Kryzys mobilizacyjny w Ukrainie. Ekspert OSW: rośnie odsetek tzw. uchylantów

W Ukrainie rośnie odsetek tzw. uchylantów, tj. mężczyzn, którzy ignorują wezwania mobilizacyjne lub płacą łapówki. Analityk OSW w rozmowie portalem PolskieRadio24.pl nie ma wątpliwości: "Próba zmobilizowania w tym roku 500 tys. żołnierzy nie powiedzie się". Dlaczego? Zapraszamy do lektury wywiadu.

2024-04-10, 16:15

Kryzys mobilizacyjny w Ukrainie. Ekspert OSW: rośnie odsetek tzw. uchylantów
Kryzys mobilizacyjny w ukraińskiej armii. Foto: PAP/ADAM VAUGHAN

Paweł Kurek, dziennikarz portalu PolskieRadio24.pl: Z powodu bardzo dużych strat i zmęczenia ukraińska armia potrzebuje uzupełniania nowymi żołnierzami. Można już mówić o kryzysie wynikającym z braku ochotników i problemach z mobilizacją mężczyzn do wojska.

Jakub Ber, analityk w Zespole Białorusi, Ukrainy i Mołdawii Ośrodka Studiów Wschodnich: Fala ochotników do armii wyczerpała się rok temu. Kilkaset tysięcy ochotników zgłosiło się do wojska w pierwszych dniach, tygodniach po agresji rosyjskiej i to była naprawdę masa zmotywowanych ludzi, która pozwoliła Ukrainie uzyskać przewagę w pierwszym etapie wojny. Zgłosiło się wówczas setki tysięcy ludzi. Potem, od kwietnia - maja 2022 r., ruszyła mobilizacja. Statystycznie możemy mówić tu o dwóch krzywych. Jedna krzywa na początku była bardzo wysoko z tendencją spadkową - to byli ochotnicy. Druga krzywa, czyli mobilizacja, ona na początku wojny startowała z niskiego poziomu i potem rosła. Ostatnia, duża fala ochotników napłynęła przed ubiegłoroczną ofensywą, kiedy prowadzono werbunek w ramach projektu Gwardia Ofensywy. To była akcja, którą prowadziły brygady Gwardii Narodowej. Wiosną i zimą ubiegłego roku udało im się zebrać sporą grupę ludzi, w tym młodzieży. To było liczone w tysiącach, może nawet w dziesiątkach tysięcy ludzi.

Gdy ofensywa skończyła się fiaskiem, to liczba ochotników zdecydowanie spadała. W tym momencie dobrowolny werbunek ochotników prowadzi kilka brygad, kilka oddziałów, które mają bardzo wysoką renomę i mają własne służby rekrutacyjne. One mają, nazwijmy to, wypracowany brand. Są to m.in.: 3 Samodzielna Brygada Szturmowa, Brygada Gwardii Narodowej "Azow", 67 Samodzielna Brygada Zmechanizowana czy 47 Brygada Zmechanizowana (Szturmowa). To są najbardziej znane brygady ukraińskie, które wyrobiły sobie dużą renomę i one mają jeszcze zdolności przyciągania ochotników. Ale to jest taki sączący się strumień, a nie rzeka ochotników.

Rozmawiałem dziś z mieszkańcem Lwowa, który opowiadał mi, że często mężczyźni w wieku poborowym ukrywają się w domach. Nie wychodzą na ulicę, obawiając się, jak to nazwał, "łapanek". Nie reagują na wezwania do wojska, które przychodzą pocztą. To nie dotyczy tylko Lwowa.

Uważam, że postawa ludzi, którzy się chowają po domach i uciekają od służby, jest godna napiętnowania, ponieważ obrona kraju jest konstytucyjnym obowiązkiem obywatela. I taki człowiek nie ma prawa się uchylać.

Może to kwestia, nazwijmy to, narzędzi mobilizacyjnych, jakimi dysponuje armia, które pozwalają na takie zachowania?

