Amber Gold. "Miałem przeświadczenie, że mamy do czynienia z figurantami"
- Gdy udało nam się zajrzeć do planu śledztwa, wiedzieliśmy, że to gigantyczny skandal - to co czytaliśmy, pokazywało, że Marcin P. ma zdumiewającą ochronę w Trójmieście - zeznał Sylwester Latkowski przed sejmową komisją śledczą ds. Amber Gold. Jako drugi zeznania złożył Michał Majewski, były dziennikarz "Wprost".
2017-10-25, 17:35
Posłuchaj
Sylwester Latkowski powiedział, że tylko raz spotkał się z Marcinem P. (IAR)
Dodaj do playlisty
Michał Tusk znalazł się etycznie w bardzo trudnej sytuacji, będąc jeszcze dziennikarzem, doradzał Marcinowi P. w kwestiach lotniczych, proponował korzystne rozwiązania - mówił b. dziennikarz tygodnika "Wprost" Michał Majewski w środę przed komisją śledczą ds. Amber Gold.
Majewski powiedział, że pierwszym elementem historii Amber Gold, którym zajął się razem z Sylwestrem Latkowskim, była sprawa Michała Tuska. - Było dla mnie oczywiste jako dziennikarza, że to jest temat, że to jest historia, jeżeli syn urzędującego premiera pojawia się w firmie, która jest podejrzewana o jakieś niejasności, to jest temat dziennikarski - wyjaśnił Majewski.
Jak tłumaczył, Michał Tusk znalazł się etycznie w bardzo trudnej sytuacji w związku ze swoją pracą na rzecz Marcina P. z kilku powodów. - Po pierwsze dlatego, że będąc jeszcze dziennikarzem doradzał panu P. w kwestiach lotniczych, wysyłał do niego maile, w których proponował mu różne rozwiązania, które byłyby dla niego korzystne na rynku lotniczym. Po drugie potem doszło do takiej dwuznacznej sytuacji w mojej ocenie, gdzie szef lotniska proponuje Michała Tuska panu P. jako pracownika. Uważam, że to jest sytuacja etycznie taka trudna, dlatego, że na tym lotnisku działają też inne firmy lotnicze, więc to była taka nierównowaga konkurencyjna - powiedział Majewski.
Jak ocenił, kolejnym błędem Michała Tuska było posługiwanie się skrzynką mailową, gdzie używał nieprawdziwego nazwiska Józef Bąk.
REKLAMA
- Myślę, że doszło też do poważnych zaniedbań ze strony służb specjalnych przy tej okazji. Jeżeli przy takiej firmie pojawia się syn premiera, no to kilku smutnych panów powinno przyjść do takiego Michał Tuska i powiedzieć mu, że tutaj pracować nie powinien i, że nie jest to odpowiednie miejsce dla niego - powiedział Majewski.
"To był swojego rodzaju wykręt"
Przewodnicząca komisji Małgorzata Wassermann (PiS) pytała, dlaczego Michał Tusk najpierw odmówił podjęcia współpracy z Marcinem P.
- (Michał) Tusk, który zajmował się kwestiami komunikacyjnymi, był człowiekiem, który pisał o infrastrukturze w gazecie w Gdańsku, miał kontakt z P., czuł się jakoś zawodowo wypalony i zaczęli rozmawiać o zmianie jego pracy, ale zdaje się, że Tusk użył takiego argumentu wobec pana P., że jego rodzina się na to nie zgadza. (...) To był swojego rodzaju wykręt, ta cała historia z niezgodą rodziny, że jemu chodziło raczej o to, że on chciałby się zająć analityką lotniczą, a nie być twarzą przedsięwzięć P., a wtedy takiej propozycji nie było - mówił Majewski.
Ocenił, że Michał Tusk popełnił jeszcze jeden bardzo poważny błąd. - Występował w pewnej chwili w kilku rolach, np. była taka sytuacja, że on już kiedy odszedł z "Gazety Wyborczej", przeprowadził wywiad z Frankowskim na łamach tej gazety. I to było dość zabawne, ponieważ on zadawał pytania w tym wywiadzie, odpowiadał na te pytania w imieniu Frankowskiego, i umieścił ten tekst w "Gazecie Wyborczej", który był podpisany nazwiskiem innego dziennikarza, więc on się kompletnie zaplątał w tej sytuacji etycznie - powiedział Majewski.
"To był kompletnie nikt"
Po rozmowie z małżeństwem P. miałem przeświadczenie, że mamy do czynienia z figurantami; może Marcin P. wymyślił nawet ten biznes, ale ktoś musiał w to zainwestować i pewnie zrobił to ktoś z półświatka trójmiejskiego - stwierdził przed komisją śledczą Michał Majewski. Zaznaczył, że Marcin P. mówił, że ma rodzinę w Niemczech i pomysł na biznes przywieziony był stamtąd.
Majewski powiedział, że po rozmowie jego i Sylwestra Latkowskiego z Marcinem i Katarzyną P. 7 sierpnia 2012 r. miał takie przeświadczenie, że "mamy do czynienia z figurantami".
