Europa w obliczu zagrożeń. Radziejewski: musi ostatecznie wybudzić się z posthistorycznej drzemki

- Po zimnej wojnie Europa rozbroiła się w sposób niesłychany, lekceważący zagrożenia i przepojony złudzeniami o końcu historii oraz wiecznym pokoju. Musi zacząć się zbroić na poważnie, i to szybko - mówi w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Bartłomiej Radziejewski, prezes i założyciel Nowej Konfederacji, ekspert ds. międzynarodowych, autor książki "Nowy porządek globalny".

2024-03-09, 13:45

Europa w obliczu zagrożeń. Radziejewski: musi ostatecznie wybudzić się z posthistorycznej drzemki
Europa w obliczu zagrożeń. Radziejewski: musi ostatecznie wybudzić się z posthistorycznej drzemki. Foto: PAP/Mateusz Marek

Łukasz Lubański (portal PolskieRadio24.pl): Nie milknie echo po wypowiedzi Emmanuela Macrona, który stwierdził, że nie wyklucza wysłania wojsk zachodnich na Ukrainę. Pomysł ten odrzucił Olaf Scholz. Także polski rząd podkreślił, że Polska nie wyśle swojego wojska na Ukrainę. Jak pan odbiera to zamieszanie?

Bartłomiej Radziejewski: Jako błazenadę prezydenta Francji, szkodliwą dla Zachodu. Wiem, że wielu osobom trudno się z tym pogodzić, że przywódca drugiego państwa UE może zachowywać się po prostu niepoważnie. Ale tak właśnie niestety w mojej opinii jest. Szukanie w ostatnich występach Macrona głębi nie ma sensu, bo jej tam zwyczajnie nie ma. Gdyby to miała być rzeczywiście, jak niektórzy sądzą, poważna sygnalizacja strategiczna mająca zwiększyć niepokój na Kremlu, musiałaby być skoordynowanym działaniem NATO-wskim.

Tak nie było.

Wszystkie najważniejsze czynniki w Sojuszu natychmiast się od Macrona odcięły. Tak więc zamiast sygnału jedności i siły, Francja wysłała w świat komunikat podziału i słabości. Będący prezentem dla Putina także z tego powodu, że świetnie wpisuje się w jego propagandę o agresywnym Zachodzie. Ona nie jest bez znaczenia, bo pomaga mobilizować Rosjan do tej i innych wojen oraz zjednywać Putinowi państwa globalnego Południa - w tym Chiny i Indie - które mają zupełnie inny stosunek do konfliktu nad Dnieprem niż my.

A może Macron rzeczywiście zamierza wysłać wojska do walki?

Oczywiście, że nie - ani razem z innymi, ani tym bardziej samodzielnie. Francja ma jeden z najniższych poziomów wsparcia dla Ukrainy w relacji do wielkości gospodarki, w tym dużo mniejszy od Niemiec. Ma i rozbudowuje armię ekspedycyjną, nienadającą się do wojny z Rosją. Ostatnio była hamulcowym dostarczenia Ukrainie pocisków, które Europa obiecała, ale nie była w stanie ich wyprodukować, ani - także za sprawą oporu francuskiego właśnie - ściągnąć z zewnątrz, co nas wszystkich ośmiesza. I nic nie wskazuje na rewolucję w podejściu Paryża do tej wojny, która byłaby konieczna, żeby słowa Macrona miały strategiczną powagę.

Przypuszczam, że to piarowska gierka prezydenta Francji, chcącego przykryć swoje grzechy względem Ukrainy i robić za europejskiego lidera w podejściu do wojny wobec sygnałów niepewności płynących z USA.  

REKLAMA

Żeby dopełnić czarę goryczy, Macrona w pewnym sensie nawet przebił kanclerz Niemiec Olaf Scholz. Najpierw gdy ujawnił tajne informacje dotyczące obsługi wyrzutni rakietowych, a następnie - wystawił na śmieszność przez ujawnienie podsłuchanej przez Rosjan rozmowy oficerów Luftwaffe. Sam ten ostatni fakt zwiększył niepokój w NATO co do poziomu profesjonalizmu niemieckiego wojska. A przecież podsłuchani oficerowie zakwestionowali także samą treść przekazu Scholza w kwestii obsługi pocisków. Zrobiła się z tego spora afera w Niemczech, niektórzy żądają komisji śledczej, a w NATO spadają na Scholza gromy. Bardzo słabe przywództwo mamy obecnie w Europie.

