Haiti: dochodzą SMS-y od tych, którzy już odeszli

Na Haiti zaczęły działać telefony. Do tysięcy ludzi dopiero teraz przychodzą wiadomości od bliskich, którzy zginęli po ruinami – raportuje The Sun.

2010-01-26, 21:46

Haiti: dochodzą SMS-y od tych, którzy już odeszli

Jak irelacjonuje The Sun, Haitańczycy otrzymują rozdzierające prośby głosowe i SMSY-y. 

Wielu pisze  do bliskich, że ich kochają i życzą im, by zostali przy życiu.

Władze Haiti potwierdziły, że do tej pory w masowych grobach pogrzebano 150 tysięcy osób. Boją się jednak, że liczba zabitych przekroczy liczbę ofiar tsunami w Azji z 2004 roku, kiedy zginęło 230 tysięcy ludzi.

Szacuje się, że około 1,5 miliona osób nie ma dachu nad głową, osieroconych jest około miliona dzieci. Tysiące rannych leczonych jest w zorganizowanych naprędce szpitalach polowych.

REKLAMA

Polscy ratownicy: tego nie da się opisać

Ogrom tragedii na Haiti po trzęsieniu ziemi jest nie do opisania: brak wody, brak jedzenia, wszędzie wyciągnięte ręce z prośbą o pomoc. Dzieci wywożone do USA czy Kanady do adopcji, bieda, brud, obojętność tych, którzy przeżyli, na śmierć czy cierpienie innych - tak polscy ratownicy opisują sytuację w stolicy kraju, Port-au-Prince.

54 polskich ratowników z różnych miast Polski wróciło do Polski w niedzielę wieczorem. Na Haiti spędzili tydzień.

"Szokiem było to, w jakich warunkach żyją ci ludzie, wyglądało to jak wysypisko śmieci. Bieda, bieda i jeszcze raz bieda. Czas zatrzymał się tam 200 lat temu. I do tego jeszcze trzęsienie ziemi, która dopełniło ten obraz rozpaczy" - opowiadał we wtorek na spotkaniu z dziennikarzami aspirant Dariusz Szaryński, jeden z pięciu pomorskich strażaków, którzy brali udział w akcji ratunkowej na Haiti.

„Żywią się odpadkami”

"Setki, tysiące ludzi żywi się odpadkami i żyje w domach skleconych z tego, co znajdą" - mówił z kolei dowódca łódzkiej grupy poszukiwawczo-ratowniczej mł. bryg. Makary Szulc. Dowodził on grupą sześciu ratowników z trzema psami.

REKLAMA

Nie było agresji ani niechęci

Z kolei kpt. Tomasz Czyż z grupy pomorskiej podkreślił, że wbrew niektórym relacjom medialnym, nie było wśród miejscowych żadnych aktów agresji czy niechęci wobec ratowników. "Faktycznie słychać było czasami strzały, ale to ludzie bronili swojego mienia przed grabieżami. Wiele osób dziękowało nam za pomoc, mówiąc po prostu „God Bless You" - dodał.

Walki o wodę i żywność

O tym, jak wyglądał dzień pracy, opowiadał starszy strażak Marcin Ratajczak z Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej z Poznania, który w akcji ratowniczej wziął udział z psem Bilasem. "Wstawaliśmy rano, pod eskortą wojska jechaliśmy na miejsce pracy, prowadziliśmy działania ratownicze i byliśmy odwożeni do obozu. Czasem zdarzało się, że byliśmy wycofywani z sektora poszukiwań z powodu zamieszek: ludzie walczyli o wodę i żywność. Byliśmy dobrze wyposażeni, więc wspomagaliśmy też inne ekipy ratownicze" - mówił Ratajczak.

"Uczestniczyliśmy w działaniach prowadzonych w nocy: było zgłoszenie, że są dwie żywe osoby w zawalonej szkole przykatedralnej. Okazało się to nieprawdą, ale praca trwałą całą noc. Pracowałem też przy poszukiwaniach siedmioletniej dziewczynki, która dzień wcześniej wołała o pomoc. Okazało się jednak, że nie przeżyła nocy" - dodał strażak.

Znieczulica po tragedii

Dla ratowników szokująca była obojętność ludzi na nieszczęście własne i innych. Ratownik medyczny kpt. Artur Baszczyński mówił, że ludzie chodzą i nie zwracają uwagi na cierpiących, rannych czy na leżące zwłoki. "Jakby to leżał jakiś przedmiot" – powiedział.

REKLAMA

Ratownicy musieli pracować z trudną świadomością, że nawet jeśli komuś pomogą - wydobędą spod gruzów, taka osoba może nie przetrwać.

Jak mówił dowódca łódzkich ratowników, jeśli nawet wydobywa się ludzi spod gruzów, zostają oni opatrzeni, to nikt później nie chce się nimi zająć. Makary Szulc opowiadał, że jest tam bardzo dużo ludzi poszkodowanych - raz opatrzonych. Widać, że noszą opatrunki od kilku dni, po prostu - nie mają żadnego zabezpieczenia medycznego.

"Mimo to były też chwile nadziei. Polskim ratownikom udało się przetransportować śmigłowcem do amerykańskiego szpitala kilkumiesięczne dziecko z poważnym zapaleniem płuc. Z kolei siedmioletnią dziewczynkę, która miała poparzone 60 proc. powierzchni ciała, udało się przewieźć dzięki rosyjskim pilotom śmigłowca. Dziewczyna trafiła do szpitala ratowników z Izraela.

Ziemia wciąż drżała

Kpt. Tomasz Czyż mówił o tym, że strażacy przeżyli chwile grozy. "Ziemia tam drżała kilka razy każdego dnia. Co ciekawe, Haitańczycy bardzo byli na to wyczuleni. Krzyczeli do nas „uciekajcie!”, kiedy jeszcze nic się nie działo - dopiero po paru chwilach czuć było wstrząs" - relacjonował.

REKLAMA

Psy jako terapeuci

Przewodnicy psów przyznają, że ta akcja nauczyła ich, iż do działań w bardzo niekomfortowych warunkach trzeba przygotowywać zwierzęta. "W autobusie było do 50 st. C. Nie było klimatyzacji. Pies był ściśnięty, gdzieś między nogami. Duszno, gorąco" - tłumaczył ratownik Mirosław Jakubowski. Jak dodał, w Polsce psy są ćwiczone w komfortowych warunkach, są wożone w klatkach, wypoczęte. "Tam jednak pies przeżył dużo" - podkreślił. Zaznaczył, że teraz zwierzęta będą właśnie pod tym kątem szkolone, tak by stały się bardziej odporne psychicznie na brak komfortu podróży, tłok.

Marcin Ratajczak mówił, że już w trakcie samych działań ratowniczych przyjęto odpowiedni system pracy zwierząt ze względu na wysoką temperaturę i fetor rozkładających się zwłok. "Musieliśmy eksploatować je krótko i dać im chwilę odpocząć" - powiedział.

W tych dramatycznych warunkach psy przez moment weszły w rolę "terapeutów" dla dzieci, bo pozwoliły małym Haitańczykom chwilę zapomnieć o tragedii. Zwierzęta zrobiły wśród nich prawdziwą furorę. "Dzieci ustawiały się w wianuszku i głaskały psy. Karmiły je też smakołykami, które dostawały od nas" - mówił st. strażak Michał Szalc. Jak wyjaśnił, na Haiti nie ma dużych psów jak w Europie. "Ludzie trzymają w domach małe pieski, aby nie sprawiały dużo kłopotów w utrzymaniu" - tłumaczył.

Ratownicy przyznają, że starają się rozmowami odreagować to, co przeżyli. "Cały czas rozmawiamy, staramy się wyrzucać z siebie te wszystkie obrazy, żeby przekazać to na innych ludzi. Jest to forma odreagowania, żeby nie dusić tego w sobie, bo w końcu są granice ludzkiej psychiki. Wydaje nam się, że jesteśmy twardzi, że jesteśmy przygotowani na wszystko, a jednak w psychice to zostaje i może w pewnym momencie się odezwać" - powiedział Makary Szulc.

REKLAMA

ag, PAP, The Sun

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej