James Rodriguez wypisał się z poważnej piłki. W Evertonie pokazał ostatnie przebłyski geniuszu

2021-09-29, 12:48

James Rodriguez wypisał się z poważnej piłki. W Evertonie pokazał ostatnie przebłyski geniuszu
James Rodriguez. Foto: Printscreen z Twitter

James Rodriguez miał być gwiazdą światowego formatu. Przez siedem lat grał między innymi w Realu Madryt i Bayernie Monachium, jednak nigdy nie wykorzystał pełni swojego potencjału. Teraz jako 30-latek opuszcza Everton, wypisując się z poważnej piłki.

28 czerwca 2014 roku na mundialu w Brazylii Kolumbia mierzyła się z Urugwajem w 1/8 finału imprezy. Był to świetny turniej, w którym kibice dostali praktycznie wszystko, czego mogli oczekiwać - kapitalne spotkania, przepiękne bramki, nowe gwiazdy piłki. Tą, która świeciła wówczas najmocniej i rozpalała wyobraźnię fanów, był 22-letni rozgrywający Kolumbii. Nawet mimo tego, że nagroda MVP mistrzostw świata trafiła do Leo Messiego, jakby na osłodę finałowej porażki z Niemcami.

Błyszczał na największej scenie

W 28. minucie meczu z Urugwajem James Rodriguez przyjął piłkę na klatkę piersiową będąc tyłem do bramki, błyskawicznie się odwrócił i uderzył z woleja. Stojący między słupkami Muslera był bezradny, zdołał tylko nieznacznie podbić piłkę, która po uderzeniu w poprzeczkę wylądowała w siatce.

Rodriguez zdobył najpiękniejszego gola tego turnieju, w drugiej połowie dołożył jeszcze drugie trafienie. 

Kolumbia wypadła za burtę już w kolejnej rundzie, przegrywając 1:2 z faworyzowaną Brazylią. A młody piłkarz, który na boisku bawił się z obrońcami i grał z niesamowitym luzem, za sprawą swojej świetnej postawy właśnie żegnał się z Monaco. Z "Canarinhos" zdobył honorową bramkę dla swojej drużyny i, jak się później okazało, został królem strzelców imprezy. Pokazanie się z takiej strony w największym wystawowym oknie piłkarskiego świata pociąga za sobą naturalne konsekwencje.

To, że niebawem usłyszymy o wielkim transferze, było wówczas jasne, nieznany pozostawał tylko kierunek. James mógł wybierać, w którym wielkim klubie zagra. Zdecydował się dołączyć do Realu Madryt, który wyłożył za niego ponad 70 milionów euro.

Żale i sława

Pierwszy sezon na Santiago Bernabeu był w jego wykonaniu świetny. Niestety, później pojawiły się problemy. Z jednej strony Kolumbijczykowi dokuczały kontuzje, z drugiej nie posłużyła mu zmiana trenera. O ile Carlo Ancelotti (będący bardzo ważną postacią jego piłkarskiej drogi) miał pomysł na Jamesa i potrafił przymknąć oko na minusy, które niósł za sobą jego styl gry, to schody zaczęły się po pojawieniu się w klubie Rafy Beniteza.

Problemy z menedżerami towarzyszyły jednak Rodriguezowi praktycznie przez całą karierę - nie dogadywał sie z Zidanem, nie znalazł wspólnego języka z Kovacem w Bayernie, wylewał publicznie żale na selekcjonera Kolumbii Reinaldo Ruedę, który nie powołał go na Copa America.

Jednocześnie piłkarz nie pomagał sobie, jeszcze za czasów gry w "Królewskich" żaląc się mediom na to, że nie dostaje wystarczająco wiele szans, kiedy wcale nie jest gorszy od rywali do miejsca w składzie. Być może mieszanka sławy, wielkich pieniędzy i pewności siebie za bardzo uderzyła mu do głowy. A może po prostu takich piłkarzy powinno się brać z całym dobrodziejstwem inwentarza. Rodriguez potrafił popisywać się magicznymi zagraniami, wspaniałą techniką i wizją, ale potrafił też frustrować i sprawiać, że ciężar czarnej boiskowej roboty spadał na innych.

Ekskluzywny rezerwowy

W "Królewskich" nie było dla niego miejsca, hiszpański klub postanowił wypożyczyć go do Bayernu Monachium. Znów trafił pod skrzydła Carlo Ancelottiego, który wyciągnął do niego pomocną dłoń. Początkowo wydawało się, że ten pomysł może wypalić, jednak włoski menedżer nie zagrzał długo miejsca w Bundeslidze - z Bawarczykami pożegnał się po roku. 

James wrócił do Madrytu po dwóch sezonach, w których nie zapisał się w Bayernie w żaden wyjątkowy sposób. Ot, na początku obiecujące wzmocnienie, z czasem coraz częściej ekskluzywny rezerwowy, zarabiający krocie, potrafiący błysnąć, ale nigdy nie będący kimś, na kim będzie można oprzeć grę drużyny. 

A do tego narzekał - na temperaturę, na mentalność Niemców, na naukę języka. W Realu nie miał w zasadzie czego szukać, zwłaszcza, że znów spotkał się z Zinedinem Zidanem, który, delikatnie mówiąc, nie był jego największym fanem. W 2020 roku zaskoczył wszystkich, podpisując kontrakt z Evertonem. I znów spotkał się z... Carlo Ancelottim, którego obecność w "The Toffees" także była dla wielu zaskoczeniem.

Za zamkniętymi drzwiami

W niebieskiej części Merseyside powiało wielką piłką, jednak nie był to szczególnie dobry czas - ze wzlędu na pandemię koronawirusa praktycznie żaden fan Evertonu nie zobaczył piłkarza w akcji na żywo. Niemal cały ubiegły sezon został rozegrany za zamkniętymi drzwiami. Podczas ostatniego meczu na Goodison Park na trybunach zasiadło 6500 kibiców, ale Rodriguez nie zagrał nawet minuty z powodu kontuzji.

W tym ruchu było coś szalonego - mimo tego, że to uznana marka w Premier League, klub mający potężne zaplecze finansowe, kibicowskie, bogatą historię i przynajmniej kilku naprawdę świetnych piłkarzy, to nazwisko Rodrigueza, nawet po wszystkich perturbacjach, rozbudzało wyobraźnię. 

W końcu to piłkarz, który za dziesiątki milionów trafił do Realu, miał status gwiazdy światowego formatu, nawet jeśli jego kariera nie poszła tak, jak się spodziewano. James miał 30 lat, co nie czyniło z niego emeryta. Bardziej kogoś, kto ma szansę się odbudować, zmienić mentalność i oczarować ligę. Dla wielu sam fakt, że piłkarz z takim nazwiskiem chciał przejść do Evertonu, był już obietnicą lepszych czasów, które miał zagwarantować Ancelotti, będący trenerem ze światowego topu.

Włoch spędził na Goodison Park półtora roku, zostawiając po sobie mieszane wspomnienia, niespełnioną obietnicę. Everton nie zrobił kroku naprzód, potrafił rozgrywać świetne mecze, ale też rzadko kiedy zaskakiwał faworytów. Nie wyszedł poza bycie ligowym średniakiem, a powiew światowej piłki szybko przeminął. James zagrał w sumie 26 spotkań w Evertonie, zdobył 6 bramek i miał 9 asyst. Przyzwoite liczby, które jednak oddają niewiele. Więcej mówi na przykład ta - 220 tysięcy. To tygodniowe zarobki piłkarza, który był najlepiej opłacanym zawodnikiem w historii klubu. I jednocześnie tym, który w ubiegłym sezonie z ofensywnych piłkarzy biegał najmniej, który spędzał zbyt dużo czasu w gabinetach lekarzy. Podczas rozmowy z jednym fanów przyznał, że nie ma pojęcia, z kim jego zespół gra w weekend. 

Kiedy Ancelotti odszedł do Realu Madryt (gdzie prawdopodobnie pasuje znacznie lepiej), James wydawał się już zdecydowany co do swojego kolejnego kroku.

Wypalony

Jeśli to miał być związek, który da coś obu stronom, to wypalił się bardzo szybko i stało się jasne, że rozstanie będzie najlepszą z opcji. Bez złej krwi, bez większych wyrzutów. Everton, który przejął pragmatyczny Benitez, nie mógł pozwolić sobie na luksusowego rezerwowego, który drenuje klubowy budżet i raz na jakiś czas potrafi pokazać próbkę boiskowej magii. Rodriguez także postawił krzyżyk na tym epizodzie swojej kariery.

Można powiedzieć, że grał w piłkę tak, jak potrafi, przez kilkanaście tygodni. Później zniknął, tak, jak zdarzało mu się to już wcześniej - kiedy był w wielkich klubach. Po prostu był, nie dawał z siebie wiele, znikał z radaru. I oddalał się, by w końcu odejść. Taka mentalność u największych piłkarzy po prostu nie ma prawa bytu.

Trzeba jednak przyznać uczciwie, że piłkarzy w pewien sposób unikatowych, dalekich od boiskowego wyrobnictwa, po prostu chce się oglądać. Premier League zna wiele przykładów klubów, które dokonywały podobnych ruchów. Będzięmy pamiętać głównie te wspaniałe, jak Youri Djorkaeff czy Jay-Jay Okocha w Boltonie, Attilio Lombardo w Crystal Palace, Juninho i Fabrizio Ravanelli  w Middlesbrough, Edgar Davids w Tottenhamie.

Rodrigueza nie będziemy wymieniać w tym gronie, ale na pewno Kolumbijczyk miał momenty, które każą zastanowić się, co by było gdyby... Wejście do Premier League w postaci świetnego meczu z Tottenhamem na otwarcie sezonu, piękny gol w meczu z Manchesterem United, świetna asysta w wygranych derbach Merseyside z Liverpoolem. Do tego trzeba dodać, że Kolumbijczyk przodował w statystykach dotyczących ofensywy.

Oglądanie takich zagrań mogło być luksusem, którego w Evertonie często brakowało. Nie było jednak sposobem na to, by zbudować drużynę, która wzniesie się o klasę wyżej. "The Toffees" próbowali to zrobić przez kilka sezonów, bezskutecznie, mimo dużych nakładów finansowych. Teraz muszą spróbować czegoś nowego, wdrożyć nową strategię, trzymać się planów skautingu, kryteriów sprowadzania nowych graczy i wybrać drogę, którą zamierzają podążać.

Benitez postawił sprawę jasno - chciał przede wszystkim piłkarzy, którzy będą grać dla zespołu, będą chcieli tu być. Rodriguez wypisał się z tego projektu już na starcie. I, patrząc na jego przenosiny do Kataru w wieku 30 lat, prawdopodobnie wypisał się też z poważnej piłki. Czy jego grę w Evertonie można uznać za katastrofę? W żadnym razie. Czy można ją uznać za sukces? Nie. Wydaje się jednak, że żaden fan "The Toffees" nie zrezygnowałby z podobnej szansy.

Al Rayyan zapłaciło za Rodrigueza niecałe 10 milionów funtów, zagwarantuje mu wielkie pieniądze i spokój od oczekiwań, wspinania się na wyżyny. Media donoszą też o dość kuriozalnej klauzuli w jego kontrakcie z Katarczykami - mają oni pozwolić mu odejść do PSG, jeśli klub zdecyduje się zaproponować mu kontrakt. Trudno jednak robić sobie większe nadzieje, że zobaczymy jeszcze Jamesa w poważnym klubie.

Patrząc na to, jak potoczyła się kariera Kolumbijczyka, można przede wszystkim czuć żal zmarnowanego talentu.

Czytaj także:

Paweł Słójkowski, PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej