Żona żeglarza, który zaginął na Atlantyku: w snach słyszę jego koszmarny krzyk

2018-01-08, 12:17

Żona żeglarza, który zaginął na Atlantyku: w snach słyszę jego koszmarny krzyk
Miejsce, gdzie Stanisław Dąbrowny wypadł za burtę swojego jachtu. Foto: Google Maps

- Ani razu mąż mi się nie śnił. Śnił mi się tylko jego koszmarny krzyk: "Ela zawracaj" - opowiada w rozmowie z Radiem Gdańsk Elżbieta Dąbrowna, której mąż wypadł za burtę w czasie wspólnego rejsu dookoła świata.

Zdarzenie miało miejsce 21 listopada 2017 r. w okolicach wyspy Barbados na Karaibach. Stanisław Dąbrowny do dziś nie został odnaleziony. Jego żona wróciła bezpiecznie do Gdańska na początku grudnia. Po raz pierwszy zdecydowała się opowiedzieć o przebiegu dramatycznego zajścia.

Mąż poszedł na dziób, by podnieść genaker (dodatkowy żagiel - przyp. red.), który niebezpiecznie się opuścił i moczył w wodzie. Mocował się z tym żaglem, ja byłam sztywna ze strachu, ale bałam się krzyknąć. "Stasiek wracaj, zostaw tę szmatę". Tak myślałam patrząc na tę szamotaninę, ale nie chciałam krzyczeć, żeby go nie wprowadzać w jeszcze większy stres. Widziałam, że on też się trochę boi. Poza tym nie przypiął się szelkami, ani nie miał kamizelki asekuracyjnej. Bałam się podać mu to wszystko przez okienko na dziobie, bo ono ciężko się otwierało. Gdy się wyprostował, to nagle pod naporem mokrego żagla przekoziołkował do wody. Trzymał się przez chwilę tego żagla, ale potem nagle znalazł się w wodzie - wspomina Elżbieta Dąbrowna.

Nie przygotowana na to, co się stało

Kobieta przeżyła bezsenna noc, podczas której próbowała bezkutecznie pomóc mężowi. - Świeciłam latarką, wypatrując męża i kół ratunkowych, które wyrzuciłam z jachtu. Jedno koło było przywiązane do szpuli. Drugie było tylko lekko przywiązane. Najgorsza była świadomość, że zostawiłam męża w wodzie i nie mogłam mu pomóc. Dlaczego nie krzyczał, że nie zawracam? Może wtedy bym jakoś razem z nim wpadła na to, że autopilot jest włączony. Wyłączyłam go dopiero, kiedy przestałam męża słyszeć. Już wtedy ryczałam jak bóbr. Bo wiedziałam, że zostawiam zdrowego, świadomego człowieka na wodzie. Czas stanął mi w miejscu. Na zegarek spojrzałam około drugiej w nocy. Ale pilota wyłączyłam wcześniej - podkreśla Elżbieta Dąbrowna.

Wyrzuca sobie, że nigdy nie ćwiczyli z mężem komendy "człowiek za burtą". - Nigdy nie było na to czasu. Choć ja i on wiedzieliśmy, że to może się nam przydać. Mógł choć raz pokazać mi, co mam robić, gdyby coś się działo. Taki trening np. raz w tygodniu mógłby go uratować... Zawsze jest coś ważniejszego do zrobienia - mówi kobieta.

Elżbieta Dąbrowna nie wiedziała również, jak skorzystać z telefony satelitarnego, który znajdował się na jachcie. - Gdyby choć raz zabrał mnie do tego telefonu i pokazał jak go włączyć. Ale nie chciał go wcześniej uruchamiać, bo połączenia były bardzo drogie. Sam także ograniczał połączenie przez satelitę. Dlatego potem miałam takie kłopoty z włączeniem tej maszynerii. Ale i tak zrobiłam to. Wiedziałam, że muszę dodzwonić się do córek. I udało się. W końcu dodzwoniłam się do Agnieszki. Krzyczałam, że taty nie ma na pokładzie. Potem rozmawiałam też z moimi synami Grzegorzem, Radkiem i Michałem. Oni pomagali mi płynąć i podawać istotne dane, by służby mogły szukać ojca - tłumaczy.

"Wierzę, że mąż się odnajdzie"

Kobieta spędziła samotnie na Oceanie Atlantyckim 5 dni. - W sobotę połączyłam się ponownie w Agnieszką i Hanią, z córkami. W niedzielę Hania powiedziała, że płynie do mnie statek. I spróbuje mnie zdjąć z jachtu. Miałam przygotować się do ewakuacji. Spakować się, przygotować dokumenty, paszporty, to, co jest cenne. Z jednej strony pojawił się w końcu statek – wielki tankowiec, a z drugiej strony jakiś taki mniejszy – a ja po środku. Bałam się że mnie zmiażdżą. Oni mnie widzieli. Trąbili dając mi znaki. Jednak nie mogliśmy nawiązać kontaktu. W końcu syn podpowiedział mi, jak włączyć kanał 16. I wtedy miałam wołać pomocy.  W końcu podpłynęli ludzie ze statku, wsiadłam na szalupę i zabrali mnie na pokład. Dopłynęłam z nimi do Brazylii - relacjonuje.

Elżbieta Dąbrowna wciąż wierzy, że jej mąż żyje. - Musi gdzieś być. Trzeba wierzyć w Boga. Ja się bardzo modliłam, prosiłam Boga, żeby mi go oddał. Specjalnie na tę podróż kupiłam sobie brewiarz. Wierzę że Bóg mi pomoże i mąż się odnajdzie. Nie musi być w wodzie. To niemożliwe. Ale ktoś mógł go uratować, zanim podjęto akcję poszukiwania go. Mój mąż nie zasłużył na to, bym na zawsze go miała stracić. Wiem, że zawiniliśmy, bo nie miałam odpowiedniego przeszkolenia. Gdyby umarł, ja bym to czuła. Ani razu mąż mi się nie śnił. Śnił mi się tylko jego koszmarny krzyk: "Ela zawracaj" - kończy.

Radio Gdańsk/pg

Polecane

Wróć do strony głównej