Louis Slotin. Ofiara "diabelskiego rdzenia"
21 maja 1946 roku doszło do incydentu, który nieomal zakończył się katastrofą nuklearną. Gdyby nie szybka reakcja Louisa Slotina, fizyka-inżyniera, być może cały program atomowy Stanów Zjednoczonych wyparowałby wraz z życiem naukowców, którzy przy nim pracowali.
2024-05-21, 05:45
Zespół pracujący nad bombą atomową, kierowany przez Roberta Oppenheimera złożony był z najwybitniejszych fizyków. Jednak praca nad niezwykle kosztownym i niebezpiecznym przedsięwzięciem nie mogła opierać się wyłącznie na ich obliczeniach. Niezbędne były testy praktyczne, które mógł poprowadzić tylko geniusz o sprawnych rękach. Ktoś taki jak Slotin.
Żeby wywołać reakcję łańcuchową, która doprowadziłaby do wybuchu, należało zbliżyć do siebie dwie półkule plutonu pokryte berylem: gdyby znajdowały się za daleko od siebie nie doszłoby do reakcji, gdyby znalazły się za blisko – byłaby ona niekontrolowana. Naukowcy obliczyli, że optymalna jest odległość 3-4 milimetrów, ale żeby potwierdzić tę hipotezę, potrzebne były sprawne ręce Slotina. Naukowiec sprawdzał, na jaką odległość można zbliżyć do siebie dwie śmiercionośne półkule umieszczone w skomplikowanym urządzeniu. Jego pracę nazywano "szarpaniem tygrysa za ogon".
W dniu feralnego wypadku w osłoniętym ołowiem laboratorium znajdowało się osiem osób. Prowadzono rutynowe (o ile można powiedzieć tak o "szarpaniu tygrysa za ogon") testy. Tym razem jednak Louis Slotin popełnił błąd: nie umieścił dwóch zabezpieczeń w mechanizmie zbliżającym do siebie półkule śmiercionośnego materiału. By zatrzymać niekontrolowane zmniejszanie odległości między dwoma elementami rdzenia, Slotin w akcie desperacji użył śrubokręta, który wetknął między półkule.
Sytuacja wydawała się opanowana, jednak dłoń naukowca – ta sama pewna dłoń, która igrała z tą wielką mocą tyle razy – zadrżała. Półkule znalazły się zbyt blisko siebie. Zjonizowane przez gwałtowny wzrost promieniowania powietrze zaświeciło na niebiesko. Louis Slotin odrzucił jedną z półkul gołą ręką i własnym ciałem zakrył promieniotwórczy materiał. Uratował w ten sposób nie tylko życie siedmiu pozostałych naukowców, ale także wszystkich przebywających w bazie w Los Alamos i prawdopodobnie cały program atomowy USA. Swój czyn przypłacił jednak życiem. Zmarł po 25 dniach spalony żywcem przez chorobę popromienną.
REKLAMA
Posłuchaj
Slotin pochodził z rodziny kanadyjskich Żydów. Jego ojciec uciekł z Rosji. Louis nie miał zamiaru iść w jego ślady i zostać hodowcą bydła. Od najmłodszych lat przejawiał zainteresowanie nauką, które zawiodło go wprost na Uniwersytet Manitoba w Kanadzie, a następnie na Uniwersytet Londyński, gdzie uzyskał doktorat z chemii fizycznej.
To wówczas unaocznił się jego niezwykły talent inżynieryjny i duże zdolności manualne. Właśnie te cechy zadecydowały, że Louis Slotin został zaangażowany do jednego z najbardziej brzemiennych w skutkach przedsięwzięć II wojny światowej – Projektu Manhattan, którego celem było zbudowanie bomby atomowej.
Jak niebezpieczna była to praca, Louis Slotin przekonał się 21 sierpnia 1945 (czyli miesiąc po pierwszej i jedynej próbie eksplozji bomby jądrowej i dwa tygodnie po zrzuceniu bomb na Hiroszimę i Nagasaki), kiedy przez nieostrożność zginął jego dwudziestoczteroletni zastępca Harry Daghlian.
REKLAMA
Niszczycielska moc stworzonej przez zespół Oppenheimera bomby i doświadczenie śmierci oraz cierpienia asystenta z powodu choroby popromiennej spowodowały, że fizyk-inżynier postanowił wycofać się z projektu zaraz po wyszkoleniu następcy. Ten sam rdzeń, który zabił Daghliana, był użyty przez Slotina w ostatnim, feralnym teście. Później te dwie półkule plutonu nazwano "diabelskim rdzeniem".
Pisząc artykuł korzystałem z książki Erika Durshmieda "Bohaterowie bez sławy".
bm
REKLAMA