Niedawno przypadała druga rocznica rozpoczęcia przez Rosję pełnoskalowej inwazji na Ukrainę. Wygląda na to, że Rosjanie wyciągnęli wnioski z początkowych porażek. Obecnie to oni mają inicjatywę na froncie, co potwierdza m.in. zdobycie Awdijiwki.

Ukraina przez dwa lata przeszła długą drogę herosa, walczącego najpierw o przetrwanie, następnie o zwycięstwo, a teraz znowu o przetrwanie.

Rosjanie na początku bardzo źle obliczyli siły na zamiary. Uderzyli niewystarczającymi siłami, by osiągnąć swoje cele polityczne. To dało Ukraińcom ogromną szansę. Choć szereg specjalistów wskazywał, że rosyjski blitzkrieg mógł się powieść.

Tak się jednak nie stało.

Ukraińcy obronili się, dostając czas na zjednanie sobie Zachodu. Wsparcie, które otrzymali (na masową skalę), zmieniło oblicze wojny. Co więcej, upadek rosyjskiej ofensywy pod Kijowem miał duże znaczenie nie tylko militarne, ale też psychologiczne. Przez pewien czas rozmawialiśmy nawet o ukraińskim zwycięstwie; wydawało się, że sukcesy letnie i jesienne w 2022 r. uprawniają do takiego myślenia. Zwłaszcza że Amerykanie prezentowali wówczas bojową postawę, w ogóle Zachód zjednoczył się na dawno niewidzianą skalę i solidarnie wspierał Ukrainę.

REKLAMA

Wizja klęski armii rosyjskiej wydawała się realna.

Problem polegał na tym, że dokonano złych obliczeń. Zachód - zamiast bardziej wesprzeć Ukrainę, popychając ją do kontynuacji skutecznej kontrofensywy z lata i jesieni 2022 r. - wcisnął hamulec.

Pojawiły się wtedy dyskusje o wielkiej kontrofensywie w 2023 r.

Podarowano Rosjanom pół roku na przygotowanie strefy śmierci - zaminowanie zdobytych terytoriów, zbudowanie szczelnych zasieków, na których potem wykrwawili się Ukraińcy.

Można to wytłumaczyć?

Wydaje się, że Amerykanie lękali się wsparcia Ukrainy na skalę, która umożliwiłaby zwycięstwo. Założyli, że mogłoby to doprowadzić, po pierwsze, do eskalacji konfliktu do poziomu wojny NATO - Rosja (może nawet nuklearnej), a po drugie - w razie klęski Rosji - do jej destabilizacji, a nawet rozpadu. Wstrzymanie się USA zmieniło - tym razem na niekorzyść - oblicze wojny.

Ukraińska tzw. kontrofensywa z 2023 r., która według niektórych wojskowych, m.in. gen. Leona Komornickiego, na gruncie sztuki wojennej w ogóle nie była kontrofensywą, tylko szeregiem działań taktycznych, nie miała szans powodzenia. Zdaje się, że oparto się o wiele za mocno na grach wojennych, sugerujących możliwe zwycięstwo. Ale w świetle potrzeb zgłaszanych przez ukraińskich polityków oraz sztab generalny - ilość broni i ogółem zasobów wojennych dostarczanych Ukrainie była niewystarczająca.

REKLAMA

Kontrofensywa nie miała sensu?

To było działanie na wiwat. Można je interpretować również jako rodzaj manipulacji politycznej Zachodu, mającej na celu zrzucenie winy na Ukraińców. Przecież pojawiły się później głosy, że "to Ukraińcy ponoszą odpowiedzialność za niepowodzenie kontrofensywy". Ale sytuacja wyglądała inaczej.

Czyli jak?

