"Mówił: znowu dzwonią do mnie w sprawie ciepła". Jerzy Bińczycki, czyli "aktor kaloryfer"
Grywał postaci bardzo różne, by nie uwięziono go w "ciasnym garniturze" jednego typu roli, ale widzowie i tak widzieli go wyłącznie jako szlachetnego, dobrego, pełnego ciepła bohatera. Złościł się, ale powtarzał: "nic na to nie poradzę". I grał dalej.
2024-10-02, 05:57
2 października 1998 roku zmarł Jerzy Bińczycki, aktor teatralny i filmowy, który sławę i uznanie zdobył dzięki rolom Bogumiła w "Nocach i dniach" Jerzego Antczaka oraz Antoniego Kosiby/Rafała Wilczura w "Znachorze" Jerzego Hoffmana.
Posłuchaj
"Bogumił to moja żona, nie ja"
Słynna - nominowana do Oscara - adaptacja prozy Marii Dąbrowskiej z 1975 roku z dnia na dzień uczyniła z 38-letniego wówczas Jerzego Bińczyckiego jedną z największych gwiazd kultury masowej w PRL. Gdy w kolejnym roku wraz z reżyserem Jerzym Antczakiem i ekranową partnerką Jadwigą Barańską odbierał z rąk władz nagrodę państwową pierwszego stopnia, przyznał, że był "zaskoczony przyjęciem publiczności i uznaniem".
Posłuchaj
REKLAMA
W innej audycji przyznał, że rola Bogumiła w filmowych "Nocach i dniach" była dla niego prawdziwym uśmiechem losu. – W wielu wypadkach to właśnie szczęście decyduje o tym, jak się kariera ułoży i jak się potoczą losy aktora, jakie będzie miał szanse i możliwości zademonstrowania tego wszystkiego, co potrafi. I mnie szczęście dopisało – powiedział.
Posłuchaj
– Oczywiście, że z tego filmu wyniosłem same korzyści – dodał po latach. – Możliwość kontaktu z ciekawym reżyserem i ze wspaniałymi partnerami dała mi masę doświadczenia zawodowego, a możliwość stworzenia roli w oparciu o tak znakomity materiał literacki naprawdę rzadko się zdarza. W dalszej kolejności "Noce i dnie" przyniosły mi dość dużą popularność wśród widzów. Dzięki filmowi i premierom w różnych częściach świata mogłem wreszcie podróżować. Jednym słowem: film szalenie dużo zmienił w mojej biografii zawodowej, jak i w życiu osobistym – mówił.
Uwielbienie publiczności istotnie wpłynęło na prywatną egzystencję aktora, do czego artysta starał się mieć wyrozumiały dystans. – Trudniej się jest wcisnąć niepostrzeżenie do kolejki. Dłużej się jest obsługiwanym, bo akurat pani ekspedientka w tym momencie wychodzi po ołówek na zaplecze, żeby zawołać kierowniczkę, żeby sobie też mogła popatrzeć. Trochę dłużej więc trwa załatwianie – opowiadał.
REKLAMA
Posłuchaj
To właśnie za sprawą "Nocy i dni", w których wykreował postać dobrego, cierpliwego i kochającego męża, wśród widzów zaczęło pojawiać się oczekiwanie, że zawsze będzie grał sympatycznych, szlachetnych i wielkodusznych bohaterów. – Jurek, jak każdy inteligentny człowiek, nie cierpiał stereotypu, który dotyczył jego kwalifikacji aktorskich. Sam siebie ze złością nazywał "aktor kaloryfer". Mówił: "znowu dzwonią do mnie w sprawie ciepła" – wspominał Jan Nowicki w audycji nadanej niedługo po śmierci aktora w 1998 roku.
Co więcej - zaczęto samego aktora utożsamiać z graną przez niego postacią Bogumiła. Szczególnie żeńska część publiczności żywić miała przekonanie, że Bińczycki to po prostu sam Bogumił. – Nie wszyscy, którzy tak uważają, mieli szansę porozmawiać z moją żoną Elżbietą, która raczej siebie uważa za Bogumiła w naszym małżeństwie, niż mnie obdarza tymi zaletami – powiedział.
Świadom, że jego własny wizerunek stał się przedmiotem manipulacji odbiorców, kwitował jednak krótko. – Nic na to nie jestem w stanie poradzić. To są konsekwencje pracy aktora. Jeżeli mu się coś uda w życiu, to zawsze ludzie to chętnie zapamiętają. I to bardzo dobrze, że pamiętają, bo to znaczy, że to zaakceptowali – stwierdził w 1987 roku
REKLAMA
Posłuchaj
Krakowskie życie
Jerzy Bińczycki urodził się 6 września 1937 roku w podkrakowskim Witkowicach (dziś część dzielnicy Prądnik Biały w Krakowie). Aby upamiętnić miejsce, w którym spędził pierwsze lata życia, znajdującej się w Witkowicach szkoła podstawowej nr 68 nadano imię aktora.
Do zawodu przygotowywał się w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie. Po uzyskaniu dyplomu w 1961 roku został zatrudniony w Teatrze Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach. Po czterech latach powrócił do Krakowa i wszedł w skład zespołu kierowanego przez Zygmunta Hübnera w Starym Teatrze. Ze sceną tą związany był aż do śmierci. Przez kilka ostatnich miesięcy życia był dyrektorem tej placówki.
***
- Jerzy Antczak: pozostałem wierny Marii Dąbrowskiej
- Maria Dąbrowska: lubię te moje książki, które nie miały powodzenia. Archiwalny wywiad z pisarką
***
W Krakowie Jerzy Bińczycki stworzył wiele wybitnych ról teatralnych. Grał m.in. Edka w "Tangu" Sławomira Mrożka (reż. Jerzy Jarocki), Poloniusza w "Hamlecie (reż. Andrzej Wajda) i Kajetana w "Fantazym" Juliusza Słowackiego (reż. Konrad Swinarski). Próbował też swych sił jako reżyser, inscenizując sztuki Antona Czechowa.
W filmie debiutował w 1962 roku, ale do premiery "Nocy i dni" nie zdobył szerszego rozgłosu. Po 1975 roku pojawiał się na ekranie już jako gwiazda. W sumie przez 36 lat wystąpił w ponad 70 produkcjach kinowych i telewizyjnych, takich jak "Magnat" Filipa Bajona, "Z biegiem lat, z biegiem dni..." Andrzeja Wajdy czy "Znachor" Jerzego Hoffmana, film, który właśnie za sprawą roli Bińczyckiego przeszedł do kanonu polskiej popkultury. Tuż przed śmiercią zagrał jeszcze drugoplanową postać Macieja Dobrzyńskiego w "Panu Tadeuszu" Andrzeja Wajdy.
Posłuchaj
"Dwoje ludzi na ulicy to już teatr"
W wywiadach udzielanych Polskiemu Radiu Jerzy Bińczycki nieraz musiał odnosić się do kwestii swej olbrzymiej popularności. Nie krył się za zasłoną fałszywej skromności, szczerze przyznając: "owszem, lubię, jeżeli jestem chwalony". – To mi dodaje pewności i wiary w siebie, że to, co robię, może być interesujące. Po prostu unika się pewnego stresu i obciążenia, że poprzednie dokonanie zostało odrzucone – tłumaczył w 1986 roku. – To jest główny element dopingujący w naszej pracy, w związku z tym większe zmartwienie miałbym, gdyby po paru serialach na ulicy nikt mnie nie rozpoznawał - dodał.
REKLAMA
Uczciwie mówił o blaskach i cieniach profesji aktora. – Jest to ciężki zawód, który potrafi być przykry, nawet niekiedy upokarzający, i trudna praca, ale praca, która może przynieść wiele satysfakcji. I raczej te jasne momenty, gdzie jest przyjemnie, kiedy się jest zadowolonym, dłużej się pamięta niż niepowodzenia i kłopoty – przyznał.
Opowiadał także o tym, skąd jako aktor czerpie wiedzę konieczną do zbudowania wiarygodniej roli. – Jestem o tym przekonany, że musimy być do pewnego stopnia psychologami. Umiejętność obserwacji, poznawania życia, zarówno w sensie teoretycznym, jak i praktycznym, wnosi duszę do naszego zawodu. Dobrze jest, jeżeli aktor od czasu do czasu przeczyta książkę. Powinien jak najwięcej oglądać filmów i spektakli, nie tylko swojej produkcji. To wszystko jest potrzebne nie tylko aktorom i twórcom, lecz także w ogóle dzisiejszemu człowiekowi do samokształcenia się, zdobywania pewnego poziomu intelektualnego i wiedzy – stwierdził.
***
- Trzy twarze profesora Rafała Wilczura, czyli o ekranizacjach "Znachora"
- "Znachor" wzrusza na ekranie. A jak było naprawdę? Znachorstwo w II RP
- "Znachor". Biograf Dołęgi-Mostowicza o "znachoromanii" i pomyłce pewnego filmowca
***
Miał świadomość, że gra aktorska to właściwie zupełnie powszednia rzecz w każdej sieci i relacji społeczności. – Teatr jest wszędzie. Dwoje ludzi rozmawiających ze sobą na ulicy to już jest teatr, bo jedna osoba mówi, a druga słucha, jedna się prezentuje, a druga to odbiera. Teatr jest oparty na tych dwóch elementach: wykonawca i odbiorca, aktor i widz. Jeżeli braknie jednego z tych elementów, to teatr nie może istnieć – zauważył.
REKLAMA
W 1986 roku, podsumowując ćwierć wieku pracy scenicznej, nie krył zadowolenia. – Sądzę, że powiodło mi się w tym sensie, że miałem co robić. To jest zawód, w którym się bardzo chętnie pracuje. Jeszcze nie spotkałem kogoś ze swojego środowiska, kto by nie chciał grać. Ja miałem to szczęście, że byłem zatrudniony bez przerwy. To po 25 latach chyba moja największa satysfakcja – powiedział.
Marzył o tym, żeby zawsze być potrzebnym. – Chciałbym móc jak najdłużej i jak najczęściej pracować w pełnej sprawności, otrzymywać coraz ciekawsze role. To jest chyba ideałem każdego aktora, aby do końca móc być w pełni wykorzystanym, czynnym, aktywnym – wyznał.
I tak właśnie było, aż do przedwczesnej śmierci, do której doprowadził zawał serca. Jerzy Bińczycki umarł 2 października 1998 roku w szpitalu im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Pochowano go w alei zasłużonych na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
***
REKLAMA
Michał Czyżewski
REKLAMA