych, którzy walczą na wschodzie, że na pierwszą linię można trafić po około trzech miesiącach od zakończania szkolenia. Bywa, że rekrut z zachodniej części Ukrainy trafia od razu do centrum szkoleniowego na wschodzie kraju. - Znam wielu chłopaków ze Lwowa, których nie szkolili gdzieś na poligonach pod granicą Polski, a od razu wysyłali pod Charków, a stamtąd już na front - mówi.

Więcej światła na system szkolenia rzuca Ryszard Doda, były żołnierz Legii Cudzoziemskiej, który od wybuchu pełnosakowej wojny wozi pomoc dla ukraińskich żołnierzy. Dostarcza im samochody, które kupuje w Polsce, agregaty prądotwórcze, ciepłą odzież. Był między innymi pod Kijowem, gdy nacierały tam wojska rosyjskie, woził dary dla żołnierzy w Bachmucie czy Awdijiwce, gdy kilka tygodni temu toczyły się tam intensywne walki. - Szkolenia odbywają się na Ukrainie, ale też między innymi na polskich poligonach, gdzie zdobywają wiedzę pod okiem instruktorów NATO. Przyjeżdża na nie kadra dowódcza i żołnierze z poboru - podkreśla.

Jak mówi, w ciągu kilku tygodniowego kursu rekrut jest w stanie zapoznać się z podstawami obsługi broni, taktyką przemarszu czy obrony. - Jeszcze na początku wojny, jak ludzie sami się zgłaszali, a nie przychodzili z łapanek, to byli bardzo zaangażowani, zadawali instruktorom dużo pytań. Teraz część się przykłada, a część "wali w kulki" zakładając, że jakoś to będzie - tłumaczy Doda. 

Czytaj także:

"Świeżaki" po odbyty szkoleniu nie trafiają od razu na pierwszą linię frontu, lecz wysyłani są na lżejsze odcinki, na drugą linię. - Jeśli przychodzi batalion do szkolenia, później w tej samej formacji jest wysyłany do walki. Ten batalion przychodzi już z kadrą dowódczą, która będzie ich później prowadziła. Oni, zanim trafią na pierwszą linię, nabierają doświadczenia na drugiej linii - podkreśla były żołnierz Legii Cudzoziemskiej.

Rysiek Doda, mówiąc o działaniach na linii wroga, nie chciał zdradzić za wiele szczegółów, ale wskazał, że żołnierze mogą się znajdować na pozycji kilka-kilkanaście godzin. Potem następuje zamiana, np. z plutonem, który w tym czasie odpoczywa. - Są odcinki, na których "niewiele" się dzieje. Jest na przykład wymiana ognia artyleryjskiego, ostrzał karabinu maszynowego, ale są też odcinki, gdzie Rosjanie szturmują i potrafią wykonać 12-13 ataków w ciągu dnia, bo nocą takie ataki są sporadyczne - opisuje.

Jak tłumaczy, ludzie w wyniku udziału w intensywnych walkach po pewnym czasie wpadają w apatię, zobojętnienie. Ten stan pogłębiają warunki pogodowe. - Jeśli okopy są suche, to inaczej żołnierz to znosi. Jak okopy są zalane wodą, brodzą w bocie, jest ostrzał, to uwierz mi, że tylko oczy mu się świecą, jak wraca. Górnik to jest mało powiedziane. To powoduje, że żołnierz bardzo szybko się wypala, bo najpierw działa silna adrenalina, a potem jest takie zwiotczenie. On jest obojętny na wszystko. Wykończony - opowiada Doda.

Wycieczeni żołnierze czekają na rotację

Wykończenie fizyczne i psychiczne odbijają się na efektywności działań zbrojnych. Kulejąca mobilizacja i brak ochotników powodują, że ludzie czekają na rotację tygodniami, rzadziej też dostają urlopy, przez co rozłąka z rodziną jest dłuższa.

- To jest bardzo częste zjawisko. O ile do wakacji były jednostki, które mogły sobie pozwolić na rotację, teraz od wakacji można powiedzieć, że większość z nich po prostu utknęła. Nie ma jak ich zamieniać. Jednostka, z którą pracujemy na odcinku Kreminna, miała zjechać w marcu. Na chwilę obecną dalej tam są i nie ma perspektywy podmiany - potwierdza medyk bojowy Damian Duda. Dodaje, że żołnierz na pierwszej linii jest wymieniany po około 16 dniach. - Mówimy tutaj o środowisku, gdzie nie wiesz, czy przeżyjesz 16 godzin, a co dopiero 16 dni - zauważa.

Ukraińskie władze starają się rozwiązać kryzys mobilizacyjny. Prezydent Wołodymyr Zełenski podpisał ustawę obniżającą wiek osób podlegających mobilizacji z 27 do 25 roku życia. Z kolei minister obrony Ukrainy Rustem Umierow mówił w "Financial Times", że "Rada Najwyższa Ukrainy 31 marca ma głosować nad ustawą mobilizacyjną, która jest rozpatrywana od lata ubiegłego roku. Powinna ona ustalić kryteria poboru na pół miliona osób w tym roku. Nowi rekruci będą musieli w większości zastąpić 330 tys. walczących obecnie żołnierzy".

Ustawa mobilizacyjna

Wczoraj (11.04) ukraińscy deputowani przyjęli ustawę o mobilizacji w drugim i ostatnim czytaniu. Teraz musi ona zostać podpisana przez prezydenta, po czym wejdzie w życie za miesiąc. Zgodnie z jej zapisami mężczyźni w wieku 18-60 lat muszą zaktualizować swoje dane i otrzymać dokumenty rejestracji wojskowej w ciągu 60 dni. Skończą się też łapanki na ulicach. Mężczyźni są zobowiązani do posiadania i noszenia przy sobie dokumentów rejestracji wojskowej i okazywania ich na żądanie odpowiednich służb.

Ustawa przewiduje również między innymi szereg ograniczeń dla osób uchylających się od obowiązku rejestracji wojskowej, w tym tymczasowy zakaz opuszczania Ukrainy, konfiskatę mienia i ograniczenie prawa do prowadzenia samochodu.

Czy zmiana przepisów pozwolą zażegnać kryzys w ukraińskiej armii, pokaże czas. Jest wiele wątpliwości, wynikających między innymi z bałaganu administracyjnego i trawiącej Ukrainę korupcji, pozwalającej potencjalnym rekrutom unikać wojska. Nie ma gwarancji, że nowe przepisy będą skuteczne wobec uchylantów.

Czas też pokaże, czy Andrij trafi do wojska. Jak tłumaczy, jest w wieku mobilizacyjnym, wojna wciąż trwa i nie wiadomo, kiedy się skończy, więc to może się stać w każdej chwili. - Wiesz, jak każdy boję się o swoje życie, obawiam się tej mobilizacji. Mam tylko nadzieję, że nie trafię na front zimą, bo to by było bardzo trudne - mówi mi z troską w głosie.

Paweł Kurek

wmkor

Polecane

Wróć do strony głównej