Ukraina niepotrzebnie dała się wciągnąć w tzw. kontrofensywę, natomiast to Zachód ją do niej popchnął: albo z powodu własnej niekompetencji, albo z chęci zrzucenia odpowiedzialności na Kijów. Historia kiedyś to oceni. Skutkiem tej decyzji jest sytuacja, w której Ukraina, mocno wykrwawiona, znowu walczy o przetrwanie. Zmaga się z wielokrotnie większym przeciwnikiem, który sięga po kolejne rezerwy ludzkie i sprzętowe.

Ukrainie coraz bardziej brakuje rekrutów, sprzętu i amunicji - w tej atmosferze padła niedawno Awdijiwka, o którą długo toczyły się zacięte boje. Morale jest osłabiane przez niepewność, związaną ze sprawą amerykańskiego wsparcia - Ukraina stała się zakładnikiem wewnętrznych niesnasek w USA. Wraca więc do punktu wyjścia…

Dostrzega pan perspektywy na odwrócenie tej sytuacji?

Musiałoby dojść do rewolucyjnej zmiany podejścia Zachodu, przede wszystkim USA. Europa ma bowiem ograniczone możliwości, ponieważ - w przypadku sprzętu wojskowego - jej zdolności produkcyjne i bojowe są zbyt słabe, aby zmienić losy tej wojny.

REKLAMA

Ponadto na Ukrainie postępuje kryzys mobilizacyjny. Jest coraz mniej chętnych do walki; wielu świetnie wyszkolonych żołnierzy zginęło lub zostało rannych, dlatego trzeba łatać braki kadrowe, np. niedoświadczonymi dowódcami.

Skąd taki wniosek?

Z ostatnich wytycznych Wołodymyra Zełenskiego dla nowych dowódców. Jeden z czołowych postulatów głosi, że generałowie muszą znać front, że na pierwszą linię powinni trafiać żołnierze dobrze wyszkoleni. To wskazuje, że ostatnio było odwrotnie.

Wróćmy do narastającego kryzysu rekrutacyjnego.

Rosja, mimo wyższych strat, ma wielokrotnie większe zasoby mobilizacyjne. Sytuacja Ukrainy jest bardzo trudna. Aby ją odwrócić, Zachód musiałby porzucić logikę dostarczania Ukraińcom "kroplówek" - podtrzymujących działania wojenne i uniemożliwiających zwycięstwo - na rzecz zwielokrotnienia wsparcia w sprzęcie wojskowym. Niestety, obecnie nic nie wskazuje, aby miało się to wydarzyć, choć sprawa nie jest rozstrzygnięta.

Niezwykle ważne w tym kontekście będą tegoroczne wybory w USA. Ostatnie wypowiedzi Donalda Trumpa - zapowiadające wycofanie wsparcia dla Ukrainy, ale też podważające jedność i wiarygodność NATO - nie napawają optymizmem…

Z tej perspektywy Joe Biden byłby lepszym prezydentem. Tyle że to nie jest koncert życzeń, lecz polityka, w której realne wyniki zależą od zmieniającego się układu sił. Tymczasem Biden jest bardzo źle postrzeganym prezydentem, a jego notowania wciąż spadają. Dzisiaj Donald Trump jest faworytem, ponadto trendy polityczne raczej wskazują, że jego pozycja będzie się umacniać. Niemniej w polityce nie wszystko można przewidzieć.

REKLAMA

Czym jest spowodowany spadek notowań Joe Bidena?

Ponosi on ogromne koszty problemów wewnętrznych Ameryki, m.in. pauperyzacji klasy średniej, inflacji czy niezadowolenia wielu producentów i konsumentów. Biden jest też obwiniany za nieskuteczną politykę zagraniczną.

Za co konkretnie?

Chociażby za to, że dał wolną rękę Izraelowi [po ataku Hamasu z 7 października]. Jest obwiniany za gigantyczne straty ludności cywilnej w Palestynie, spowodowane brutalnym odwetem Izraela. Nawet jest "grillowany" za to, że jemeńscy Huti na Morzu Czerwonym atakują statki handlowe, przez co USA tracą wiarygodność globalnego gwaranta wolnego handlu. Ten koszt ponosi nie tylko Biden, ale też reputacja mocarstwowa Ameryki. Dochodzi do tego kryzys graniczny, w sprawie którego Demokraci wciąż nie potrafią się porozumieć z Republikanami.

To wszystko jest wodą na młyn dla Donalda Trumpa. Jak wiemy, jest on brutalny w sprawach Ukrainy. Zapowiada zakończenie wojny w jeden dzień, jak i to, że zmusi sojuszników do zrekompensowania Ameryce kosztów poniesionych w związku z tą wojną. Możemy nad tym ubolewać, ale to jest fakt polityczny.

Taka postawa podważa wiarygodność USA jako sojusznika?

Słowa o daniu wolnej ręki Rosji czy wręcz o zachęcaniu jej do zwiększenia presji militarnej na sojuszników, którzy nie wywiązują się z zobowiązań finansowych NATO, są bezprecedensowe. Podważają amerykańską wiarygodność sojuszniczą. Z pewnością państwa z całego świata wyciągnęły wnioski z tych wypowiedzi.

REKLAMA

Jeżeli Donald Trump wygra wybory, możemy się spodziewać, że USA bardziej się skoncentrują na napiętej sytuacji na Pacyfiku? A tym samym ograniczą swoje wpływy w Europie?

Trump wprost to zapowiada. Zresztą robił to już w 2016 r., idąc po raz pierwszy do Białego Domu. Pytanie: ile z tych zapowiedzi zrealizuje? Natomiast, odnośnie do wojny w Europie i tego, jak ona jest odbierana w Ameryce, musimy uwzględnić fakt, że stała się ona częścią tamtejszej polaryzacji politycznej.

Mianowicie?

Elektorat republikański jest bez porównania sceptyczny wobec dalszego wspierania Ukrainy. Ogólnie przejawia bardziej izolacjonistyczne nastroje. Donald Trump od dawna głosi, że jest potrzeba skupienia się na Chinach, że Europa jedzie na gapę i trzeba z tym skończyć. Poza tym co najmniej od 2016 r. kwestionuje aktualność idei NATO.

Jego ostatnie wypowiedzi można oczywiście wziąć w nawias kampanii wyborczej, sprowadzić do przemówienia do swojego elektoratu i do próby osłabienia przeciwnika politycznego, a także do populistycznego i krzykliwego stylu Trumpa. Ogólnie dzisiejsza polityka jest niezwykle krzykliwa, charakteryzuje ją retoryczny radykalizm.

Jednocześnie nie można tych słów zignorować. W końcu mówimy o faworycie w wyścigu do Białego Domu i byłym prezydencie supermocarstwa. Niemniej establishment strategiczno-dyplomatyczny na pewno wpłynąłby na niego moderująco.

REKLAMA

Proszę rozwinąć.

Także establishment republikański był krytyczny wobec jego ostatnich wypowiedzi, jako że uderzają one w wiarygodność mocarstwową Ameryki. To środowisko spełnia ogromną rolę, zresztą już wcześniej, w czasie prezydentury Trumpa, odwiodło go od wielu decyzji. Bardzo możliwe, że podczas drugiej kadencji byłoby podobnie.

Europa jest w stanie obronić się przed Rosją bez Ameryki?

W chwili obecnej nie widzę na to szans. Europa się zdemilitaryzowała na skalę zupełnie niesłychaną. To była klasyczna jazda na gapę przez kilka dekad. W pewnym sensie było to uzasadnione, jako że USA - jeszcze w czasie zimnej wojny - ustawiły się w pozycji wielkiego eksportera bezpieczeństwa. Natomiast wkład własny państw zachodnioeuropejskich w bezpieczeństwo był wtedy bez porównania większy niż obecnie.

O jakiej skali mówimy?

Dzisiaj w Europie są dylematy, czy przeznaczyć 2 proc. PKB na zbrojenia. Tymczasem w dobie zimnej wojny RFN czy Wielka Brytania potrafiły wydawać 6-8 proc. PKB na wojsko, a przy tym o wiele szybciej rozwijać się gospodarczo. Po zimnej wojnie Europa rozbroiła się w sposób niesłychany, lekceważący zagrożenia i przepojony złudzeniami o końcu historii oraz wiecznym pokoju.