Główny problem polega na tym, że te narzędzia są bardzo niedoskonałe, do czego doprowadziły władze Ukrainy na czele z prezydentem Wołodymyrem Zełenskim. Oni doprowadzili do tego, że takie postawy są tolerowane. W ciągu dwóch lat wojny kierownictwo wojskowo-polityczne Ukrainy zaakceptowało rozwiązania, w wyniku których w wojsku walczą ochotnicy lub ci zmobilizowani, którzy dali się zmobilizować. Ludzie ci przeważnie wywodzą się z biedniejszej części społeczeństwa, to w dużym stopniu mieszkańcy prowincji, małych miast i wsi. Przez pierwsze dwa lata sięgano po nich, bo było to łatwe. Do wojska wcielano mieszkańców ukraińskiej wsi, która i tak jest w potężnym kryzysie demograficznym.

REKLAMA

Dlaczego właśnie tam przeprowadzano największe mobilizacje?

Jak przyjeżdżają ludzie z centrum uzupełnień, to biorą sołtysa czy policjanta, którzy wiedzą, kto gdzie mieszka, i chodząc od chałupy do chałupy, wręczają wezwania do wojska. Stosunkowo łatwo mobilizowało się też pracowników dużych zakładów przemysłowych. Zimą ubiegłego roku, przed ofensywą, wojskowi przyjeżdżali do dużego zakładu, otrzymywali od pracowników kadr kartoteki i na ich podstawie sprawdzali, kto jest obecny w fabryce, po czym w czasie pracy wręczano wezwania.

Brzmi skutecznie, ale na dłuższą metę jest to działanie dość wybiórcze.

Tak. Prowadzona w taki sposób mobilizacja nie ma jasnych reguł. Główny problem polega na tym, że przez ostatnie kilkanaście lat bardzo nieudolnie była prowadzona ewidencja mężczyzn podlegających obowiązkowej służbie wojskowej. Armia nie wie, ilu ludzi jest w kraju, kto jest zwolniony ze służby wojskowej, a kto nie. Ta mobilizacja ma charakter bardzo chaotyczny. Dlatego mobilizuje się tych, którym najłatwiej jest wręczyć papierowe wezwanie.

A w dużych miastach jak to przebiega?

Nie ma ewidencji ruchu ludności w dużych miastach. Nie ma informacji, kto przyjechał, kto i gdzie wynajmuje mieszkanie, gdzie mieszka, bo nie ma obowiązku meldunku. Wojsko przez dłuższy czas starało się też unikać kontroli na ulicach metropolii ze względów wizerunkowych. Obawiano się, że ktoś stawi opór, dojdzie do bójki, ktoś zaraz wyjmie telefon i zacznie nagrywać, zrobi się awantura. Na wsi czegoś takiego nie ma. Dopiero teraz, jak został tam praktycznie do zera wybrany - brzydko mówiąc - materiał mobilizacyjny, to się zmienia i również z większych ośrodków mobilizuje się coraz więcej mężczyzn. Przebiega to jednak bardzo chaotycznie, bo nie ma spisów mężczyzn w wieku mobilizacyjnym. Dlatego często dochodzi do kontroli i wręczania wezwań na ulicy.

Z drugiej strony nie ma powszechnej mobilizacji i jeżeli taka osoba nie dostanie wezwania do wojska, to nie ma obowiązku stawienia się do punktu rekrutacyjnego. Natomiast jeżeli dostanie wezwanie, to taki człowiek powinien się stawić.

Niestety, rośnie odsetek tzw. uchylantów, tj. mężczyzn, którzy ignorują wezwania mobilizacyjne lub płacą łapówki. Jednak trzeba podkreślić, że jest nadal duża grupa obywateli, która się nie awanturuje, nie urządza jakichś skandali. To grupa karnych obywateli, którzy może nie pałają jakąś wielką chęcią do służby w armii, nie chcą umierać, ale jak dostają wezwanie mobilizacyjne, to idą i wypełniają swój konstytucyjny obowiązek obrony kraju.

REKLAMA

W tym roku armia ukraińska planuje zmobilizować około 500 tys. mężczyzn. Pana zdaniem jest to możliwe?

Nie.

W takim razie, w ramach tego nieudolnego systemu, o jakich liczbach realnie możemy mówić?

Jeśli nic się nie zmieni w przepisach i w systemie, to od kwietnia do grudnia 2024 r. pewnie uda się zmobilizować kilkadziesiąt tysięcy osób. Dodatkowo może kilka - kilkanaście tysięcy uda się pozyskać w ramach dobrowolnego werbunku.

Tę dynamikę może zwiększyć obniżenie wieku z 27. do 25. roku życia, na którą zgodził się Wołodymyr Zełenski?