Jak mówił, "ludzie mają różne inspiracje i pomysły biznesowo lepsze lub gorsze, ale muszą być wyposażeni w pieniądze". Zaznaczał, że były informacje, że kiedy Marcin P. był zwalniany z aresztu w 2009 r. jego dochód roczny to było 500 zł, i że miał fatalną sytuację finansową. - A potem to się rozpędza do nieprawdopodobnych rozmiarów i oni są po prostu milionerami. I to nikogo kompletnie nie dziwi, nie zastanawia, nikt się temu nie przygląda - dodał.
REKLAMA
Majewski stwierdził, że twórcy Amber Gold mówili, że wcześniej byli pośrednikami finansowymi dla dużych banków i tam zarobili duże pieniądze. - Ale to przecież było rozpędzone do takich rozmiarów, mówię o Amber Gold i OLT, że nie brzmiało to dla mnie prawdopodobnie - wskazał.
Dopytywany o informacje co do genezy Amber Gold, odpowiedział, że "najczęściej pojawiająca się teza była taka, że ktoś ze światka przestępczości, czy z takiej szemranej strefy trójmiejskiego biznesu, postanowił po prostu zainwestować w to przedsięwzięcie i to przedsięwzięcie wypaliło, okazało się sukcesem".
- O przeszłości samego P. z 2008 czy 2009 roku znani oficerowie służb, prokuratorzy, ludzie z świata przestępczości mało wiedzieli, bo to był kompletnie nikt, to był moim zdaniem człowiek wynajęty do tego przedsięwzięcia, słup mówiąc językiem slangowym - powiedział Majewski.
***
Sylwester Latkowski powiedział przed komisją, że 16 października - w dniu zatrzymania Marcina P. - udało się jemu i Michałowi Majewskiemu zajrzeć do planu śledztwa. Dodał, że gdy zatrzymano P. jako pierwsi poinformowali z Majewskim o tym i o przeszukaniach. Tego dnia udało nam się zajrzeć z Michałem Majewskim do planu śledztwa i "wtedy wiedzieliśmy, że jest jakiś gigantyczny skandal" - wskazał.
- To co w tym planie śledztwa przeczytaliśmy, wskazywało, że ten człowiek (szef Amber Gold Marcin P. - PAP) ma zdumiewającą ochronę w Trójmieście. To jest niemożliwe, żeby tak zachowywały się urzędy skarbowe, sądy - mówił. - To jego wyjście, to, że system bankowy nie reagował, tak, jak powinien reagować - dodał.
REKLAMA
Były redaktor naczelny "Wprost" stwierdził, że w Trójmieście znają się wszyscy, a świat gangsterów i polityki - jego zdaniem - wzajemnie się przeplata.- Taka jest prawda, że tam gangsterzy, biznesmeni i politycy się ocierają o siebie. Ja w ogóle nazywam Trójmiasto "Małą Sycylią". Tam się zatarły granice z kim się nie bywa - powiedział.
Powiązany Artykuł
AMBER GOLD
W trakcie przesłuchania dziennikarz wspomniał też o powiązaniach Marcina P. z gangsterem o pseudonimie "Tygrys". Według różnych źródeł Sylwestra Latkowskiego miał on przekazać walizkę z pieniędzmi gdańskiemu biznesmenowi Mariusowi Olechowi w jego biurze w Sopocie. Tego samego dnia gotówkę miał odebrać Marcin P., co miało być jego wynagrodzeniem za bycie tzw. słupem.
Marius Olech był przesłuchiwany przez sejmową komisję śledczą na początku września tego roku. Podczas zeznania powiedział między innymi, że nigdy nie poznał osobiście Marcina P.
Plan śledztwa
Wcześniej Latkowski powiedział, że nigdy nie przekazał planu śledztwa ABW Marcinowi P. - Odbyłem wraz z Michałem Majewskim tylko jedno spotkanie z Marcinem P. i z jego małżonką, trwało ono godzinę i 50 minut. Później były śladowe kontakty e-mailowe, sms-owe, może jakiś telefon, Marcin P. w pewnym momencie zaczął unikać kontaktu z nami - mówił Latkowski na wstępie przesłuchania.
REKLAMA
Jak podał, o planie śledztwa dowiedzieli się kilka dni później, w momencie, kiedy P. był zatrzymany - 16 sierpnia. - I nie dostaliśmy go fizycznie, mieliśmy możliwość wglądu, spisania go, stąd zabiegaliśmy później wiele razy o ten dokument, czyli nawet nie było możliwości fizycznego przekazania komuś planu, bo też go nie posiadaliśmy, a on był nam potrzeby do obrony w sądzie - powiedział Latkowski.
- Dopiero uzyskaliśmy go dwa miesiące temu, trzy miesiące temu i złożyliśmy do sądu - wyjaśnił.
Podkreślił, że o jego pracy świadczą teksty dziennikarskie, które napisał z Majewskim. - I w żadnym z nich nie ma ani jednego słowa obrony małżeństwa P. - wskazał.
