Boniek, Lewandowski, Janczyk – rekordowy transfer nie każdemu wyszedł na dobre. A jak będzie z Kozłowskim?
Przechodząc do Brighton and Howe Albion Kacper Kozłowski najprawdopodobniej ustanowił transferowy rekord Ekstraklasy. Nie podając konkretnej sumy, zapewnia o tym prezes Pogoni Szczecin – Jarosław Mroczek. 18-letni reprezentant Polski ma teraz szansę nawiązać do wyczynów innych bohaterów wielkich transakcji i oby poszedł w ślady Roberta Lewandowskiego, a nie Dawida Janczyka.
2022-01-06, 08:49
- Przechodząc do Brighton and Howe Albion Kacper Kozłowski prawdopodobnie pobił transferowy rekord Ekstraklasy
- Najwięcej na sprzedaży swoich gwiazd zarabiają Lech Poznań i Legia Warszawa
- Wśród poprzednich rekordzistów były strzały w dziesiątkę jak z Robertem Lewandowski, ale też niewypały jak Dawid Janczyk
- Zbigniew Boniek włodarzom Juventusu zaimponował nie tylko na boisku
Jednak najdroższy w historii?
Kacper Kozłowski przechodzi z Pogoni Szczecin do Brighton and Howe Albion. Pierwszą rundę poza Polską osiemnastoletni zawodnik spędzi jednak na wypożyczeniu w drużynie lidera belgijskiej ekstraklasy. Royale Union Saint-Gilloise to partnerski klub nowego pracodawcy Kacpra, a oba są w rękach tego samego właściciela. Nie została wprawdzie oficjalnie ujawniona kwota transferu, ale wiadomo, że jest ona jedną z dwóch najwyższych, a prawdopodobnie nawet tą najwyższa w historii polskiej ligi.
Prezes Pogoni Szczecin – Jarosław Mroczek – w wywiadzie z klubowym serwisem nie miał wątpliwości:
- Tylko kluby z Premier League, a właściwie najbardziej zdeterminowane Brighton, były zdolne zaoferować satysfakcjonującą nasz klub kwotę. Według naszej wiedzy, a jej źródła mamy bardzo dobre, wiemy że jest to rekordowa suma za piłkarza odchodzącego z naszej ligi.
Wspomina też o ośmiocyfrowej kwocie liczonej w euro oraz dwucyfrowym procentowym udziale w kolejnym transferze Kozłowskiego. Najmłodszy uczestnik meczu w turnieju finałowym Euro w historii stał się więc najprawdopodobniej najdroższym piłkarzem sprzedanym przez polski klub. Na tej liście w historii pojawiały się naprawdę wielkie nazwiska, jak i transferowe niewypały.
REKLAMA
Deyna za 100 tysięcy i felerne stroje
O jakichkolwiek zagranicznych transferach polskich piłkarzy można mówić dopiero od lat 70-tych XX wieku. Wcześniej nie pozwalała na nie zarówno ludowa władza, jak i przepisy dotyczące zatrudniania obcokrajowców w innych krajach. W PRL-u minimalny wiek zawodnika, który chciał opuścić ojczyznę wynosił 28 lat. Jednymi z pierwszych, którzy skorzystali z tego przepisu byli Roberta Gadocha i Joachim Marx, którzy już w 1975 trafili do ligi francuskiej.
Pierwszym naprawdę szeroko komentowanym transferem z ligi polskiej okazało się przejście Kazimierza Deyny z Legii Warszawa do Manchesteru City. Dokładnie 22 listopada 1978 r. „Kaka” został oficjalnie ogłoszony jako piłkarz „Citizens”. Znamy nawet warunki umowy – 100 tys. funtów dla „Wojskowych”, a także rekompensata w postaci sprzętu Adidasa i dwóch meczów towarzyskich w Polsce. Transfer Deyny w powszechnej opinii uznawany jest za duży niewypał. Wielkiemu dyrygentowi reprezentacji zabrakło w Anglii niezbędnej waleczności, nie wywiązywał się też z zadań defensywnych, które na Wyspach musiał wypełniać każdy. Mimo to angielski rozdział kariery „Kaka” zamknął 13 golami w 38 ligowych meczach, co – na dzisiejsze warunki – byłoby całkiem przyzwoitym wynikiem. Szkoda tylko, że wspomniane stroje Adidasa, które otrzymała Legia jako część wynagrodzenia, okazały się bardzo wątpliwej jakości.
Jak Boniek oddał Włochom kosz ze szmatami
Przepustką do zagranicznego transferu Kazimierza Deyny było trzecie miejsce mistrzostw świata z 1974 r. i taka sama lokata na podium wieńczącego rok plebiscytu „Złotej Piłki”. Takimi samymi osiągnięciami mógł pochwalić się w 1982 r. Zbigniew Boniek, ale oba zdobył już formalnie jako piłkarz Juventusu Turyn.
Kontrakt ze „Starą Damą” podpisał jeszcze przed mistrzostwami, co powodowało zarzuty polskich dziennikarzy o brak zaangażowania piłkarza w pierwszych meczach mundialu. Rudowłosy napastnik odpowiedział w najlepszy możliwy sposób – zdobywając hat-tricka w meczu drugiej fazy grupowej z Belgią. W półfinałowym spotkaniu z reprezentacją Italii jednak nie wystąpił w konsekwencji zupełnie przypadkowej żółtej kartki otrzymanej kilka dni wcześniej.
REKLAMA
Wracając jednak do samego transferu – nie jest tajemnicą, że grunt pod transakcję przygotowywany był już znacznie wcześniej. W 1979 r. Boniek, jako jedyny przedstawiciel Europy Wschodniej, znalazł się w kadrze drużyny Reszty Świata prowadzonej przez Włocha Enzo Bearzota na mecz z Argentyną. Polski zawodnik poznał wówczas nie tylko graczy Juventusu – Marco Tardelliego, Antonio Cabriniego, ale też Michela Platiniego, z którym wkrótce połączyła go przyjaźń. W kolejnych latach Widzew z Bońkiem w składzie najpierw mierzył się z AS Saint-Etienne Platiniego, a potem wyeliminował w drugiej rundzie Pucharu UEFA w 1980 r. „Starą Damę”.
W tych spotkaniach „Zibi” zwrócił na siebie uwagę Włochów świetną grą, ale też charakterem. Po wygranej przez Widzew serii rzutów karnych, która zadecydowała o odpadnięciu Juventusu, włoscy piłkarze nie chcieli wymieniać się z Polakami koszulkami. Zamiast tego do szatni przysłali im kosz ze starymi treningowymi ubraniami. Tego Boniek nie zdzierżył i osobiście odniósł gospodarzom ten osobliwy podarunek. Kto wie, czy to właśnie tego „zagrania” w Turynie nie zapamiętali najbardziej.
Tak czy inaczej, to właśnie Juventus, za wielkimi namowami swojej nowej gwiazdy – Michela Platiniego – wykazał się największą determinacją w 1982 roku i sprowadził do siebie Polaka. Kwota transferu – podobno około 1,8 miliona dolarów, z czego na konto Widzewa trafiło około miliona, reszta zaś zasiliła zasoby władzy ludowej. Włochom inwestycja z pewnością się zwróciła, bo Boniek był kluczową postacią zwłaszcza w wielkich meczach – został nawet nazwany „pięknością nocy”, bo najlepiej grał w świetle reflektorów. W Turynie spędził trzy sezony, po czym odszedł do wielkiego rywala – AS Romy – przez co kibice „Starej Damy” dziś nie wspominają go jako jednej z klubowych legend, a kilka lat temu skutecznie protestowali w sprawie usunięcia zdjęcia Bońka z galerii sław Juventusu w klubowym muzeum.
Rekordowy transfer, którego nie było
Lata 90-te to szalony czas nie tylko w polskiej piłce. Afery korupcyjne, „spółdzielnie”, czy wojna ministra sportu Jacka Dębskiego z prezesem PZPN Marianem Dziurowiczem z pewnością wpływały na fatalną kondycję futbolu nad Wisłą. Dość powiedzieć, że przez całe to dziesięciolecie reprezentacja Polski ani razu nie zagrała w finałach mistrzostw świata czy Europy. Jednocześnie była to też dekada, gdy za sprawą nowych przepisów, rozszerzania się Unii Europejskiej oraz tzw. „Prawa Bosmana” kluby Starego Kontynentu coraz bardziej otwierały się na zawodników z zagranicy, w tym także na Polaków.
REKLAMA
Chociaż transfery na poziomie miliona euro były już wówczas na porządku dziennym, to bardzo rzadko trafiały się polskim klubom. Nasza piłka, z wyżej wymienionych przyczyn, nie cieszyła się dobrą reputacją, a limity trzech obcokrajowców w kadrze wciąż obowiązywały chociażby we włoskiej Serie A. Mimo tego kilku Biało-Czerwonym udało się opuścić polską ligę (wówczas jeszcze nie Ekstraklasę) za godziwe pieniądze.
Prawie dwa miliony euro miał kosztować Sporting Lizbona Andrzej Juskowiak, opuszczający Lecha Poznań tuż przed igrzyskami w Barcelonie 1992 roku. W stolicy Wielkopolski musieli potem bardzo żałować, że tak pospieszyli się z decyzją – „Jusko” został wkrótce królem strzelców tego turnieju, co przynajmniej podwoiło jego wartość. Bodaj najlepszy polski napastnik lat 90-tych był w ich trakcie jeszcze kilka razy bohaterem dużego – jak na nasze warunki – transferu. Przechodząc najpierw do Olympiakosu Pireus, potem do Borussii Moenchengladbach a na końcu do VFL Wolfsburg łącznie kosztował ponad 4 miliony euro, co czyni go najdroższym Polakiem tamtego okresu.
Krok od pobicia tego wyniku i to za jednym podejściem był Marek Citko. W 1996 r. w Polsce zapanowała istna „Citkomania”. Wydawało się, że doczekaliśmy wreszcie piłkarza znad Wisły, który zawojuje świat. A to wszystko za sprawą ledwie jednego świetnego roku, w którym Marek strzelał piękne gole, wielkim rywalom, ale w przegranych meczach. Tak było z Anglią (1:2) na Wembley, czy w barwach Widzewa w Lidze Mistrzów z Atletico Madryt (1:4) i Borussią Dortmund (1:2). Wkrótce wielkie pieniądze – około 8 milionów euro – chciało za Citkę wyłożyć angielskie Blackburn Rovers. Łódzki klub i jego gwiazda zdecydowały jednak, że poczekają z transferem jeszcze jedną rundę i była to fatalna w skutkach decyzja. Marek Citko wiosną 1997 r. doznał ciężkiej kontuzji, po której już nigdy nie powrócił do dawnej dyspozycji. Polskę opuścił dopiero w 2001 roku przechodząc do ligi izraelskiej. Na zawsze stał się bohaterem największego transferu lat 90-tych. Transferu, którego nie było.
Lech i Legia zarabiają najwięcej
W największych ligach Europy całkowicie zniesiono wkrótce limity obcokrajowców, a Polska w 2004 r. weszła do Unii Europejskiej, co pozwoliło także naszym piłkarzom na swobodne zmiany barw. Zwłaszcza ostatnie dziesięciolecie przyniosło spory zarobek kilku klubom ekstraklasy. A tak naprawdę głównie dwóm.
REKLAMA
Lech Poznań jeszcze do wczoraj szczycił się mianem najwyższego transferu w historii Ekstraklasy. Jego bohaterem stał się przed rokiem Jakub Moder, który za ok. 11 mln euro trafił, podobnie jak teraz Kozłowski, do Brighton. Inni piłkarze, jacy opuścili „Kolejorza” w ostatnich latach to choćby Jan Bednarek (6 mln euro) do Southampton, czy Kamil Jóźwiak (ponad 4 mln euro) do Derby. Również z Lecha do wielkiej kariery startował Robert Lewandowski. Jego przejście przed sezonem 2010/2011 do Borussii Dortmund opiewało na prawie 5 mln euro i wtedy była to rekordowa suma w historii Ekstraklasy. Co ciekawe, po przejściu Kozłowskiego do Brighton, „Lewy” wypadł już nawet z pierwszej dziesiątki najdroższych piłkarzy z ligi polskiej w historii.
Drugim hegemonem jeśli chodzi o kwoty zarabiane na swoich piłkarzach jest Legia Warszawa. Dwa lata temu zainkasowała 7 mln euro za Radosława Majeckiego, a 5,5 mln za Sebastiana Szymańskiego. Rok później za 5,5 mln euro Legię na Brighton zamienił Michał Karbownik. Z Warszawy w świat wyjechał też najdrożej wytransferowany obcokrajowiec w historii polskiej ligi – mowa o Ondreju Dudzie, który za ponad 4 mln euro zamienił „Wojskowych” na Herthę Berlin.
Wymienione powyżej przykłady są najczęściej pozytywnymi – ich bohaterowie zazwyczaj przynajmniej „spłacali” się dobrą grą nowym pracodawcom. Na koniec zatem przypadek zdecydowanie negatywny, a także pochodzący z warszawskiej Legii.
Dawid Janczyk w sezonie 2007/2008 przez kilka dni dzierżył transferowy rekord Polski. Za 4,2 mln euro kupiło go moskiewskie CSKA w nadziei na eksplozję, niewątpliwie wielkiego, talentu młodziana. Wkrótce wynik ten nieznacznie przebił Łukasz Fabiański, trafiając do Arsenalu Londyn. Sam Janczyk jednak nie odnalazł się w Rosji, ani w żadnym innym późniejszym klubie, które zmieniał jak rękawiczki, zazwyczaj na coraz gorsze. Napastnik miał problemy nie tylko z formą, ale też ze sportowym stylem życia – nadużywał alkoholu, opuszczał treningi. Zainwestowane pieniądze nigdy się Rosjanom nie zwróciły.
REKLAMA
- Łukasz Piszczek dołączy do sztabu reprezentacji Polski? "Podpowiadał już Nawałce"
- Ekstraklasa: Marek Papszun odmówił Legii Warszawa. "Wojskowi" muszą znaleźć innego trenera
- Lewandowski na „topie”, Milik i Piątek na wylocie – Biało-Czerwoni ze zmiennym szczęściem w 2021 roku
MK
REKLAMA
REKLAMA