Wdowa po kapitanie Heweliusza mówi, co przeżyła rodzina. "Puszczali Zostawcie Titanica"
- Nie miałam złudzeń, że mąż się uratował - wspomina w rozmowie z Programem Trzecim Polskiego Radia Jolanta Ułasiewicz, wdowa po kapitanie Heweliusza. Przez lata razem z córką Agnieszką walczyła o dobre imię męża, którego obciążano winą za katastrofę. - Kozioł ofiarny musi być - usłyszała wówczas od urzędnika z resortu żeglugi. Rodzina kapitana przez długi czas musiała zmagać się z odrzuceniem i atakami.
2025-11-27, 17:45
Kapitan Heweliusza został na pokładzie do końca. "Rozumiem jego decyzję"
Gdy Jolanta Ułasiewicz rano 14 stycznia 1993 roku dowiedziała się o katastrofie promu MF Jan Heweliusz, od razu wiedziała, że jej mąż nie żyje. Zdawała sobie sprawę, że próżno szukać Andrzeja Ułasiewicza na liście ocalonych (katastrofę przeżyło dziewięć osób). - Miałam świadomość, że on został do końca - mówi pani Jolanta, nie stroniąc od łez, w podcaście radiowej Trójki "12 000 dni. Katastrofa promu Jan Heweliusz".
Choć od tragedii minęło przeszło 30 lat, żona i córka kapitana Heweliusza mówią o tych sprawach z trudem. Słuchając ich opowieści można odnieść wrażenie, że niemal każde zdanie wspomnień, przepełnione jest ogromnym bólem i poczuciem tęsknoty za ukochanym mężem i ojcem. Mieszkanie rodzinne w Warszawie wciąż wypełniają pamiątki, które o nim przypominają: zdjęcia, obrazy czy rzeźby - w tym jedna z Kenii, z pierwszej wspólnej podróży (oczywiście statkiem) do Afryki wschodniej. Jest także szafa własnoręcznie wykonana przez kapitana.
Posłuchaj podcastu "12 000 dni: katastrofa promu Jan Heweliusz":
- "Dzień, w którym przewrócił się prom". Pierwszy odcinek
- "Historia wdów". Drugi odcinek
- "Dom, dzieci, półka". Trzeci odcinek
- "A On nadal jest". Czwarty odcinek
Stolarstwo było jednym z jego hobby. W piwnicy miał nawet warsztat stolarski. - Wynajmowaliśmy dodatkowe pomieszczenie. Tata robił w nim meble, szafy. Druga szafa, wykonana jego rękoma, nadal tutaj jest - pokazuje córka kapitana, Agnieszka Chojka (z domu Ułasiewicz), dziennikarkom Programu Trzeciego Polskiego Radia. W chwili katastrofy była jeszcze dzieckiem. Z uśmiechem wspomina jego witalność i radość, jaką czerpał z życia. - Ten człowiek idąc ulicą podskakiwał, śpiewał, w ogóle nie przejmując się tym, co myślą ludzie. Pewnie patrzyli na niego jak na wariata - opowiada o ojcu.
Andrzej Ułasiewicz z córką Agnieszką. Radosne chwile w Antwerpii. Fot. ARCHIWUM PRYWATNE AGNIESZKI CHOJKI Jolanta Ułasiewicz relacjonuje, że jako żona kapitana żeglugi wielkiej była przygotowywana na to, iż na morzu może dojść do tragedii. Wspomina rozmowę męża ze znajomym lekarzem. Na pytanie skierowane do Andrzeja Ułasiewicza, co by zrobił, gdyby statek tonął, "od razu odpowiedział, że on nie zszedłby [z mostka kapitańskiego i pokładu], że zostałby". - Tak więc ani przez moment nie miałam złudzeń, że mąż się uratował - mówi wdowa po kapitanie Heweliusza.
- Wiedziałam, że kapitan odpowiada za wszystko, co jest na statku. Jest na nim pierwszym po Bogu. Dlatego rozumiałam jego decyzję [o tym, aby nie próbować się ratować - red.]. Rozumiałam, jak on by się czuł i jaki byłby nieszczęśliwy, że nie udało się uratować tylu ludzi. Taki ciężar by go niszczył - mówi z nostalgią.
"Kozioł ofiarny musi być"
Ból, jaki przeżywała - i wciąż przeżywa - rodzina Andrzeja Ułasiewicza, przez lata potęgowany był oskarżeniami wobec kapitana Heweliusza. To jego w głównej mierze obarczano winą za katastrofę. Pani Jolanta długo walczyła o dobre imię męża. Właściwie od samego początku; od pierwszych dni po katastrofie. - Brat zabrał mnie do Ministerstwa Żeglugi. Ktoś do nas wyszedł. Powiedział: "Musi być pani przygotowana. Kozioł ofiarny musi być" - cytuje Jolanta Ułasiewicz. - Takie słowa usłyszałam: "Kozioł ofiarny musi być" - powtarza.
Kapitan Andrzej Ułasiewicz z córką Agnieszką. Fot. ARCHIWUM PRYWATNE AGNIESZKI CHOJKI Nierzadko, m.in. na sali rozpraw, odczuwała wrogość ze strony wdów po kierowcach ciężarówek, którzy zginęli tragicznej nocy na Bałtyku. Nie jest też tajemnicą, że znaczna część kobiet - które w katastrofie polskiego promu straciły swoich mężów - szukała kozła ofiarnego w ramach toczonej latami batalii o odszkodowania. A najłatwiejsze było obarczenie winą kapitana. Chyba nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że zapanowała pewnego rodzaju zmowa. Traumatyczne były również posiedzenia Izby Morskiej, wyjaśniającej przyczyny katastrofy.
- Wiedziałam, co się tam dzieje. Miałam świadomość, że nie będzie lekko; świadomość tego, przez co będę musiała przechodzić. Ale gdybym w ogóle nie wzięła w tym udziału, miałabym do siebie żal, że odpuściłam. Liczyłam się z konsekwencjami. Wiedziałam, że to będzie niesamowita trauma, że będę pod pręgierzem niektórych osób - relacjonuje. - Było to bardzo trudne. Ale nie posłuchałam sugestii kolegów, żebym dała sobie spokój. Dla mnie najważniejsze było oczyszczenie nazwiska mojego męża. Pokazanie, że zrobił wszystko, co mógł, aby uratować [statek, załogę i pasażerów - red.]. Priorytetem było jego dobre imię - zaznacza Jolanta Ułasiewicz w podcaście radiowej Trójki.
Rodzina kapitana pod pręgierzem
Tragiczne losy Heweliusza ponownie spotkały się z dużym zainteresowaniem mediów półtora roku po katastrofie - we wrześniu 1994 roku, kiedy na Morzu Bałtyckim zatonął prom Estonia (zginęły wtedy 852 osoby). Niezabliźnione rany ponownie dały o sobie znać - i to ze zdwojoną siłą. Zwłaszcza że dochodziło do sytuacji skandalicznych.
- Pamiętam, że po tragedii promu Estonia zadzwonił do mnie pewien dziennikarz. Zapytał się, czy czuję się odpowiedzialna za śmierć tych, którzy zginęli na Heweliuszu. To wszystko boli - opowiada Jolanta Ułasiewicz. Rodzina kapitana wyznaje, że wprawdzie w tamtych czasach dostęp do mediów był bez porównania mniejszy, niż obecnie, ale - przykładowo - numery telefonów "wypływały bardzo łatwo".
Nie brakowało więc innych przypadków, kiedy rodzina musiała odpierać bezczelne ataki. Żona i córka wspominają, że niejednokrotnie otrzymywały telefony, podczas których dzwoniący milczeli; puszczali za to do słuchawki piosenki, m.in. "Zostawcie Titanica" czy "10 w skali Beauforta". Niektórzy dzwoniący usiłowali także wyłudzić pieniądze. - Mając 13 lat musiałam wypracować metodę odławiania oszustów. Nie mówiłam o tym mamie, nie chciałam jej denerwować. Chroniłyśmy się nawzajem - relacjonuje Agnieszka Chojka.
Pani Jolanta wtóruje, że zarówno ona, jak i córka starały się być silne, aby "nie wpędzać się w coraz większą rozpacz". Córka jednak dodaje, że odczuwała ogromną presję ze strony otoczenia. - Chroniąc mamę, zamknęłam się ze swoimi emocjami. Przed wszystkimi - wyznaje.
"Na zawsze pozostanie w naszych sercach"
14 stycznia 1993 roku w największej po II wojnie światowej polskiej katastrofie morskiej zginęło 56 osób; przeżyło dziewięciu członków załogi. Ciało kapitana Andrzeja Ułasiewicza odnaleziono po trzech tygodniach od dnia katastrofy. Po kilku miesiącach od tragedii żona i córka wybrały się w rejs ze Świnoujścia do Ystad. Wrzuciły do Bałtyku wieniec, w hołdzie dla kapitana oraz pozostałych ofiar. - Nie bałam się morza, nie miałam lęków - wspomina po latach pani Jolanta.
Kapitan Andrzej Ułasiewicz, m.in. z córką Agnieszką i żoną Jolantą, na statku w Liverpoolu, w drodze z Afryki wschodniej. Fot. Fot. ARCHIWUM PRYWATNE AGNIESZKI CHOJKI Mąż powtarzał jej, że "na morzu jest bezpieczny, że zawsze jest jakieś wyjście". - Akurat tutaj nie było wyjścia - opowiada, a w jej głosie słychać smutek. Pojawia się też westchnienie. - Widzę go do dziś, jak stoi na mostku [kapitańskim]. W swojej ulubionej pozycji "na bociana" - oparty rękoma, z jedną nogą podkurczoną - aby widzieć, co jest przed nim - nadmienia Jolanta Ułasiewicz. Z kolei Agnieszka Chojka wspomina, że tuż po katastrofie usłyszała od mamy, że "tata na zawsze pozostanie w naszych sercach". I został, jest do dzisiaj, i tak będzie do końca naszych dni - dodaje.
Źródła: Trójka/PolskieRadio24.pl/Opracowanie: Łukasz Lubański