Dzika reprywatyzacja. Szantażowani mieszkańcy bez wsparcia państwa
"Handlarz roszczeń" Marek M. mówił prawniczce miasta Izabelli Korneluk, że złoży na nią skargę do samorządu radcowskiego, chyba że wycofa swą niekorzystną dla niego opinię prawną co do zwrotu nieruchomości - wynika z zeznań Korneluk przed komisją weryfikacyjną.
2017-11-16, 13:53
Posłuchaj
Komisja weryfikacyjna do spraw warszawskiej reprywatyzacji zbada dziś zwroty kolejnych nieruchomości. O szczegółach - Joanna Turkowska (IAR)
Dodaj do playlisty
W czwartek komisja weryfikacyjna bada reprywatyzację nieruchomości przy ul. Hożej 23/25, 25 i 25a. Prawa do Hożej 25a "handlarz roszczeń" Marek M. kupił za 550 zł od starszych kobiet - spadkobierczyń właścicieli. Trwa śledztwo w tej sprawie; są już zarzuty. Na rozprawę nie stawił się Marek M., którego reprezentuje pełnomocnik.
Jako prawnik Biura Gospodarki Nieruchomościami, Korneluk m.in. prowadziła proces, który Marek M. wytoczył Ratuszowi z żądaniem 5 mln zł odszkodowania za bezumowne korzystanie przez miasto z przejętej przez niego nieruchomości przy Hożej. Ostatecznie M. sprawę przegrał po jej kasacji do SN, kwestionującej wyrok Sądu Apelacyjnego o wygraniu przez M. 1,9 mln zł od miasta.
Świadek zeznała, że M. skarżył się, że "na skutek jej bezprawnych działań poniósł stratę finansową". Wcześniej wydała ona opinię prawną głoszącą, że nie ma prawnych możliwości zwrócenia mu nieruchomości, bo brak jest tzw. decyzji dekomunalizacyjnej. "On się dowiedział o jej treści; nie wiem, w jaki sposób; być może któryś z urzędników - to nie był dokument tajny - poinformował go" - dodała.
Ujawniła, że gdy z dwoma pracownikami BGN omawiała sprawy, zadzwonił M., mówiąc: "Pani napisała taką opinię i to mi bardzo nie odpowiada. Ja na panią będę składał skargi, chyba że pani opinię zmieni". Jak dodała, gdy M. zaczął mówić, nacisnęła głośnik w telefonie, by wszyscy mogli słyszeć te słowa. "Odpowiedziałam, że napisałam opinię zgodnie z prawem i nie mam zamiaru zmieniać i proszę nie wywierać na mnie nacisku" - dodała Korneluk.
- Krótko mówiąc: pan M. szantażował panią, żeby zmieniła pani swą opinii - spytał Sebastian Kaleta. Świadek potwierdziła.
M. napisał wtedy skargę na Korneluk do samorządu radcowskiego, z żądaniem wszczęcia postępowania dyscyplinarnego (które może się zakończyć nawet usunięciem z zawodu radcy prawnego). "Musiałam pisać wyjaśnienia" - dodała świadek. Ostatecznie rzecznik samorządu radcowskiego odmówił wszczęcia jej "dyscyplinarki".
"M. człowiekiem podstępnym"
- Pan M. jest człowiekiem bardzo obrotnym i podstępnym - ocenił Korneluk. Powiedziała, że sekretarka zespołu powiedziała jej, że pewnego dnia Marek W. wsunął głowę w drzwi BGN z pytaniem: "Iza jest?". - To jest takie, jak gdyby, stwarzanie pozorów, że ja go może znam albo co... - dodała.
Korneluk została zwolniona z pracy w urzędzie miasta w 2015 roku, ale została rok później przywrócona na zasadzie ugody stron, gdy wytoczyła proces o przywrócenie jej do pracy. Wróciła do pracy w styczniu 2016 r.
Pytana przez Kaletę, świadek zeznała że zwolnienie nastąpiło przed orzeczeniem SN, który uchylił wyrok w sprawie odszkodowania, korzystny dla Marka M. Dodała, że wyrok ten zapadł przed zakończeniem okresu wypowiedzenia. - Czyli wyrok SN z pani kasacji nie zmienił stanowiska miasta co do pani pracy w BGN - dodał Kaleta.
Świadek powiedziała, że dostała wiosną 2015 r. wypowiedzenie umowy o pracę z powodu "konieczności redukcji zatrudnienia". - Ja byłam najstarszą osobą w zespole - podkreśliła. Szef komisji Patryk Jaki pytał Korneluk, czy miała wrażenie, że mogło to mieć związek z jej kasacją do SN. - Nie miałam takiego bezpośredniego skojarzenia; coś mi tam przez głowę przemknęło, ale odrzuciłam to - odparła świadek.
- Trudno mi powiedzieć - tak odpowiedziała zaś na pytanie Jakiego, czy na jej powrót do pracy mógł mieć wpływ wybuch afery reprywatyzacyjnej. Jaki dopytywał ją też, czy widziała jakieś niezdrowe relacje osób ubiegających się o nieruchomości z urzędnikami miasta, czy politykami. "Nie" - padła odpowiedź.
REKLAMA
Mieszkańcy szukali pomocy
Jolanta Mizerska zeznała wcześniej przed komisją, że od 1996 roku mieszkała w kamienicy przy Hożej 25, ale nie wykupiła mieszkania, bo - jak powiedziała - "słyszała, że będą roszczenia i trzeba poczekać". - W 2012 roku dostaliśmy decyzję o zwrocie kamienicy właścicielom - powiedziała.
- Baliśmy się, że osoby, które przejmą kamienicę, to przejmą nasze mieszkania - dodała. Zaznaczyła, że mieszkańcy "nie wiedzieli, co z nimi będzie".
Przyznała, że na mieszkańcy próbowali odwołać się od tej decyzji, także na drodze sądowej. W tej sprawie spotykali się m.in. z ówczesnym burmistrzem Śródmieścia. - Słyszeliśmy o tym, co się działo w innych kamienicach - powiedziała ale, jak dodała "usypiano czujność lokatorów". "Skoro z urzędu wszyscy nas informowali, dostawaliśmy pisma, że to postępowanie trwa, to dawaliśmy wiarę pani prezydent i ludziom tam pracującym, że sprawa będzie miała swój finał. Niestety stało się inaczej, jesteśmy tutaj u państwa" - mówiła.
Świadek zaprzeczyła jednak, by w kamienicy podniesiono czynsz. - Wiem od osób, które były na spotkaniu, że pan, który miał to przejąć przyszedł i powiedział na tym spotkaniu, że: sprawa została załatwiona, możecie iść do sądu, to tylko się odciągnie w czasie i tak nic nie zrobicie, i podnoszę czynsz - bodajże - o 100 procent - mówiła.
- Decyzja nie była prawomocna, ten pan nie wszedł do naszego budynku, ale był w naszym budynku, oglądał mieszkania - powiedziała.
Zastraszanie mieszkańcow?
Przewodniczący komisji weryfikacyjnej Patryk Jaki pytał o relacje mieszkańców z Markiem M. - Raz usiłowali wejść do naszego budynku panowie, którzy nie zostali wpuszczeni, próbowali uderzyć sąsiada, nie weszli - mówiła Jolanta Mizerska. Jak opowiadała, "była podniesiona ręka, która została zatrzymana przez sąsiada". - Kiedy powiedzieliśmy, że będzie wzywana policja, to panowie się wycofali - mówiła. Dodał, że jedna z tych osób był Marek M.
REKLAMA
Jolanta Mizerska zeznała, że jeżeli chodzi o budynki sąsiednie do Hożej 25, to wie, że "mieszkańcom były podnoszone czynsze, mieli wyłączaną wodę, pękały im rury, były niszczone stropy". - Mogliśmy widzieć z naszych balkonów, co tam się działo. Życie ci państwo mieli tak umilane, żeby jak najszybciej się wyprowadzić - mówiła. Dodała, że w sąsiednich kamienicach były sprowadzane osoby, które miały przeszkadzać w normalnym funkcjonowaniu mieszkańców m.in. zostawiały butelki i puszki po alkoholu na klatce schodowej.
dad
REKLAMA