Artykuł o Marcinie P.
W trakcie przesłuchania Latkowski podkreślił że w czasie funkcjonowania Amber Gold nie był naczelnym "Wprost", ale nadzorował stronę internetową wprost.pl. - Ja zostałem redaktorem naczelnym dopiero w 2013 r. i wtedy miałem wpływ na pracę redakcyjną tygodnika - zaznaczył.
REKLAMA
Jak dodał strona, którą zarządzał miała promować tygodnik "Wprost" oraz towarzyszące media w grupie, czyli "Bloomberga".
- To "Bloomberg", którym zarządzał Cezary Szymanek, a nie "Wprost" przeprowadził wywiad z Marcinem P.; chodziło o to, by strona wprost.pl wypromowała ten numer - wskazał tłumacząc, że był to numer, w którym Marcin P. po raz pierwszy pokazał swoją twarz i pozował ze sztabką złota.
Latkowski poinformował, że przed publikacja tego wydania "Bloomberga" Szymanek i Michał Kobosko (ówczesny naczelny "Wprost") kontaktowali się z nim "mówiąc co chcieliby zajawić i kiedy na stronach wprost.pl".
- Jak każdy dziennikarz uważałem, że to dobrze, że udało się porozmawiać z człowiekiem, z którym nikt do tej pory nie rozmawiał, który ukrywał swoją tożsamość. Uważałem, że to jest sukces "Bloomberga" i Cezarego Szymanka, ale uważałem, że podawanie tego w pewien sposób intensywny, kłóci się z moim wyczuciem. Mieliśmy już na tym etapie spory w redakcji - relacjonował Latkowski.
REKLAMA
Współpraca z Michałem Tuskiem
Dodał, że Szymanek poinformował go, że P. powiedział mu o współpracy z Michałem Tuskiem. - To już była ważna informacja dla każdego dziennikarza, że oto w firmie, o której się mówi, która zaczyna mieć problemy pracuje syn znanego polityka. Jednocześnie Szymanek wspomniał, że jest jakaś lista polityków, którzy albo wzięli pożyczki, albo wzięli lokaty z Amber Gold - mówił.
Latkowski zaznaczył, że on takich rzeczy "nie przyjmuje zero-jedynkowo" dlatego poprosił o zweryfikowanie tej listy. "Dziennikarze wprost.pl zaczęli wydzwaniać do polityków, a ci zaczęli zaprzeczać. Jednocześnie wspomnieli, że te same pytania dostali z tygodnika "Newsweek". Wychodzi na to, że ktoś inny posiadał tę listę, nie tylko "Bloomberg", który przekazał to "Wprost" - powiedział świadek.
- Okazało się, że ta lista jest niewiarygodna, my jej nie sprawdzaliśmy do końca, ale już po pięciu nazwiskach, takich jak Ewa Kopacz, okazało się, że to jest blef - podkreślił.
Podczas czerwcowego przesłuchania Marcina P. był pytany przez komisję śledczą o listę nazwisk polityków, którą rozsyłał Emil Marat, a którzy mieli lokować środki w Amber Gold.
REKLAMA
- W chwili obecnej nie jestem w stanie (powiedzieć), bo tych nazwisk było około trzydziestu, na pewno było nazwisko Adamowicz (Paweł, prezydent Gdańska), na pewno była pani Kopacz Ewa, na pewno był znany polityk PiS - mówił Marcin P. Jak dodał, w bazie były wszystkie opcje polityczne na szczeblach: centralnym i wojewódzkim. - Wszystkie partie polityczne były, po prostu Ewa Kopacz i Paweł Adamowicz, to są takie nazwiska, które medialnie często występują, dlatego je wymieniłem - wyjaśnił P.
"Wykonałem telefon do syna premiera"
Jak mówił, to były imiona i nazwiska osób, których wyszukiwał system danych Amber Gold. - Żadna z osób, która była na tej liście, nie potwierdziła dziennikarzom, że jest osobą, która lokowała środki (w Amber Gold). Nie umiem powiedzieć, czy to była zbieżność nazwisk, czy nie. Według mojej wiedzy na dzień dzisiejszy, mogła to być zbieżność nazwisk. Nazwisko Ewa Kopacz, czy Paweł Adamowicz występuje wielokrotnie - powiedział Marcin P.
Latkowski dodał, że wraz z innym dziennikarzem "Wprost" Michałem Majewskim uznali, że należy sprawdzić też informację, czy rzeczywiście Michał Tusk pracował dla Marcina P. a jeśli tak to w jakiej formie.
- Wykonałem telefon do syna premiera, a ten przyznał, że to miało miejsce. Zaczęliśmy rozmawiać, umawiać się na spotkanie. Okazało się jednak, że chyba dzień po rozmowie ukazał się wywiad na gazecie.pl z Michałem Tuskiem, gdzie on sam się przyznał do współpracy z Marcinem P. i rozbroił bombę" - stwierdził.
REKLAMA
pp/fc
REKLAMA