To wszystko jest dość skomplikowane. Istnieją duże problemy z ewidencją mężczyzn w wieku 25-27 lat. Oni mogą napisać w ustawie wszystko, ale chodzi o to, żeby były mechanizmy i wola polityczna do egzekwowania tych przepisów. Uchwalenie takich czy innych przepisów to jedno, inną sprawą jest wcielanie ich w życie. Trudno mi jest jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, w jakim stopniu obniżenie wieku mobilizacyjnego rozwiąże problem.

REKLAMA

A jakieś działania wskazują na to, że te mechanizmy zostaną zmienione?

Bieżące zmiany w systemie ewidencji mężczyzn w wieku mobilizacyjnym są informacjami niejawnymi. Wiemy z pogłosek, że np. pojawia się jakaś baza elektroniczna, bo ktoś mówił, że jest wciągnięty do jakiejś bazy, więc coś tam się dzieje. Ale od strony systemowej nie widzę jakiejś znaczącej zmiany. Wprawdzie Wołodymyr Zełeński obniżył wiek mobilizacyjny do 25. roku życia, ale teraz tych ludzi trzeba mieć w ewidencji, trzeba ich znaleźć i wcielić do armii. Jest jeszcze procedowana tzw. duża ustawa mobilizacyjna, która zawiera w sobie szereg różnych rozwiązań. Ale tu jest problem polityczny. Władza nie chce tego robić. Prezydent zachowuje się bardzo kunktatorsko. Parlament też stosował przez dłuższy czas obstrukcję. Podobno teraz prace przyspieszyły i w najbliższych dniach czy tygodniach ta ustawa może zostać przyjęta.

Pańskim zdaniem powszechna mobilizacja w tym roku jest możliwa z uwagi na trudną sytuację na froncie?

Powszechna mobilizacja jest możliwa wtedy, kiedy państwo jest do tego przygotowane. Na przykład nasze państwo w okresie międzywojennym czy PRL, bez użycia komputerów, sprawnie prowadziło ewidencję ludności. Był obowiązek meldunkowy. Było też kilka wariantów mobilizacyjnych, od mobilizacji częściowej, aż po mobilizację powszechną. Ukraina przed wojną nie była do tego zupełnie przygotowana, a w czasie wojny nie nadrobiła tych zaległości. Ale to nie jest tylko kwestia samej mobilizacji. Mówimy tu o braku wyszkolonych rezerw, nie ma dla takiej masy żołnierzy dowódców, uzbrojenia, mundurów. Zmobilizowanie nawet kilkudziesięciu tysięcy ludzi jednego dnia jest moim zdaniem nierealne, ten proces musi być rozciągnięty w czasie.

Minister obrony Ukrainy Rustem Umierow powiedział w marcu tego roku, że "nowi rekruci będą musieli w większości zastąpić 330 tys. walczących obecnie żołnierzy". Na froncie są żołnierze, którzy nie byli rotowani od początku wojny, są tacy, którzy działają na froncie miesiącami. Ci ludzie jadą na oparach.

To jest bardzo duży problem. Żołnierze, którzy często walczą dwa lata bez przerwy, są wykończeni do cna. Teraz głównym celem jest wcielenie uzupełnienia dla walczących brygad, żeby była rotacja, żeby tych ludzi ratować i by uzupełnić straty. Cel jest taki, by brygady na froncie osiągnęły pełen etat, a nie wegetowały na pół etatu, jak jest teraz.

I tu znowu się nasuwa się pytanie, czy ta rotacja ma szansę się dokonać w takiej liczbie?

Jeżeli nie dojdzie do jakiegoś przełomu i przyznania przez kierownictwo polityczne Ukrainy, że sytuacja jest zła, i przekonania obywateli, że trzeba bronić kraju, to będzie to trudne.

REKLAMA

Mówimy o brakach osobowych w ukraińskiej armii. Jak jest ona teraz duża?

Ukraińcy nie podają żadnych precyzyjnych danych w tym zakresie. Ołeksij Reznikow, były minister obrony, mówił kiedyś o milionie ludzi. Ale to są tzw. Siły Obrony Ukrainy. Poza wojskiem jest to też policja czy straż pożarna, odpowiedzialna m.in. za gaszenie pożarów po atakach rakietowych i ratowanie ludzi spod gruzów. Są wszystkie służby mundurowe, w tym też Służba Bezpieczeństwa Ukrainy, która liczy kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Przypuszczam, że na froncie jest paręset tysięcy ludzi - artylerii, piechoty, oddziałów wsparcia, zaopatrzenia etc.

A ilu żołnierzy poległo od początku wojny?

Wołodymyr Zełenski powiedział parę tygodni temu, że 31 tys. żołnierzy ukraińskich zginęło w czasie wojny. Może to być liczba prawdziwa, przy czym obejmuje ona żołnierzy formalnie uznanych za poległych. W armii ukraińskiej, zresztą podobnie jest w armii rosyjskiej, za osobę poległą uznaje się żołnierza, którego ciało ewakuowano z pola walki, co daje 100 proc. pewności, że zginął. Podam przykład mojego znajomego, który prawdopodobnie zginął podczas szturmu w zasypanym okopie. Jego ciała nie ma. On jest zaliczany do kategorii zaginionych bez wieści. I dopiero po roku taka osoba może być uznana za poległego.

Czyli w statystykach nie został ujęty.

Te 31 tys. poległych to są osoby formalnie uznane za poległych i ich rodzinom wypłaca się rekompensatę. Ale moim zdaniem jest jeszcze duża grupa, być może liczona w dziesiątkach tysięcy ludzi, którzy zginęli, ale jeszcze formalnie nie mają statusu poległych.

Żołnierze walczący na froncie mówili mi, gdy byłem w Ukrainie, że - użyję tu delikatnych słów - to frustrujące, iż tak wielu mężczyzn opuściło kraj. To temat skomplikowany, ale w przestrzeni publicznej podnoszona jest kwestia relokacji tych osób z zachodnich krajów. Czy pańskim zdaniem jest to w ogóle możliwe?

Przede wszystkim sami Ukraińcy tego nie chcą. Władza tego nie chce. Póki co w Ukrainie są ludzie, tam jest cały czas kogo mobilizować. Obniżono wiek mobilizacyjny. Ci ludzie jeszcze nie zostali wcieleni do wojska. Są mieszkańcy wielkich miast, zwłaszcza klasa średnia. Ona w dużym stopniu nie została dotknięta mobilizacją. Mnie się wydaje, że też w dobrych jednostkach wojskowych nikt by nie chciał tych, którzy uciekli za granicę. Jeśli oni nie poczuwają się do obowiązku obrony ojczyzny, to jaki z nich może być pożytek?

REKLAMA

Dopytam jeszcze o kwestie mobilizacji. Osoba, która trafia do wojska, przechodzi dwumiesięczne szkolenie. Jak ono wygląda?

To jest temat rzeka, bo system szkolenia w armii ukraińskiej nie jest, mówiąc delikatnie, doskonały. Generalnie jest on bardzo scentralizowany i opiera się na dużych centrach szkoleniowych. Tam niestety poziom szkolenia jest niski, choć bywają wyjątki. Dochodzi do skandalicznych przypadków. Bardzo znany w Ukrainie pisarz Stanisław Asiejew niedawno wstąpił do armii na ochotnika i opisał, jak wyglądał jego pobyt w takim centrum szkoleniowym. Relacjonował, że są prymitywne warunki, złe zaopatrzenie, że niewiele się nauczył. Potem tacy żołnierze trafiają do jednostek. Niektórzy, jeśli zostaną skierowani do pododdziałów specjalistycznych, mogą być później doszkalani np. na operatorów dronów, saperów, łącznościowców. Ale załóżmy, że jest szkolenie żołnierza piechoty, to on po dwóch miesiącach teoretycznie może być skierowany do jednostki bojowej. Przy czym bardzo często najlepsze brygady zdają sobie sprawę z tego, że poziom wyszkolenia tych ludzi jest zły i oni doszkalają ich jeszcze we własnym zakresie przed wysłaniem na front.

A potem już tylko praktyka okopowa?

Wszystko zależy od dowódcy. Czasami jest tak, że dobry dowódca wyśle takiego "świeżaka" gdzieś na drugą linię, by się wdrażał i otrzaskał z ogniem artylerii, pracą dronów, służbą w okopach. Bardzo wiele zależy od dowódcy. A ci bywają różni, są świetni, są też źli.

Czytaj także:

Rozmawiał Paweł Kurek

mpkor

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej