10 lat po katastrofie w Fukushimie. Jakub Wiech: bilans atomu jest jednoznacznie korzystny
- Nie pozwólmy, aby wydarzenia z Fukushimy przyćmiły fakt, że na świecie obecnie pracuje bezawaryjnie 460 reaktorów jądrowych. Pewne jest, że będziemy potrzebowali energii, zatem powinniśmy dążyć do jej pozyskiwania z najbezpieczniejszych źródeł, a takim źródłem jest energetyka jądrowa - powiedział w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Jakub Wiech z portalu Energetyka24.com.
2021-03-11, 08:05
11 marca 2011 roku miało miejsce najsilniejsze od 140 lat trzęsienie ziemi w Japonii. Wywołało ono gigantyczną falę tsunami, która uderzyła m.in. w elektrownię jądrową Fukushima Dai-Ichi. Doszło do awarii systemów chłodzenia i w rezultacie stopienia się prętów paliwowych. Awaria osiągnęła siódmy, czyli najwyższy stopień w międzynarodowej skali INES. Wcześniej tylko katastrofa w Czarnobylu z 1986 roku otrzymała ten stopień. Według różnych danych od 123 tys. do 150 tys. ludzi zostało zmuszonych do opuszczenia domów.
Damian Nejman, PolskieRadio24.pl: Jak duża jest skala strat po tych 10 latach i w jakim stopniu Japończycy poradzili sobie z katastrofą?
Powiązany Artykuł
Fukushima to tragedia, ale nie drugi Czarnobyl
Jakub Wiech: W kontekście ekonomicznym mieliśmy do czynienia z dużą awarią, która wygenerowała pokaźne koszty usuwania jej skutków, głównie związanych z radiacją w samej elektrowni i powstrzymaniem wycieku materiałów promieniotwórczych. Mamy też pośrednie skutki energetyczne, które jednak przekładają się na gospodarkę. Po katastrofie Japonia wyłączyła wszystkie elektrownie jądrowe. Przechodzą one proces badań nad bezpieczeństwem. Obecnie spośród tych 54 reaktorów włączono już 9, specjalna komisja uznała je za bezpieczne. Wiadomo już, że nie wszystkie będą ponownie uruchomione.
Niesie to za sobą bardzo poważne skutki, które ponownie wepchnęły Japonię w głębokie uzależnienia od paliw kopalnych. Żeby obecnie pokryć potrzeby energetyczne, kraj ten musi rozbudowywać park jednostek węglowych. Poza tym decyzja o wyłączeniu atomu cofnęła Japonię pod względem emisyjności do czasów sprzed podpisania protokołu z Kioto (traktat ws. zmian klimatu i porozumienie dotyczące przeciwdziałania globalnemu ociepleniu z 1997 roku – red.). To ogromny regres.
REKLAMA
Są również koszty społeczne. Ewakuacja ludzi z terenów zagrożonych pociągnęła za sobą dużą traumę społeczną. Cały czas prowadzi się badania w kwestii ustalenia rozmiarów tej traumy. Warto jednak dostrzec pewne nieoczywiste społeczne konsekwencje tej sytuacji. Wg badań z 2015 roku przeprowadzonych przez telewizję NHK mieszkańcy Takahamy (gdzie działa elektrownia atomowa) są w większości za ponownym uruchomieniem wyłączonych reaktorów, z kolei mieszkańcy Osaki (dużej aglomeracji położonej z dala od elektrowni atomowych) są przeciw. Czyli Japończycy najbardziej narażeni na skutki potencjalnej katastrofy są za istnieniem takich elektrowni i mimo wszystko widzą korzyści płynące z ich pracy.
Co zatem zawiodło 10 lat temu, że doszło do tak poważnej awarii?
Elektrownia nie była w stanie sprostać dwóm ponad projektowym kataklizmom nakładającym się na siebie. Katastrofę wywołało bezpośrednio tsunami, przed którym wystąpiło potężne trzęsienie ziemi. Przyczyną była nadzwyczaj wysoka fala, miała około 15 metrów. Przedarła się ona przez mur oporowy i zalała elektrownię. Woda wdarła się do pomieszczeń z generatorami spalinowymi, które podtrzymywały funkcjonowanie elektrowni po tym, jak trzęsienie ziemi odcięło ją od dostaw energii z zewnątrz. Te agregaty były położone za nisko, gdyby zamontowano je wyżej, to do katastrofy by nie doszło.
Samo trzęsienie ziemi nie zaburzyło funkcjonowania elektrowni na tyle, aby miała miejsce awaria. Ale konstrukcja nie była przygotowana na wydarzenie znacząco przekraczające dotychczasowe tsunami. 10 lat temu trzęsienie ziemi trwało ponad 3 minuty, gdy większość trzęsień odnotowanych w Japonii trwała maksymalnie minutę. Uderzenie fali było tak potężne, że ogromny zbiornik paliwa do agregatów przesunął się o 150 metrów. To daje wyobrażenie o siłach, które wtedy oddziaływały.
Tuż po awarii w Fukushimie zdecydowano się wyłączyć wszystkie reaktory jądrowe w Japonii. Jak Pan wspomniał, część z nich już wróciła do użytku, zatem po wydarzeniach w Fukushimie, mając także w pamięci traumę z Hiroszimy i Nagasaki, Japończycy nie rezygnują z atomu?
Z racji tego, że Japonia jest wyspą i nie ma własnych surowców energetycznych w ilości zaspokajającej jej potrzeby, to musi polegać albo na imporcie, albo na tych źródłach energii, które dają jej niezależność. Energetyka jądrowa jest źródłem, które ma odpowiednio długi cykl paliwowy, zużywa względnie niewielkie ilości paliwa i dzięki temu te 54 reaktory uniezależniły Japonię od importu paliw kopalnych. Program jądrowy do czasu katastrofy w elektrowni Fukushima pozwolił zaoszczędzić prawie 300 mld dolarów na samym imporcie paliw kopalnych. Po wyłączeniu atomu znacznie wzrosły koszty energii. Przedsiębiorstwa w Japonii musiały płacić prawie o 1/3 więcej za elektryczność, a gospodarstwa domowe o 1/5. Widać, że korzyści płynące z japońskiego atomu są wymierne i dotyczą zwykłych Japończyków, więc łatwiej przekonać społeczeństwo do powrotu do atomu.
REKLAMA
W społeczeństwie największe wątpliwości względem atomu mają związek z kwestiami bezpieczeństwa. Jak to jest z tym bezpieczeństwem elektrowni jądrowych – z jednej strony eksperci twierdzą, że to najbezpieczniejsza technologia, z kolei w oczach wielu ludzi jest ona najmniej bezpieczna.
Wielu ludzi boi się latać samolotami, a nie ma nic przeciwko jeździe samochodem. Statystycznie rzecz biorąc, znacznie większe prawdopodobieństwo wypadku zachodzi podczas podróży autem. To taki dyskretny urok wiedzy intuicyjnej i polegania bardziej na emocjach niż na faktach. Energetyka jądrowa jest najbezpieczniejszym źródłem energii elektrycznej. Policzył to amerykański badacz James Conca. Jeżeli porównany, ile zgonów powoduje wytworzenie tej samej jednostki energii z różnych źródeł, to bilion kilowatogodzin wyprodukowanych z węgla średnio w skali świata oznacza śmierć ok. 100 tys. osób. Żeby energetyka wiatrowa wyprodukowała tyle energii, zginąć musi ok. 150 ludzi. W energetyce jądrowej łącznie z katastrofami w Czarnobylu i Fukushimie ten współczynnik wynosi 90 osób, a w przypadku amerykańskiego atomu, który nigdy nie spowodował poważnej katastrofy, wynosi - uwaga - 0,1 osoby. Wynika z tego prosta zależność: żeby energetyka jądrowa szkodziła, to musi dojść do katastrofy, z kolei energetyka węglowa i gazowa zabija, nawet gdy wszystko idzie zgodnie z planem.
Można przecież jednak pomyśleć tak: fakt, że katastrofa wydarzyła się kiedyś w komunistycznym systemie, jesteśmy w stanie zrozumieć, bo sami dobrze znamy ten ustrój i wiemy jak bardzo może on być niekompetentny. Ale w przypadku Japonii pojawia się inny wniosek - jeżeli dane wydarzenie zaskakuje tak dobrze zorganizowanych i profesjonalnych mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni, to równie dobrze można się spodziewać, że i nas zaskoczy.
W Fukushimie doszło do zdarzenia nadprojektowego. Japończycy po prostu nie przewidzieli, że może wystąpić tak duża fala tsunami, że przedostanie się ona przez zabezpieczenia. Nie przewidzieli, że wcześniej ta elektrownia będzie odcięta od zewnętrznych źródeł zasilania. To był błąd projektowy i jak każda sytuacja awaryjna w historii energetyki jądrowej została ona wzięta pod uwagę przy budowie kolejnych systemów zabezpieczających. Normy bezpieczeństwa są rozwijane przez cały czas. Energetyka jądrowa jest najbezpieczniejszą formą generacji energii również z tego względu, że jest to właśnie jedyne tak dobrze zabezpieczone źródło energii. Ma zarówno systemy aktywne, jak i pasywne. Nie pozwólmy, aby wydarzenia z Fukushimy przyćmiły fakt, że na świecie obecnie pracuje bez problemów 460 reaktorów jądrowych.
Sytuacja z Fukushimy nie może się powtórzyć w Polsce nie tylko ze względu na to, że nie grozi nam trzęsienie ziemi i tsunami w skali takiej jak w Japonii, ale również ze względu na to, że jesteśmy bogatsi w doświadczenia z tej awarii i wiemy, jak lepiej zabezpieczać tego rodzaju obiekty. Trzeba tylko rozbroić pewne mity, które cały czas krążą w społeczeństwie. Bilans zysków i strat energetyki jądrowej w porównaniu z innymi źródłami energii jest dla atomu jednoznacznie korzystny. Pewne jest, że będziemy potrzebowali energii, zatem powinniśmy dążyć do jej pozyskiwania z najbezpieczniejszych źródeł, a takim źródłem jest energetyka jądrowa.
Powiązany Artykuł
Elektrownia atomowa w Polsce. Wiemy, gdzie może powstać
Zatem i Polska potrzebuje elektrowni jądrowej?
Jak najbardziej. Jesteśmy u progu szerokiej transformacji energetycznej, która przemodeluje panoramę gospodarczą naszego kraju. Zaczynamy budowę drugiego, równoległego systemu energetycznego, tyle że ten nowy system będzie niskoemisyjny, będzie dążył do neutralności klimatycznej. Według planu transformacji energetycznej będziemy potrzebować prawie drugie tyle mocy po to, żeby nadrobić zaległości i nadążyć za rygorami klimatycznymi UE. Jeżeli patrzymy na dostępne możliwości, to zastępowanie źródeł węglowych będzie wymagało postawienia również stabilnych mocy, które będziemy w stanie kontrolować, a nie być zależnym od wiatru albo słońca, jak to jest w przypadku niesterowalnych źródeł odnawialnych.
REKLAMA
Atom jest potrzebny do tego, aby ten ubytek w mocach węglowych rekompensowany był stabilnym, ale już czystym źródłem energii. Tego nie zapewnią źródła odnawialne, zatem do tych jednostek OZE, które i tak budujemy, trzeba dostawić taką stabilną podstawę, która będzie spełniała rygory polityki klimatycznej, a z drugiej strony będzie służyła jako fundament do budowy nowego, niskoemisyjnego systemu energetycznego. I taką rolę powinna odegrać energetyka jądrowa.
Skąd zatem wynika ta walka z atomem u naszych zachodnich sąsiadów (wspominał Pan o tym m.in. w swojej książce "Energiewende. Nowe niemieckie imperium"), część elektrowni we Francji i w Belgii jest wygaszanych, środowiska lewicowe i ekologiczne również są wrogami atomu.
Nieuwzględnianie energetyki jądrowej jako części odpowiedzi na problem zmiany klimatu i ta walka z atomem wynikają z przyczyn politycznych. Niemcy przedkładają własne interesy nad transformację energetyczną Europy pod kątem szybkości redukcji emisji, usuwając energetykę jądrową z RFN i próbując rugować ją z innych krajów UE. W zamian za to Berlin znajduje miejsce dla takiego surowca jak gaz, którego nie tylko będzie chciał jeszcze długo używać, ale i sprzedawać dzięki magistralom Nord Stream i Nord Stream 2. Berlin ma plan energetyczny, w którym siebie plasuje jako centralny hub gazowy dla Europy i energetyka jądrowa mu w tych planach przeszkadza.
Jeżeli przyjmiemy, że transformacja energetyczna Europy ma polegać na zamykaniu źródeł węglowych, bo są bardzo emisyjne, to paleta źródeł praktycznie bezemisyjnych obejmuje tylko dwa źródła: energetykę jądrową i energetykę odnawialną. Ta druga jednak nie jest w stanie w stabilny sposób zaspokoić potrzeb energetycznych Europy, więc musi być czymś kompensowana. Jeżeli pozbędziemy się energetyki jądrowej, to rolę stabilizatora będzie mógł odegrać tylko gaz, który co prawda jest paliwem kopalnym, ale jest połowę mniej emisyjny od węgla, dzięki czemu udało mu się prześlizgnąć jako paliwo przejściowe, jako pomost między obecnie wysoce emisyjną gospodarką a tą z przyszłości, która będzie dążyć do neutralności klimatycznej.
To jest jednak sztuczka marketingowa, bo oczywiście jest sens zastępować węgiel gazem, ale jeżeli spojrzymy na to, co robią Niemcy, to oni gazem – w pewnej części - zastępują czyste, bezemisyjne elektrownie jądrowe. Berlin stara się politycznie wymusić porzucenie planów jądrowych w Europie i maksymalnie utrudnić kontynuację tych planów oraz storpedować obecne inicjatywy, żeby kraje, które pójdą ich tropem transformacji energetycznej, musiały polegać na błękitnym paliwie, a rolę komisu europejskiego dla rosyjskiego gazu pełniłyby Niemcy.
REKLAMA
Kiedy możemy się w Polsce takiej elektrowni spodziewać? Minister Naimski wskazuje rok 2033, to realny scenariusz?
Technicznie rzecz biorąc, to realny scenariusz, ale wszystko rozbija się o szczegóły. Jesteśmy opóźnieni z projektem jądrowym, rozmowy toczą się prawie od 6 lat i nadal brakuje fundamentalnych decyzji takich jak ta o lokalizacji elektrowni, wyborze partnera technologicznego, modelu finansowania. To są podstawy rozwoju tego projektu. Jeżeli będziemy przekraczać rygory czasowe, który wyznacza polski program energetyki jądrowej, czyli w tym roku wybieramy partnera, w 2022 lokalizację, a w 2026 rozpoczynamy budowę, to ten 2033 rok jako data uruchomienia pierwszego bloku jądrowego nam odjedzie. Już teraz możemy studzić ambicje z tą konkretną datą, gdyż budowa elektrowni w Europie przeważnie wiąże się z przekroczeniem budżetu i harmonogramu, choć technicznie rzecz ujmując, jest jeszcze okienko na zmieszczenie się do 2033 roku. Jednak staje się ono coraz mniejsze.
Z Jakubem Wiechem rozmawiał Damian Nejman.
REKLAMA