Ekologia po niemiecku, czyli ekohipokryzja Berlina. Felieton Miłosza Manasterskiego

2023-07-28, 16:50

Ekologia po niemiecku, czyli ekohipokryzja Berlina. Felieton Miłosza Manasterskiego
Ekologia po niemiecku, czyli ekohipokryzja Berlina. Foto: MOHAMED ABDULRAHEEM/Shutterstock

Sprawa śmieci pokazuje dobitnie, jak pozujące na ekologicznego prymusa Niemcy w rzeczywistości traktują ekologię tylko jako narzędzie swojej polityki gospodarczej - pisze w swoim felietonie Miłosz Manasterski.

Niemiecka partia Zieloni w 2021 r. wyborach do Bundestagu uzyskała 14,8 proc. poparcia. Ten wynik zapewnił jej miejsce w koalicyjnym rządzie i stanowisko ministra spraw zagranicznych dla ich liderki, Annaleny Baerbock. Berliński rząd kontynuuje antyatomowy kurs obrany jeszcze przez kanclerz Angelę Merkel, która zaplanowała wyłączenie sprawnych i gotowych do dłuższej eksploatacji elektrowni jądrowych. Obecny kanclerz Olaf Scholz nie zmienił tej decyzji, nawet pomimo kryzysu energetycznego spowodowanego rosyjską agresją na Ukrainę i uszkodzenia gazociągów Nord Stream.

W sprawach zeroemisyjności Niemcy nie idą na żadne kompromisy. Efektem jest kuriozalna sytuacja, w której RFN po wyłączeniu siłowni atomowych najwięcej energii musi produkować… z węgla. W tym samym czasie polski rząd uruchomił program budowy trzech konwencjonalnych elektrowni nuklearnych i kilkudziesięciu małych i średnich reaktorów (SMR), rozbudowując jednocześnie energetykę odnawialną.

Rząd w Berlinie wykorzystuje społeczny lęk przed zmianami klimatu do realizowania działań, które z ekologią nie mają wiele wspólnego. Zamiana zeromisyjnych elektrowni atomowych na węglowe przecież nie jest rozwiązaniem ani dobrym, ani mądrym. Powinno więc zastanawiać Niemców, czy w owym klimatycznym szaleństwie nie chodzi o coś zupełnie innego niż ekologię. Na razie jednak z badań opinii publicznej wynika, że obywatele RFN bardziej boją się zmian klimatu niż… wojny.

Sprawa niemieckich śmieci w Polsce jest kolejną okazją, żeby przyjrzeć się sprzecznością pomiędzy niemieckimi deklaracjami a działaniem. Nasz sąsiad, pozujący na ekologicznego prymusa, jest jednocześnie największym śmieciarzem Unii Europejskiej. Jeden obywatel RFN produkuje 646 kg śmieci rocznie (według danych Parlamentu Europejskiego za rok 2021). Średnia unijna to sporo mniej, bo 540 kg śmieci na osobę. Niemieckie odpady to poważny problem, bo Niemcy to też najludniejszy kraj UE - po pomnożeniu 646 kg przez 81 milionów otrzymamy liczbę naprawdę dużą.

Czy liderzy zielonej zmiany w Europie nie potrafią zadbać o swoje własne odpady? Niemieckie śmieci walają się po całej Azji, w pokaźnych ilościach trafiły również do Polski. Niemcy pociągnięte do odpowiedzialności wcale się nie spieszą z ich odbiorem ani poniesieniem kosztów ich utylizacji. Może będą się tłumaczyć, że to ujednolicanie poziomu zaśmiecenia Unii Europejskiej. Tak się bowiem składa, że Polska wraz z Rumunią jest liderem w ograniczaniu ilości produkowanych odpadów. Produkujemy ledwie połowę tego, co Niemcy (362 kg na osobę). Nie dostaliśmy jednak za to medalu Komisji Europejskiej ani dyplomu od niemieckich Zielonych, choć cała UE powinna brać z nas przykład.

A co dostaliśmy? Pozew niemieckich organizacji ekologicznych w sprawie kopalni Turów. Protesty przeciwko regulacji Odry, by nie mogła być wykorzystywana jako ekologiczna droga wodna. Protesty przeciwko budowie portu kontenerowego w Świnoujściu. Inspirowanie tzw. organizacji ekologicznych przeciwko Baltic Pipe, CPK i przekopowi Mierzei Wiślanej. Zapowiedź przeszkadzania w sprawie budowy elektrowni atomowych.

Jak ta niebywała troska o polskie środowisko naturalne idzie w parze ze zwożeniem do Polski tysięcy ton niemieckich śmieci? Ktoś powie, że przecież nie Zieloni i rząd Olafa Scholza je tu przywieźli. Ale to właśnie rząd z Zielonymi w składzie nie pali się też, żeby je wywieść. Od złożenia skargi do KE w sprawie 36 tys. ton nielegalnie wwiezionych odpadów z Niemiec upłynęło już trochę wody w Odrze. I nic nie wskazuje na wolę polubownego rozwiązania tego problemu przez Berlin.

Taka jest właśnie ekologia po niemiecku. Niemcy nie martwią się tym, że zaśmiecają Europę i swoich sąsiadów, choć składowanie odpadów może być bardzo niebezpieczne dla środowiska. A już szczególnie groźne są pożary składowisk, podczas których uwalnia się szereg toksycznych substancji. Liderzy produkcji śmieci w Europie wolą zajmować się tym, co niewidzialne, czyli walką z emisją CO2, choć cała UE produkuje ledwie około 7 proc. dwutlenku węgla na świecie. Nie da się tego samego powiedzieć o odpadach, gdzie według Banku Światowego kraje zamożne odpowiadają za 34 proc. ich produkcji. Już tutaj widać, że priorytety UE i RFN są bardzo dziwnie ustawione.

Ekologia po niemiecku działa wtedy, kiedy Niemcom to pasuje jako element wojny gospodarczej. Zwrócili uwagę na to już Francuzi, którzy oburzyli się na finansowanie przez Niemcy lobbingu przeciw elektrowniom jądrowym. Niemiecka ekologia nadaje się idealnie także do blokowania inwestycji rozwojowych w Polsce. Natomiast ekolodzy protestujący w RFN przeciwko fabrykom czy budowie dróg mogą zostać brutalnie potraktowani przez własną policję. To prawdziwa ekohipokryzja Berlina.

Tak wwozowi niemieckich śmieci, jak i protestom niemieckich ekologów w przypadku Turowa rząd Prawa i Sprawiedliwości odważył się postawić tamę. I to mimo świadomości, że póki co Niemcy "trzęsą" całą UE, sterując Komisją Europejską i Parlamentem Europejskim. Odwagi takiej nigdy nie miał Donald Tusk, który dzisiaj walczy o odzyskanie władzy. To w jego czasach Berlin przekształcał Polskę w swoje wysypisko śmieci.

Warto z tej perspektywy jeszcze raz przypomnieć sobie słowa, które skierował do Niemców lider PO w 2021 r. na zjeździe CDU. Tusk nazwał wtedy rządy Angeli Merkel "błogosławieństwem" dla Europy i wschodnich sąsiadów RFN. Z takim bezkrytycznym, sakralnym nastawieniem do zachodnich sąsiadów nawet nielegalnie wwiezione odpady Tusk mógł uznać za wspaniały prezent.

Miłosz Manasterski

Polecane

Wróć do strony głównej