Można to jeszcze naprawić?

Wyjście z tej sytuacji jest możliwe, natomiast nie będzie to proces łatwy ani szybki. Mówimy bowiem o całym kompleksie interesów, które trzeba naruszyć i "odkręcić". Pokazuje to historia niemieckiej "Zeitenwende" - radykalnej zmiany podejścia do bezpieczeństwa. Przypomnę, że po pierwszym roku wojny na Ukrainie niemieckie nakłady na armię zamiast spektakularnie wzrosnąć - spadły.

REKLAMA

Niemcy zapowiadają, że w tym roku przeznaczą 2 proc. PKB na obronność.

Byłby to pierwszy taki przypadek bodajże od 1992 r. Ale trzeba wziąć poprawkę na to, że nie ma pewności, iż zostanie to zrealizowane. Obserwujemy bowiem ogromne opory społeczne przed wprowadzeniem tych kluczowych zmian. Ponadto od wspomnianych 2 proc. PKB do uzyskania zdolności, wystarczających do obrony przed Rosją, jest jeszcze długa droga.

Mamy wyścig z czasem. Pojawia się pytanie, kiedy zakończy się wojna na Ukrainie - w mojej ocenie trzeba liczyć się z tym, że stanie się to nawet w tym roku. A także pytanie, kiedy Rosja zdoła odbudować swój nadwątlony potencjał zbrojny do poziomu, który umożliwi jej uczestnictwo w kolejnej wielkiej wojnie.

Lata 2026-27 jawią się jako moment, w którym Europa powinna już być gotowa. Nie należy oczywiście zakładać, że Amerykanie do tego czasu całkiem wycofają się z Europy. Ale ich oczekiwania wobec europejskich zdolności obronnych będą wzrastać. Dlatego też Europa musi się ostatecznie - w trybie pilnym - wybudzić z posthistorycznej drzemki. Zacząć się zbroić na poważnie, i to szybko.

Amerykański strateg David Goldman napisał niedawno w mediach społecznościowych: "Niemcy nie mają ani żołnierzy, ani broni, aby odtworzyć 12-dywizjonową Bundeswehrę z lat 80. Najbardziej prawdopodobny wynik: następny rząd zawrze ugodę z Rosją". Reset 2.0 z Kremlem to możliwy scenariusz?

Absolutnie tak. Zwłaszcza wtedy, kiedy nie będzie można zrealizować celu odstraszania. Pamiętajmy, że wojna jest instrumentem polityki. Rosjanie prowadzą wojny bądź stosują presję militarną, żeby realizować cele polityczne.

REKLAMA

Pewne siły w Niemczech, we Francji i innych krajach zachodnich mogą dojść do wniosku, że reset relacji z Rosją będzie rozwiązaniem łatwiejszym od wywrócenia porządku społecznego do góry nogami i narzucenia obywatelom wielkiego wzrostu nakładów na siły zbrojne, kosztem ich potrzeb, które - jak wiemy - też nie są obsługiwane w zadowalającym stopniu (co widzimy m.in. za sprawą licznych protestów).

Czyli elity tych państw mogą dojść do wniosku, że prościej będzie spełnić część żądań Rosjan?

Widzę takie zagrożenie. To może okazać się zgubne. Przede wszystkim dla Europy Środkowo-Wschodniej, ale również dla Europy Zachodniej. Zresztą dzisiaj jest znacznie większa świadomość, że potęga Rosji jest znacząca, że jest ona zdolna do bardzo agresywnych działań i że niekoniecznie musi się zatrzymać na Ukrainie. Dysproporcja potencjałów zbrojnych jest tak duża, że może ona pójść dalej, co wymusi na Europie Zachodniej decyzje, które absolutnie nie będą jej odpowiadać. Musimy tłumaczyć naszym zachodnim partnerom, jak poważne jest to zagrożenie.

Jak Polska odnajduje się w obecnej sytuacji międzynarodowej? Zdajemy egzamin?

Z jednej strony wywiązujemy się z obowiązków lepiej niż większość sojuszników w NATO - zwiększamy nakłady na zbrojenia szybciej, na sporą skalę. Z drugiej strony na przykład Finlandia - w pierwszym roku wojny - trzykrotnie bardziej niż my w ujęciu procentowym zwiększyła nakłady na zbrojenia. Nie jesteśmy więc najszybciej zbrojącym się krajem.

Ponadto mieliśmy swoje pięć minut. Staliśmy się kluczowym hubem logistycznym i zapleczem operacyjnym frontu. Ogromną rolę odegrała tu geografia, ale też decyzja o wsparciu Ukrainy. To był moment moderatorski Polski na skalę światową.

REKLAMA

Moderatorski, czyli jaki?

Współkształtowaliśmy reguły gry międzynarodowej.

Wykorzystaliśmy ten moment?

Problem w tym, że tych pięciu minut nie skapitalizowaliśmy. Nie wystawialiśmy rachunków… Daliśmy całe wsparcie w imię - jak się wydaje - idealistycznych celów, "za wolność naszą i waszą". Dlatego trwałych uzysków z tego tytułu prawdopodobnie mieć nie będziemy, a za sprawą niepewności ws. amerykańskiego wsparcia czy pogorszenia sytuacji na froncie - nasze pięć minut już się skończyło.

Kolejnym problemem jest tempo polskich zbrojeń, wciąż daleko niewystarczające. Szczycimy się naszymi 3-4 proc. PKB na obronność, ale pamiętajmy o tempie fińskim czy litewskim, wyższym od naszego, a przede wszystkim o tym, że Rosja w tegorocznym budżecie zapisała 7,5 proc. PKB na obronność. Do tego jest w stanie wojny, a więc jej armia zdobywa bezcenne doświadczenie - jest to potęga militarna. Powtórzę: nasz wzrost nakładów na armię jawi się jako niewystarczający. Nie budujemy też takich zdolności, jakie powinniśmy.

Co to oznacza?

Diagnozujemy, że jeśli chcemy odstraszyć Rosję bądź efektywnie przed nią się obronić - musimy, w ciągu kilku lat, stworzyć armię liczącą 300 tys. żołnierzy. Ale działania poprzedniego rządu sprowadzały się do budowy armii - na tym poziomie liczebności - nie w perspektywie kilku, lecz kilkudziesięciu lat. To jest zdecydowanie za długo.

REKLAMA

Czytaj także:

Dochodzi do tego szereg wyzwań związanych z logistyką czy spójnością systemów uzbrojenia. Słowem, nasze zakupy w zbyt dużym stopniu służą budowaniu armii defiladowej, a w zbyt małym budowaniu realnych zdolności odstraszania.

Jest na to recepta?

Potrzebujemy rewolucji mentalnej. Także w kwestii poboru powszechnego, który już dawno powinien zostać przywrócony. Politykom brakuje jednak odwagi. Gdyby tę decyzję podjęto w zeszłym roku, jak zrobiono np. na Łotwie, sadzę, że społeczeństwo by to zaakceptowało. Dzisiaj będzie o to znacznie trudniej. Ale bez tej decyzji nie mamy co marzyć o armii 300-tysięcznej. Z kolei jeżeli ona nie powstanie, pytanie będzie brzmiało: ile wytrzyma nasze wojsko w obliczu tak wyniszczającej wojny, jaką obecnie prowadzą Ukraińcy?

REKLAMA

Rozmawiał Łukasz Lubański

Bartłomiej Radziejewski jest prezesem i założycielem Nowej Konfederacji, politologiem, publicystą i eseistą; autorem książek - "Nowy porządek globalny" i "Między wielkością a zanikiem" - a także współautorem "Wielkiej gry o Ukrainę". Opublikował setki artykułów, esejów i wywiadów. W okresie 2015-17 był współtwórcą i szefem think tanku Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego, z kolei w roku 2022 współtwórcą i dyrektorem programowym Krynicy Forum.

mpkor

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej