Trauma wojny. Polski żołnierz o grozie Iraku i Afganistanie

- Gdy żołnierze afgańscy zaczynają wychodzić z pickupa, zaczyna się ostrzał. Bardzo silny ostrzał, z początku nie wiemy co się dzieje. Nie wiemy skąd do nas strzelają, z prawej czy z lewej strony (…) Jeden wielki krzyk, kurz, zaczyna się walka z rebeliantami. Po chwili okazuje się, że nie ma przed nami jednego z samochodów, w którym jechał śp. Łukasz Kurowski – mówił w wywiadzie dla PolskieRadio.pl Szymon Mutwicki, weteran misji w Iraku i Afganistanie.

2018-09-01, 06:28

Trauma wojny. Polski żołnierz o grozie Iraku i Afganistanie
(zdjęcie ilustracyjne). Foto: Shutterstock/ianimeclub

Szymon Mutwicki jest polskim żołnierzem, obecnie sierżantem rezerwy. Służył na zagranicznych misjach w Iraku i Afganistanie. Po śmierci kolegi w Afganistanie zapadł na zespół stresu pobojowego. Obecnie jeździ po Polsce z wystawami zdjęć i opowiada o swoich doświadczeniach. 

Daniel Czyżewski, PolskieRadio.pl: Jak to się w ogóle stało, że pan trafił do wojska?

Szymon Mutwicki: Do wojska trafiłem w 1993 roku ze służby zasadniczej, po prostu poszedłem do wojska jako poborowy, dostałem powołanie i w tym wojsku już dostałem. Było tak, że pod koniec mojej służby w 1994 roku, bo służba wtedy trwała półtora roku, dostałem propozycję pozostania żołnierzem nadterminowym. Pozostaje żołnierzem nadterminowym i po około trzech latach od podpisania umowy jako żołnierz nadterminowy, dostaję propozycję podpisania umowy jako żołnierz kontraktowy, zawodowy. Zostaję w tym wojsku i służę do 2009 roku. 16 lat, 3 miesiące i 3 dni dokładnie.

 Czy to było coś, co pan planował od małego?

Nie, nigdy nie przypuszczałem, że będę żołnierzem zawodowym, nigdy mnie nie jakoś nie ciągnęło, chyba zaraziłem się tym będąc w służbie zasadniczej. Polubiłem te wojsko i jakoś te 16 lat w nim spędziłem.  

Kolejnym ważnym etapem w pana karierze był wyjazd do Iraku.

W 2004 roku, będąc już w jednostce w Żaganiu, usłyszałem, że potrzebują ludzi do wyjazdu do Iraku. Zgłaszam się na ochotnika, 2004 rok wyjeżdżam do Iraku, 3 lata później do Afganistanu.

Co panem kierowało kiedy pan się zgłosił na ochotnika?

Chciałem sprawdzić siebie jako faceta, jako żołnierza. Uważam, że każdy żołnierz powinien przejść taką jakby szkołę, będąc na misji. Taki sprawdzian, bo to nie są zwykłe warunki jak w Polsce na poligonie. To są naprawdę warunki wojenne, to była wojna.

REKLAMA

W 2007 roku trafił pan do Afganistanu.

Po półtora roku i wykorzystanych urlopach wracam do pracy i któregoś dnia dowódca ogłasza, że są zapisy do Afganistanu. Zgłaszam się i po krótkiej rozmowie zostaje zakwalifikowany. Byłem kierowcą, potrzebowali kierowców, doświadczenie w Iraku też pomogło. Zostałem zapisany do grupy, która już w 2006 roku miała wyjechać do Afganistanu. Okazało się, że wylatujemy dopiero w lutym 2007 roku.

I w Afganistanie dochodzi do tragedii.

14 sierpnia 2007 roku, to było niecały miesiąc przed naszym powrotem do kraju, zostaje ogłoszony alarm QRF, to jest alarm sił szybkiego reagowania. Okazuje się, że mamy obstawić drogę prowadzącą z Afganistanu do Pakistanu. Miał tamtędy przejeżdżać afgański generał.

Wyjeżdżamy, nasze 2 polskie samochody i 4 pickupy afgańskie z żołnierzami. Po drodze stawiamy posterunki, pierwszy na wysokości ok. 3 tys. metrów, zjeżdżamy taką serpentynką na dół, drugi, trzeci posterunek, przy czwartym, ostatnim, gdy żołnierze afgańscy zaczynają wychodzić z pickupa, zaczyna się ostrzał. Bardzo silny ostrzał, z początku nie wiemy co się dzieje. Znaczy wiemy co się dzieje, ale nie wiemy skąd do nas strzelają, z prawej czy z lewej strony. Po lewej stronie była bardzo wysoka góra, po prawej wąwóz, przepaść, za tą przepaścią znów góry.

Jeden wielki krzyk, kurz, zaczyna się walka z rebeliantami. Po chwili okazuje się, że nie ma przed nami jednego z samochodów, w którym jechał śp. Łukasz Kurowski, który był dowódcą tamtego samochodu. Dopiero po kilkudziesięciu minutach, gdy ta walka trochę zmalała,  dowódca rozkazuje mi przywołać samochód, w którym  jechał Łukasz. Nie ma żadnego kontaktu z nimi. Po chwili kierowca tamtego samochodu odzywa się do mnie, na moje pytanie : "gdzie jesteście?", odpowiada: "Kapitan nie ma nogi". Ja wtedy bardzo dobrze to zrozumiałem, nie wierzyłem w to, co on powiedział. Mówię do niego jeszcze raz: "Powtórz, nie zrozumiałem". On potwierdził jeszcze raz: "Kapitan nie ma nogi". Nasza łączność się zrywa, po chwili podejmujemy decyzję, że idziemy szukać samochodu Łukasza, ponieważ baliśmy się, że może zostali trafieni, że może potrzebują pomocy. Podejmujemy ryzyko i naszym jedynym polskim samochodem odjeżdżamy z miejsca zasadzki. Przejeżdżamy około kilometra, nie znajdujemy ich drogą radiową, satelitarną. Dostajemy telefon z bazy od dowódcy, że Łukasz jest ranny, że uciekli do takiej małej amerykańskiej bazy. My wracamy na miejsce zasadzki, jest dużo krwi, taki szok trochę, ranni zostali odwiezieni prywatnymi samochodami do szpitala.

REKLAMA

Po kilku minutach dostajemy kolejny telefon z bazy że Lukas nie żyje.

Co się dzieje dalej z panem?

Jeszcze w górach mój dowódca, teraz już pułkownik Kawka, daje nam telefon satelitarny, żebyśmy zadzwonili do domów, że jesteśmy cali i zdrowi, że nic nam się nie stało. Baliśmy się tego, że jeszcze nie wrócimy z miejsca zasadzki a w Polsce pojawi się na pasku, że zginął polski żołnierz i nasze rodziny będą się martwić.

"

Moi koledzy wsiadają do helikoptera, który odleci do bazy Bagram, skąd uda się do Polski z ciałem Łukasza. Ja zaczynam po prostu się bać, zaczynam mieć nieprzespane noce. Zaczynają się koszmary, flashbacki. Jakoś wytrzymuje do 11 września, wtedy planowo wracamy do kraju Szymon Mutwicki

Po 2-3 godzinach wracamy do bazy i pada komenda, że wszyscy, którzy brali udział w tym tragicznym zdarzeniu wracają do Polski. Po chwili przemyślenia podejmuję decyzję, że zostaję. Teraz wiem, że to była najgorsza decyzja w moim życiu. Idę do dowódcy, pytam się czy mogę zostać, bo czuję, że to jeszcze nie ten czas, jeszcze nie ten moment, żeby wracać do kraju. Czułem, że dam radę. Dowódca nie wyraża zgody, ponieważ była to decyzja dowódcy naszego kontyngentu, generała Tomaszywskiego, ale wieczorem dowódca przychodzi i mówi, że generał powiedział, że z naszego samochodu, w którym jechałem ja, wtedy major, Kawka, i jeszcze kilku żołnierzy, kto chce, może zostać. Z samochodu, w którym jechał śp. Łukasz Kurowski wszyscy wylatują do kraju.

Zostaje ja i mój kolega Norbert. Wtedy zaczyna się taki ciężko czas. Zaczynam tego żałować już na drugi dzień. Moi koledzy wsiadają do helikoptera, który odleci do bazy Bagram, skąd uda się do Polski z ciałem Łukasza. Ja zaczynam po prostu się bać, zaczynam mieć nieprzespane noce. Zaczynają się koszmary, flashbacki. Jakoś wytrzymuje do 11 września, wtedy planowo wracamy do kraju.

REKLAMA

Po powrocie te moje problemy zaczęły się nasilać, coraz większy stres, coraz więcej powrotów o tego zdarzenia, w którym zginął Łukasz, koszmary, nie tylko z miejsca, gdzie zginął Łukasz, ogólnie Afganistan, wojna, zasadzki. Jakoś nie wytrzymuje tego, sięgam po alkohol, tego alkoholu jest dużo, bardzo dużo. W pewnym momencie już dochodzą nawet myśli samobójcze.

Jednego razu stając w lustrze, to było po miesiącu, dwóch, nawet nie wiem jaki to był okres, staje w tym lustrze i myślę: "nie, tak nie może być". No i podejmuje walkę.

Zaczyna pan leczenie.

Tak. Odważyłem się pójść do psychiatry, powiedzieć co się dzieje, zostaje skierowany do kliniki psychiatrii stresu pourazowego w Warszawie na ulicy Szaserów. Też się bałem tam trochę jechać, nie wiedziałem w ogóle co to za zakład. Nigdy z takim czymś nie miałem do czynienia. Jeszcze jak zobaczyłem na tabliczce przy wejściu, że to zakład psychiatrii, to pomyślałem: "co ja tu robię?". Nie żałuję tego, że tam pojechałem, cudowni ludzie, dr … (?), który był chyba pierwszym człowiekiem po powrocie z misji, który potrafił ze mną tak normalnie porozmawiać, nikt na mnie krzywo nie patrzył, że ja tam trafiłem. Po prostu taki ludzki facet, który chyba znał nasze problemy, który wiedział, jak takie pobyty na misjach się kończą.

Stamtąd po rocznym pobycie z krótkimi przerwami, udaje mi się stamtąd wyjechać i jakoś dalej z tym walczę, choć uważam, że tego nie da się wyleczyć, da się zaleczyć, tak jak z alkoholizmem. Nie mówię, że śpię spokojnie, bo zdarzają się jeszcze sny… ostatni dokładnie 14 sierpnia, w rocznicę śmierci Łukasza, pojawił się znów koszmar i krzyki w nocy. Moja partnerka zapytała co się dzieje, na drugi dzień powiedziałem, że chyba była rocznica śmierci mojego kolegi.

REKLAMA

Czym pan się obecnie zajmuje? Jak pan się odnalazł teraz w Polsce?

Można powiedzieć, że "wróciłem do żywych". Jestem na emeryturze. Pracuję na stacji benzynowej, na kasie, ze wspaniałymi ludźmi. Są to okolice Kartacza, między Kartaczem a Jelenią Górą. Pracuję ze wspaniałymi ludźmi, którzy rozumieją i wiedzą co przeżyłem.

Jeżdżę po szkołach z prelekcjami, mam swoją wystawę zdjęć "Afganistan - kto je pokocha?". To zdjęcia 40 afgańskich dzieci. Ostatnio mam bardzo dużo zaproszeń. Nawet jestem trochę zmęczony, ale w taki pozytywny sposób. To wszystko muszę pogodzić z pracą, którą wykonuje, swoje godziny muszę wyrobić. Jak potrzebuje jakieś wolne to nie ma problemu. Nieraz zdarzają się 3-4 wyjazdy w miesiącu dosłownie po całej Polsce, bo zaczynając tutaj od zachodu, gdzie mieszkam, przez Warszawę, po Szczecin, po ostatnio Braniewo, Białystok.

Całą Polskę zjeżdżam z moją wystawą, opowiadam. Nie spodziewałem się tak dużego zainteresowania. Ludzie potrzebują tego, żeby o takim czymś usłyszeć, żeby zobaczyć, nawet dotknąć, bo zdarzył się przypadek, jak byłem w Warszawie w 2013 roku, podczas wystawy w Muzeum Wojska Polskiego, podszedł chłopiec około 10-letni z mamą i zaczął oglądać gablotę, gdzie były moje odznaczenia , medal za kontuzje i rany. I mówi do mamy: "ten pan na pewno musiał być ranny". Ja mówię, że nie, nie byłem ranny. Takie duże oczy zrobił i spytał: "To pan tam był?". Mówię, że tak, że wróciłem cały i zdrowy, że moje rany są bardziej psychiczne niż fizyczne, dlatego bardzo się cieszę, że mam ręce i nogi. On zadał takie pytanie: "Czy mogę pana dotknąć?". Ja byłem trochę zszokowany, ale on podszedł i tak palcem mnie dotknął. Zobaczyłem radość w jego oczach, to było fajne.

Nie zawsze jednak tak jest, bo po kilku programach, w których wystąpiłem, poszła bardzo duża fala hejtu, obrażania. W pewnym momencie powiedziałem, że nie dam się obrażać i po prostu z tym skończę, nie będę o tym mówił, nie będę jeździł.

REKLAMA

Hejt jest wszędzie.

Fakt. Po takiej rozmowie z żoną dyrektora Centrum Weterana, Anetą Stępień, która mi powiedziała: "Szymon, jeżeli się poddasz, to oni będą zwycięzcami. Jeżeli przestaniesz to robić, to oni wygrają" przemyślałem to i jeżdżę dalej. Nauczyłem się z tym żyć i ta fala hejtu, która nieraz spływa, mobilizuje mnie jeszcze bardziej do pracy. To jest fajne, gdy po takiej fali hejtu jadę dalej i okazuje się, że jest kilkadziesiąt, nawet sto osób, które po moich opowiadaniach o weteranach, o ludziach którzy odnieśli rany fizyczne, o Tomku Różniakowskim, o Janku  Koczarze, o Franku Jurgielewiczu, którzy wrócili naprawdę z poważnymi urazami, np. bez nóg, wstaje i zaczyna bić brawo. Często to są brawa przez kilkanaście minut, ja tego nie przyjmuje, że to są brawa dla mnie, tylko dla wszystkich weteranów. Ja tego nie robię dla siebie, jato robię właśnie żeby nasza pamięć o weteranach nigdy nie zaginęła, szczególnie o tych, którzy stamtąd nie wrócili.  

"

Na pewno zostanie mi na zawsze w głowie, w pamięci i w nosie ten specyficzny zapach Iraku i Afganistanu. To zapach śmierci. Każdy, kto tam był to na pewno pierwsze po wyjściu z samolotu, to odczuwa ten zapach. Zgnilizny, dosłownie zgnilizny Szymon Mutwicki

Ja akceptuje ten hejt, jeżeli chcecie, to obrażajcie mnie, jako Szymona Mutwickiego, nie rodzin poległych. One chyba gorzej to znoszą. Mam kontakty z rodzinami poległych, rozmawiamy  dość często. Nie zasługują na to, żeby ich dzieci, synowie, byli obrażani, tak samo oni.

Wspomnienie z Afganistanu, które najbardziej zapadło panu w pamięć? Poza śmiercią kolegi?

Na pewno zostanie mi na zawsze w głowie, w pamięci i w nosie ten specyficzny zapach Iraku i Afganistanu. To zapach śmierci. Każdy, kto tam był to na pewno pierwsze po wyjściu z samolotu, to odczuwa ten zapach. Zgnilizny, dosłownie zgnilizny. Ten zapach mówi sam za siebie.

Czy gdyby dzisiaj miał pan podjąć decyzję o zgłoszeniu się na ochotnika na misję, to zrobiłby pan to?

Nie. Chyba jeszcze nie, chociaż ostatnio dużo o tym myślę, ale żeby pojechać na misję to nie. Oczywiście pomagać, opowiadać o tym, to jak najbardziej, ale żeby pojechać na misję do Iraku i Afganistanu, to na pewno bym już nie chciał.

REKLAMA

Nie odradzam nikomu, nie mówię nikomu: "nie jedź, nie leć", bo często pada takie pytanie podczas spotkań z klasami mundurowymi. Ja zawsze mówię - byłem, jestem i będę żołnierzem, ale do wyjazdu na misję chyba jeszcze nie jestem gotowy. Może przyjdzie taki czas, że powiem "tak". Mam dużo kolegów, nawet takich, którzy wrócili z ranami fizycznymi i oni są gotowi, żeby już teraz pojechać. Może gdyby nie śmierć Łukasza, to tragiczne wydarzenie, pojechałbym na trzecią, czwartą misję, ale to był taki moment, który zadecydował. Uważam, że spełniłem się, jako mężczyzna, jako żołnierz, nie mam sobie nic do zarzucenia. Co się stało, to się stało i tego już nie odwrócimy.

Z Szymonem Mutwickim rozmawiał Daniel Czyżewski, PolskieRadio.pl

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej