Wyruszyli na mecz i już nigdy nie wrócili do domu. Schody, płomienie, tłum i seria kłamstw

Historia futbolu to nie tylko wielkie triumfy, zdobyte trofea i niezapomniane mecze. Są w niej także tragiczne momenty, które sprawiały, że piłka nożna przestawała się liczyć. W tych trudnych chwilach istotna stawała się walka o życie, a potem - upamiętnienie ofiar.

2021-11-01, 12:00

Wyruszyli na mecz i już nigdy nie wrócili do domu. Schody, płomienie, tłum i seria kłamstw
Kibice regularnie wspominają tych, którzy odeszli. Foto: Reuters/Forum

Śmiertelna "trzynastka"

2 stycznia 1971 roku na stadionie Ibrox odbyło się największe piłkarskie święto w Szkocji - "Old Firm Derby". Na obiekcie zgromadziło się ok. 80 tys. widzów. Mecz jednak przez większość czasu nie rozpieszczał zarówno fanów Rangersów, jak i Celtiku. Dopiero w 90. minucie spotkania padła pierwsza bramka. Wynik otworzył Jimmy Johnstone, wprawiając zielono-biały sektor w euforię. Jednak w ostatnich momentach starcia do wyrównania doprowadził Colin Stein.

Dzień ten został jednak zapamiętany jako najmroczniejsza karta w historii szkockiego futbolu. W wyniku zbyt dużego obłożenia schodów przez kibiców, śmierć poniosło 66 osób.

Wiele źródeł informowało, że strzelone bramki mogły doprowadzić do zamieszania w sektorze Rangersów, które spowodowało tragedię. Do tej doszło jednak 7 minut po ostatnim gwizdku sędziego. Trudno więc znaleźć bezpośrednią przyczynę w postaci czynnika ludzkiego, łatwiej natomiast o inną, betonową - schody nr 13. Było to najbardziej ruchliwe wyjście ze stadionu, ponieważ prowadziło bezpośrednio do stacji metra Copland Road i bocznych uliczek, gdzie parkowała większość autobusów kibiców.

Schody były podzielone na siedem przejść za pomocą poręczy ze stalowych rur. Miały dziewięćdziesiąt dwa strome stopnie z czterema regularnie rozmieszczonymi podestami. Były jednym z głównych wyjść ze stadionu, który mógł pomieścić ponad 80 tysięcy kibiców. W dzisiejszych czasach wydaje się to nierealne, jednak wtedy nie istniały żadne uniwersalne normy dotyczące obiektów sportowych, do których kluby musiały się dostosować. Do tragedii z pewnością przyczynił się także płot, który szczelnie otaczał schody, nie pozostawiając miejsca do ewentualnej ucieczki.

REKLAMA

Przestrogą dla włodarzy stadionu mogły być trzy wypadki, które miały miejsce w ciągu dekady przed katastrofą. W 1961 roku zginęły tam dwie osoby, sześć lat później osiem zostało rannych, a rok przed wypadkiem - 26 kibiców odniosło obrażenia. Wszystkie incydenty miały miejsce po meczach Rangersów z Celtikiem.

Niemal połowa ofiar to dzieci

Wnioski nie zostały jednak wyciągnięte. W wyniku tragedii życie straciło 66 osób, a ponad 500 odniosło obrażenia. Ze wszystkich ofiar aż 32 nie przekroczyły 19. roku życia. Najmłodszą z nich był dziewięcioletni chłopiec, Nigel Pickup, który przyjechał na mecz z Liverpoolu. Zginęła też jedna kobieta - 18-letnia Margaret Ferguson.


Powiązany Artykuł

Burnden Park 1200 f.jpg
Tragedia w Pucharze Anglii. Na Burnden Park zagrali mimo ofiar na płycie stadionu

Jak się okazało, nieco wcześniej własnoręcznie zrobiła lalkę dla córki jednego z piłkarzy Rangersów i dostarczyła ją przed Świętami Bożego Narodzenia. Tym piłkarzem był Colin Stein, strzelec bramki wyrównującej w meczu, po którym zginęła Margaret.

Na mecz wybrało się też ośmiu nastoletnich chłopców. W dniu meczu wspólnie wsiedli do autobusu, który do Glasgow zawiózł ich z rodzinnego Markinch. Mieszkali obok siebie, łączyło ich niemal wszystko, różniły - tylko barwy. Dla trzech była to zieleń Celtiku, dla pozostałych pięciu - niebieski, kolor Rangersów. Tylko ci pierwsi wrócili do domu.

REKLAMA

Z nieba do piekła

11 maja 1985 roku na trybunach Valley Parade zgromadziło się ponad 11 tysięcy ludzi, by obejrzeć ostatni mecz sezonu. Sympatycy "The Bantams" licznie zgromadzili się na stadionie, by świętować zwycięstwo swojej drużyny w Third Division, które gwarantowało bezpośredni awans do drugiego poziomu rozgrywek w Anglii.

Jeszcze przed pierwszym gwizdkiem kapitanowi gospodarzy, Peterowi Jacksonowi, wręczono upragnione trofeum. Mecz z Lincoln City miał być tylko kolejnym krokiem, postawionym już za linią mety. Żaden z kibiców nie mógł przewidzieć, że za kilkadziesiąt minut Valley Parade z nieba przemieni się w piekło.

Pod koniec pierwszej połowy spotkania zauważono pierwsze płomienie pod jedną z trybun. Jak się potem okazało, pożar rozpoczął się od... papierosa, którego niedopałek pod siedzenie wrzucił jeden z fanów, a ten wpadł przez dziurę pod sektorem G. Nie wiedział jednak o tym, że pod nim, a także pod innymi siedzeniami składowano łatwopalne śmieci.

Gdy płomień zaczął się rozrastać, kibice, którzy początkowo od niego odchodzili w spokojnym tempie, zaczęli w panice kierować się w kierunku płyty boiska, ponieważ od wyjść odcinał ich rosnący w zastraszającym tempie pożar. Sęk w tym, że murawę i trybuny oddzielały dwa mury o wysokości 1.5 metra, co w połączeniu z napierającym tłumem dla niektórych było barierą, która na zawsze zatrzymała ich na Valley Parade.

REKLAMA

Chwile grozy nie uszły kamerom "Yorkshire Television", które transmitowały mecz dla "ITV". Gdy przerwano mecz, realizator skupił się na przedstawianiu ewakuacji kibiców i pożaru, który po kilku chwilach objął całą trybunę. Niektórzy fani Bradford nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji, podchodząc do kamery z radosnymi okrzykami, którymi celebrowali awans. Gdy zobaczyli pierwszych pokrzywdzonych, zdali sobie sprawę, że największą stratą tego feralnego dnia nie będzie przestarzała konstrukcja, a ludzkie życie.

"Dalej, Martin. Idziemy za tobą"

Martin Fletcher miał 12 lat, kiedy znalazł się w centrum szalejącej pożogi. Wyruszył na mecz z młodszym bratem, ojcem, wujkiem i dziadkiem. Tylko on wrócił do domu. Tata kazał iść swoim synom przed sobą. Martin, choć niechętnie, zgodził się. Jego brat odmówił, kurczowo trzymając się ojca.

"Odwróciłem się, by z wahaniem spojrzeć na moją rodzinę na końcu powoli opróżniającej się kolejki. Zaczęli ruszać się trochę szybciej, ale zamiast kazać mi czekać, czego skrycie oczekiwałem, tata krzyknął zachęcająco: Idź dalej, Martinie. Idziemy za tobą. Skinąłem głową i po prostu przeskoczyłem z naszego rzędu do tego z tyłu, a następnie przemknąłem się przez zatłoczone wejście na klatkę schodową do tylnego korytarza trybuny, tracąc ich z oczu" - można było przeczytać w jego książce "56: The Story of the Bradford Fire".


Powiązany Artykuł

stadion Bradford City 1200 F.jpg
Tajemnicza tragedia na stadionie wyjaśniona po 30 latach?

Fletcher zwrócił także uwagę na niepokojącą korelację serii pożarów z ówczesnym właścicielem klubu, Staffordem Heginbothamem. Przed katastrofą na Valley Parade spłonęło osiem należących do niego nieruchomości. Biznesmen miał jednak "szczęście", bowiem wcześniej ubezpieczył je na duże kwoty. Dzięki temu zainkasował ok. 2,7 miliona funtów, co w przeliczeniu na dzisiejsze warunki, oznacza zysk na poziomie 27 milionów. Awans do Second Division wiązał się z koniecznością modernizacji trybuny, która powstała w 1911 roku. Oznaczał też dodatkowe koszty, na które biznesmena nie było stać, mimo finansowego wsparcia lokalnych władz. Heginbotham zmarł w 1995 roku. Nigdy nie usłyszał żadnych zarzutów.

REKLAMA

W wyniku tragedii zginęło 56 osób, a niemal 300 zostało rannych. 11 maja 1985 roku pozostaje jedną z czarnych dat w angielskim i światowym futbolu, choć może się wydawać, że horror ten przeszedł bez echa. Głównie dlatego, że nieco ponad dwa tygodnie później stała się kolejna tragedia.

Nigdy więcej

Był 29 maja 1985 roku. Tego dnia w Bruksela miała być stolicą europejskiego futbolu, bowiem w finale Pucharu Europy mierzyły się drużyny Juventusu i Liverpoolu. "The Reds" zdobyli go cztery razy w ciągu ostatnich siedmiu lat, "Stara Dama" liczyła na pierwsze takie trofeum, bowiem w poprzednich edycjach udało się osiągnąć jedynie dwukrotny udział w finale.

Areną zmagań był 60-tysięczny stadion Heysel. Wybór akurat tego obiektu wzbudzał kontrowersje. Konstrukcja miała 55 lat i nie spełniała podstawowych wymogów bezpieczeństwa. Jeszcze przed finałem przedstawiciele obu klubów apelowały do UEFA, by wybrać inną arenę.

REKLAMA


Powiązany Artykuł

Heysel tragedia 1200 F.jpg
35 lat od tragedii na Heysel. Boniek: rozgrywał się dramat, a my byliśmy w szatni

Anglicy, którzy wybierali się na to spotkanie, mieli w pamięci ubiegłoroczny finał, gdzie w Rzymie pokonali Romę w konkursie rzutów karnych. Boiskowe wydarzenia zeszły po meczu na dalszy plan, bowiem sympatycy "The Reds" zostali zaatakowani przez kibiców rzymskiego zespołu, a miasto ogarnęły zamieszki. Można było się więc spodziewać, że część z fanów, którzy pojawili się na Heysel, pragnęli odegrać się na innej włoskiej drużynie i jej kibicach.

Organizatorzy rozmieścili sympatyków obu drużyn po dwóch stronach obiektu, za bramkami. Włosi mieli zająć sektory M, N i O, natomiast Anglicy - X i Y. Sąsiadujący z nimi blok Z przeznaczony został dla neutralnych, belgijskich kibiców. W Brukseli mieszkało jednak wielu emigrantów z Włoch i w większości to oni wykupili bilety na tamte miejsca. Wystarczyła iskra, by ta część stadionu wybuchła.

Na godzinę przed meczem obiekt był już wypełniony po brzegi. Sektory Y i Z oddzielał niewielki płot, którego pilnowało jedynie kilkunastu policjantów. Gdy liverpoolczycy dostrzegli sympatyków Juventusu jedynie kilka metrów dalej, zaczęli rzucać w nich butelkami, kawałkami gruzu, o który nie było trudno na zabytkowym obiekcie, a po chwili - fragmentami ogrodzenia, które nie wytrzymało naporu angielskich chuliganów.

Gdy włoscy kibice ujrzeli obezwładnianych policjantów, zaczęli uciekać w panice. Jedynie kilkunastu z nich ruszyło w kierunku napastników. W tym czasie setki osób tłoczyło się już po drugiej stronie, przy betonowej ścianie, która nie wytrzymała takiego naporu i w pewnym momencie runęła. Ludzie zaczynali umierać, przygnieceni kawałkami muru oraz ciałami innych osób.

REKLAMA


Tragedia nie uszła uwadze kibiców "Starej Damy", zgromadzonych po przeciwnej stronie stadionu. Rzucili się w kierunku boiska, by jak najszybciej odegrać się na angielskich fanach, jednak tym razem policja stanęła na wysokości zadania, nie pozwalając im na to.

Czemu akurat tam? 

Nie ulega wątpliwościom, że katastrofę spowodowali pseudokibice Liverpoolu. Setki pijanych i agresywnych chuliganów ktoś jednak wpuścił na stadion. Stan, w jakim byli, uszedł uwadze belgijskich policjantów, a trybuna nie była wystarczająco obsadzona przez funkcjonariuszy. Zawiniła także UEFA, która nie zważała na prośby o zmianę lokalizacji finału, a także dopuściła do sytuacji, którą można było przewidzieć. Chodzi tu o zapełnienie sektorów w obliczu wrogiego nastawienia angielskich i włoskich kibiców w finale z 1984 roku.

Tragedia na Heysel pochłonęła życie 39 kibiców. Najmłodszą z nich był 11-letni Andrea Casula. Nie przeszkodziło to jednak europejskiej federacji w decyzji o rozegraniu meczu, choć na to miała nalegać belgijska policja, która obawiała się dalszych zamieszek. "Stara Dama" zwyciężyła 1:0. W 58. minucie spotkania przed polem karnym faulowany został Zbigniew Boniek, jednak arbiter podyktował rzut karny, którego wykorzystał Michael Platini.

UEFA nałożyła na angielskie kluby 5-letnią banicję, a na sam Liverpool - 10-letnią, choć po 6 latach "The Reds" wrócili na europejskie boiska. 14 chuliganów zostało skazanych, choć nie ma informacji, czy wszyscy rzeczywiście odbyli karę.

REKLAMA

"Dlaczego tak wielu zabrano tego dnia?"

Był 15 kwietnia 1989 roku. Tego wiosennego, słonecznego dnia na stadionie Sheffield Wednesday, Hillsborough, zaplanowano półfinałowy mecz Pucharu Anglii pomiędzy Liverpoolem a Nottingham Forest. Komplet biletów został wyprzedany, a na stadionie miało się pojawić ponad 53 tysiące fanów obu drużyn, których rozmieszczono na dwóch trybunach za bramkami ze względu na potencjalne zamieszki.

Dziś niewielu o tym wie, lecz kibice tych klubów nie darzyli się szczególną sympatią. Rywalizacja nie miała podłoża historycznego (jak z Manchesterem) ani lokalizacyjnego (Everton). Obie drużyny w tamtych latach prezentowały po prostu wyjątkowo dobry poziom, wielokrotnie sięgając po tytuły krajowe i europejskie, stając się bezpośrednimi rywalami.


Powiązany Artykuł

hillsborough 1200.jpg
Tragedia na Hillsborough. Na stadionie zadeptano 96 osób. Liverpool w tym dniu nigdy już nie zagrał

Sympatykom Liverpoolu została przydzielona mniejsza trybuna - West Stand. Nieco ponad 10 tys. fanów zdobyło na nią bilety. Była ona podzielona na 6 sektorów, oddzielonych niemal dwumetrowymi ogrodzeniami. Od płyty boiska oddzielał ją natomiast trzymetrowy płot. Na trybunę można było się dostać przez tylko 7 bramek, które prowadziły na mały plac przed stadionem, a następnie do przejścia, przez które kibice bezpośrednio wchodzili na sektory nr 3 i 4. By dostać się do pozostałych, trzeba było przejść przez wąskie przejście, umieszczone na górze, jednak tego dnia nikt nie kierował ruchem na stadionie.

REKLAMA

Bezpieczeństwem kibiców miał zajmować się nadinspektor David Duckenfield z policji w South Yorkshire, który znajdował się w punkcie dowodzenia, który był bezpośrednio skierowany na miejsca fanów Liverpoolu.

Mecz zaplanowano na godzinę 15. Tymczasem kwadrans wcześniej na trybunę dostało się jedynie 5,5 tys. fanów, a ponad 4 tys. wciąż gnieździło się w okolicach bramek. Pojawiła się propozycja, by opóźnić rozpoczęcie spotkania, tak, by wszyscy bezpiecznie zajęli swoje miejsca. Duckenfield odmówił. Chwilę później podjął decyzję, która bezpośrednio przyczyniła się do tragedii, bowiem o 14:52 nakazał otwarcie bramy C, która znajdowała się obok kołowrotów. Tym samym przerzucił ścisk z otwartego terenu na sam obiekt.

Zdaniem "BBC" około 2 tys. ludzi weszło na West Stand (bezpośrednio do zapełnionych sektorów 3 i 4) w ciągu 5 minut. Katastrofa była wtedy nieunikniona, choć z pewnością można było zmniejszyć jej rozmiary. Ludzie zaczęli się wzajemnie przygniatać, a ci z przodu mieli przed sobą płot, w którym znajdowała się bramka, prowadząca na murawę. Była jednak zamknięta, a funkcjonariusze nie mieli zamiaru jej otwierać. Niektórzy podjęli próbę przedostania się przez któryś z płotów, inni wspinali się też na górną kondygnację, lecz nie wszystkim się udało. Każdy, kto wtedy upadł, został zadeptany przez innych.

Ocaleni opisywali uczucie "wypychania" oddechu z ich ciał i walkę o zachowanie przytomności, a także widok innych, którzy umierali tuż obok nich. Kibice, którzy znajdowali się w innych sektorach, a w zagrożonym obszarze mieli swoich bliskich, próbowali ostrzec policjantów o niebezpieczeństwie. Zostali jednak zignorowani. Niektórzy ocaleni oskarżali później funckjonariuszy o wpychanie ludzi z powrotem na trybunę, a także o nieudzielenie pomocy.

REKLAMA

Mecz przerwano o 15:06, a po chwili murawa pokryła się umierającymi i martwymi kibicami. O godzinie 15:14 zjawił się pierwszy ambulans. Na zewnątrz stadionu czekało 41 innych, jednak policja odmówiła im wjazdu na obiekt ze względu na tłum.

Seria kłamstw i walka o sprawiedliwość

Policja z South Yorkshire natychmiast obwiniła fanów, kreując obraz pijanych chuliganów, którzy lekceważyli instrukcje funkcjonariuszy i utrudniali akcję ratunkową. Duckenfield mówił natomiast o osobach bez biletów, którzy wykorzystali moment otwarcia bramy C, powodując nadmierny tłok.

Kulminacja oczerniania sympatyków "The Reds" miała miejsce kilka dni po katastrofie, kiedy to brukowiec "The Sun" na okładce z tytułem "The truth" (tłum. prawda) umieścił serię kłamstw o tym, że fani Liverpoolu okradali zmarłych, oddawali mocz na policjantów i utrudniali akcję ratunkową. Jak się potem okazało, nie zginęła żadna rzecz należąca do ofiar. Do dziś gazeta praktycznie nie jest kupowana w Merseyside, zarówno przez fanów Liverpoolu, jak i Evertonu.

Wkrótce pojawił się tzw. "Raport Taylora", który obwiniał decyzję Duckenfielda o otwarciu bramy C bez zablokowania przejścia na sektory 3 i 4. Dzięki dokumentowi w życie wszedł obowiązek likwidacji miejsc stojących na stadionach drużyn występujących w dwóch najlepszych angielskich ligach. Wtedy jednak nikomu nie postawiono zarzutów. Chaotyczne śledztwo spowodowało wyrok, mówiący, że nikt nie jest winny katastrofy.

REKLAMA

Walka rodzin ofiar trwała przez dwie dekady. W 2009 roku postanowiono wznowić śledztwo. Jego efektem był raport z 2012 roku, w którym stwierdzono, że 41 z 96 osób, które zginęły, można było uratować, gdyby nie nieskuteczna akcja ratunkowa. Na jaw wyszły także nieprawidłowości i faworyzowanie zeznań policjantów, którzy obwiniali kibiców.

W 2016 roku ława przysięgłych oficjalnie przyznała, że poprzedni wyrok nie był prawidłowy, a za tragedię należy obwinić policję. Nie zwróciło to życia żadnej z ofiar, spowodowało jednak oddech ulgi ich rodzin dzięki sprawiedliwości, która zapanowała po wielu latach.


Posłuchaj

Adam Dąbrowski o werdykcie w sprawie największej sportowej tragedii w historii Wysp Brytyjskich (IAR) 0:45
+
Dodaj do playlisty

 

28 lipca 2021 roku zmarła 97. ofiara tragedii Hillsborough. Po 32 latach od zdarzenia odszedł Andrew Devine, który wskutek utraty dostępu do powietrza oraz przygniecenia przez tłum został sparaliżowany. Nie był w stanie się poruszać ani mówić. Miał 55 lat. Jego śmierć ponownie przypomniała o największej katastrofie w historii angielskiego futbolu.

REKLAMA

Czytaj także:

Jan Kosewski, PolskieRadio24.pl

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej