Nie ma bezpiecznej dawki alkoholu. Terapeuta Michał Świerczek o uzależnieniach

Polacy wciąż chętnie regulują emocje za pomocą substancji psychoaktywnych, przede wszystkim alkoholu. Tymczasem zgodnie z najnowszą wiedzą nie ma bezpiecznej dawki. W dodatku uzależnić może się każdy. – To bardzo demokratyczna choroba – podkreśla w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl certyfikowany instruktor terapii uzależnień Michał Świerczek, który żyje w trzeźwości od niemal 40 lat. 

2025-09-19, 08:11

Nie ma bezpiecznej dawki alkoholu. Terapeuta Michał Świerczek o uzależnieniach
Alkohol. Foto: Dan Coffey/Rex Features

Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl: Dlaczego ludzie piją alkohol i stosują inne używki?

Michał Świerczek: Mimo że pytanie wydaje się proste, odpowiedź na nie taka nie jest. Ludzie stosują alkohol i inne substancje psychoaktywne z bardzo różnych powodów – to mogą być problemy ze snem, z emocjami, stanami depresyjnymi, trudności w relacjach. Dzisiejsze czasy nie są łatwe. Ludzie często nie radzą sobie z problemami i odkrywają, że dzięki alkoholowi czy innym środkom zmieniającym świadomość mogą gwałtownie wpływać na swój nastrój i kształtować stan emocjonalny. W ten sposób wpadają w pułapkę uzależnienia. Oczywiście nie każda osoba używająca czy nawet nadużywająca alkoholu uzależnia się i zaczyna chorować – statystyki mówią, że jest to od 15 do 20 proc.

Mówi Pan o obecnych czasach, ale przecież ludzkość ma styczność z alkoholem od tysięcy lat. Tym samym, od tysięcy lat się odurzamy.

Można sięgnąć do odległej historii, a nawet do Biblii, gdzie opisano jeden z pierwszych przypadków upicia: Noe wytoczył wino z własnej winnicy i upił się do nieprzytomności. Na pewno alkohol i inne używki towarzyszą ludziom od lat. Ale to, co dzieje się w tej chwili w Polsce, przekracza wszelkie granice i uważam, że poważnie zagraża naszemu życiu społecznemu i rodzinnemu. Panuje totalne przyzwolenie społeczne na alkohol. Natomiast osoby, które decydują się na abstynencję, są uważane za słabe – za takie, które sobie nie radzą. Niepijący często spotykają się z niezrozumieniem i wręcz obawiają się odrzucenia społecznego.

Wspomniał Pan o tym, że niektóre osoby nadużywające alkoholu nie wpadają w nałóg. Od czego to zależy? Czy to jest kwestia charakteru, genów, doświadczeń z dzieciństwa, a może środowiska, w którym żyjemy?

Jest bardzo różnie. Nie ma potwierdzenia, że choroba alkoholowa jest dziedziczona genetycznie. Istnieją jednak badania przeprowadzone w latach 90. przez szwajcarskich naukowców, z których wynika, że osoby, które mają w rodzinie w pierwszej czy drugiej linii kogoś uzależnionego od alkoholu, mogą mieć ku temu aż czterokrotnie większą skłonność do uzależnienia. Oznacza to, że powinny pilnować się bardziej niż osoby, których rodziny nie mają takiej przeszłości. Teoretycznie to mogłoby tłumaczyć fakt, że nie każdy się uzależnia. Jednak to kwestia wielu czynników, np. wieku inicjacji alkoholowej. Za moich czasów piętnastolatek, który się upijał, był wydarzeniem medialnym. Dzisiaj inicjacja alkoholowa czy narkotykowa u dzieci odbywa się w wieku 10-13 lat. A im wcześniej się to zaczyna, tym większa szansa na uzależnienie. U nastolatka jednokrotne upicie się do nieprzytomności może doprowadzić do zmiany metabolizmu i trwałego upośledzenia kontroli.

Inaczej też wygląda to u kobiet i mężczyzn. Kobiety uzależniają się o wiele szybciej. Z różnych względów, np. przez mniejszą wagę ciała czy mniejszą ilość płynów fizjologicznych. To, co u mężczyzn trwa kilkanaście lat, u kobiet może trwać kilkanaście miesięcy.

Czy to dotyczy też innych używek czy tylko alkoholu?

Są różne używki, one różnie działają, różnie uzależniają. Spróbujmy, jeżeli to jest możliwe, oprzeć na alkoholu jako na substancji narkotycznej powszechnie używanej i zalegalizowanej. Państwo ma monopol i czerpie zyski z tego tytułu. W związku z tym ma też silną kontrolę nad tym, żeby nie pojawiła się konkurencja. Myślę, że między innymi to sprawia, iż ludzie sięgają po alkohol, nie mając pełnej świadomości, jak działa on na organizm i jak może spustoszyć życie. Są przekonani, że skoro państwo go legalnie dystrybuuje, czy też zgadza się na taką dystrybucję i alkohol jest powszechnie dostępny, to nie powinien być groźny. A prawda jest, niestety, brutalna i coraz bardziej widoczna.

Nazwał Pan alkohol substancją narkotyczną. To określenie coraz częściej pojawia się w przestrzeni publicznej, chociaż nadal funkcjonuje podział na alkohol i narkotyki, jak również przekonanie, że te drugie są bardziej szkodliwe.

Przekonanie to jedno, a nauka drugie. W Stanach Zjednoczonych alkohol jest na pierwszym miejscu substancji narkotycznych, które zabijają najwięcej istnień ludzkich. Jest traktowany na równi z innymi narkotykami, ponieważ jest substancją psychoaktywną, która doprowadza do uzależnienia i poważnych chorób. Ostatnie badania naukowe opublikowane w prestiżowych magazynach medycznych mówią o tym, że nie ma czegoś takiego jak bezpieczna dawka alkoholu. A do niedawna funkcjonowało przekonanie, że jeśli ktoś wypije dwie lampki wina czy cztery piwa tygodniowo, nie jest zagrożony uzależnieniem. Obecnie wskazuje się, że już od pierwszej dawki alkoholu zaczynają się bardzo powolne zmiany, przede wszystkim w mózgu. Bezpieczna dawka alkoholu to mit.

Była kiedyś Polska Partia Przyjaciół Piwa, która dostała się do Sejmu i wtedy wspólnie z lobby browarniczym przeforsowano ustawę stwierdzającą, że piwo nie jest napojem alkoholowym. Takie wydarzenia i nadmierna promocja piwa, która zresztą trwa do dzisiaj, powodują, że ludzie uznają alkohol za mało szkodliwą substancję, która daje im szczęście.

Niedawno przeprowadzono również potężną akcję dotyczącą depenalizacji marihuany. Wiele osób uważa, że marihuana powinna być legalna i powszechnie stosowana jak produkt medyczny. Ale spójrzmy do jakich problemów doprowadziła ta liberalna polityka, np. w Holandii, która obecnie bardzo poważnie rozważa różne działania ograniczające swobodę w tym zakresie. Dodatkowo wiele osób, które zaczynają od marihuany z czasem sięga po mocniejsze substancje, bo marihuana przestaje im wystarczać. To trochę jak z piwem bezalkoholowym, które bywa przedsionkiem do piwa z alkoholem. A już dzieci je kupują, bo jest silnie promowane przez celebrytów i osoby cieszące się dużym zaufaniem społecznym. W ten sposób wychowuje się nowe pokolenia użytkowników, którzy będą przechodzić potem na piwo alkoholowe. A z czasem z piwa na mocniejsze alkohole.

Niektórzy zwolennicy marihuany twierdzą, że jej legalizacja rozwiązałaby problem i spożycie by się zmniejszyło. Ale osobiście nie dostrzegam tu logiki.

Obecnie, mimo braku legalizacji, ten problem narasta lawinowo, a podejmowane działania nie są w stanie konkurować z czarnym rynkiem. Dochody z nielegalnej dystrybucji marihuany i innych środków są tak ogromne, że nawet państwo nie dysponuje porównywalnymi zasobami. Najlepiej widać to w Stanach Zjednoczonych, które przeznaczają niewyobrażalne sumy na walkę z narkomanią, a liczba uzależnionych i tak rośnie. Pewnie widziała pani różnego rodzaju materiały dotyczące fentanylu – opioidu sto razy silniejszego od morfiny, który jest „tanim lekiem na całe zło”. Pochodzi przede wszystkim z przemytu z Chin, a w USA niszczy całe dzielnice i prowadzi do totalnej degeneracji. Niestety, coraz częściej pojawia się także w Polsce.

W temacie fentanylu zaskakujące jest to, że stosują go ludzie z przeróżnych klas społecznych. Na zamieszczanych w internecie nagraniach można zobaczyć osoby wyglądające na zamożne, w drogich strojach, które orbitują po ulicy nie mając kontaktu z rzeczywistością.

Ależ oczywiście. W naszym ośrodku mieliśmy lekarza onkologa, który mając nieograniczony dostęp do opioidów, uzależnił się od fentanylu. Skończyło się to poważnymi konsekwencjami. W internecie krążył też film, na którym jeden z lekarzy, chyba w Krakowie, miał dawkować sobie fentanyl za pomocą kroplówki, będąc na dyżurze. To problem, który narasta. Działanie tych substancji jest takie, że im dłużej się je stosuje, tym większy głód wywołują. Rosną dawki i konsekwencje.

A wracając do alkoholu, czyli najbardziej powszechnej substancji – od 2011 roku wiele środowisk naukowych zajmujących się uzależnieniami, w tym czołowi eksperci, apeluje o wycofanie jego sprzedaży ze stacji benzynowych. Okazało się, że w Polsce sprzedawane są miliony „małpek”, z czego większość z rana właśnie na stacjach benzynowych. Część z nich wypijają kierowcy. Ale lobby monopolowe jest na tyle silne, że torpeduje każde takie działanie. Mimo że ministrowie zdrowia wielokrotnie deklarowali, że zrobią coś w tej materii, nic się nie zmienia, a problem uzależnień narasta.

Myślę, że wpłynął na to też czas pandemii i izolacji. Wiele osób, które do nas trafiają, właśnie w tym okresie zaczęło więcej pić czy zażywać różnych substancji. Podobnie jest z wojną za naszą wschodnią granicą, która sprawia, że ludzie czują się zagrożeni i niepewni. Wówczas chętniej sięgają po różne używki, które mają pomóc się uspokoić, wytonować, odciąć się od tego. Najbardziej przerażający jest brak podstawowej wiedzy. Ludzie zaczynają używać pewnych substancji, nie mając żadnego pojęcia, co one mogą z nimi zrobić. Przykładowo, wiele osób pije alkohol, żeby poprawić nastrój, nie zdając sobie sprawy, że to depresant – silny środek, który w dłuższej perspektywie prowadzi do depresji alkoholowej i poważnych problemów życiowych, nie tylko w relacjach z innymi, ale też z samym sobą.

A czy możemy wskazać moment graniczny – kiedy picie czy sięganie po inne substancje staje się już chorobą?

Dramat polega na tym, że pierwsze fazy uzależnienia, czyli tzw. faza picia towarzyskiego, poza którą niektórzy nie wychodzą, jest mało groźna, a wręcz przyjemna. Po niej następuje faza ostrzegawcza, w której pojawiają się sygnały dotyczące problemów zdrowotnych, relacyjnych czy innych. Najczęściej są to sygnały sugerujące osobie nadmiernie pijącej, żeby ograniczyła spożycie. Ale gdy jest już uzależniona psychicznie od tej substancji, schodzi do podziemia i kontynuuje picie. Dramatem osób uzależnionych jest to, że najczęściej problem ujawnia się w momencie, kiedy dochodzi już do upośledzenia albo wręcz utraty kontroli nad ilością wypijanego alkoholu czy częstotliwością picia. Wówczas osoba uzależniona, znajduje się już w trzeciej fazie tzw. krytycznej, w której nie wiadomo, co się może stać. Gdy zaczyna pić często nie potrafi przestać – pije ciągami, pije mimo zagrożenia utratą pracy czy więzi z bliskimi. Mechanizmy uzależnionego myślenia cały czas utrzymują ją w przekonaniu, że nic takiego się nie dzieje, że inni ludzie przesadzają albo chcą ograniczyć jej wolność. Oczywiście, wolność człowieka polega też na tym, że jeżeli zechce to może się zabić. Ale to nie jest perspektywa, którą większość z nas chciałaby przeżywać. 

Na pewno nie. Powiedział Pan o mechanizmach uzależnionego myślenia. Jakie są w takim razie najsilniejsze mechanizmy, które trzymają osobę uzależnioną w szponach nałogu?

Zaczyna się od mechanizmu nałogowego regulowania emocji. Kiedy człowiek ma jakieś problemy z przeżywaniem uczuć – np. jest nieśmiały, ma trudności w relacjach z innymi ludźmi, w sytuacjach społecznych – i odkrywa, że alkohol pozwala być bardziej śmiałym, otwartym i lepiej się bawić, zaczyna z niego coraz częściej korzystać. Kolejnym z mechanizmów jest system iluzji i zaprzeczeń, który dba o to, żeby osoba uzależniona nie kojarzyła swoich problemów życiowych z alkoholem.  Uzależnieni zaczynają żyć w przekonaniu, że piją, bo mają problemy rodzinne, zawodowe czy z samym sobą. Prawda jest taka, że mają coraz więcej problemów, bo coraz więcej piją, czyli po prostu mylą przyczyny ze skutkami. System iluzji to też proste zaprzeczanie: „nie mam żadnego problemu”; minimalizowanie: „niewiele wypiłem, ktoś inny wypił więcej”; intelektualizowanie: w dobrym tonie jest podawanie alkoholu w różnych sytuacjach. To są różnego rodzaju mechanizmy koloryzowania wspomnień, które nie pozwalają osobie uzależnionej widzieć sytuacji taką, jaka ona jest. W naszym kraju funkcjonuje obraz alkoholika jako zdegenerowanego człowieka, często bezdomnego, który z butelką denaturatu drzemie na ławce w parku. To mit, który przyjął się za czasów poprzedniego ustroju. Wtedy walczono z alkoholizmem jako z patologią społeczną i uważano, że alkoholik to degenerat. Stąd to słowo tak źle się do dzisiaj kojarzy. A prawda jest taka, że 80 proc. ludzi uzależnionych w Polsce to osoby bardzo wysoko funkcjonujące, które do pewnego momentu sobie radzą. Na naszej terapii byli lekarze wszystkich specjalności, profesorowie wyższych uczelni, piloci linii lotniczych, osoby duchowne, biznesmeni. Każdy może się uzależnić. To jest bardzo demokratyczna choroba.

Ostatni mechanizm, który jest konsekwencją poprzednich to tzw. „rozdwojone ja”. Osoba uzależniona, gdy jest pijana myśli, że jest Bogiem, a kiedy budzi się skacowana czuje się jak ostatnia szmata. To funkcjonowanie w dwóch wymiarach w pewnym momencie prowadzi do kryzysu tożsamości. Człowiek już tak naprawdę nie wie kim jest – czy królem życia, czy szmaciarzem.

To trochę brzmi jak mania i depresja z choroby dwubiegunowej.

Tak, trochę to przypomina chorobę afektywną dwubiegunową. Czasem też wygląda trochę jak stany schizofreniczne.

A czy można być wysoko funkcjonującym alkoholikiem do końca życia? Czy zawsze następują kolejne etapy choroby?

Można, jeżeli ktoś np. prowadząc po pijaku ginie w wypadku samochodowym. Wtedy możemy powiedzieć, że był wysoko funkcjonującym alkoholikiem do końca życia. Oczywiście, żartuję. Prawda jest taka, że wielu osobom może się to do pewnego momentu udawać. Mieliśmy przykłady osób na wysokich państwowych stanowiskach, które miały problem alkoholowy. Jest duża tolerancja społeczna, dzięki której alkoholicy, mimo swojego uzależnienia, są w stanie dalej funkcjonować.

Często nawet jest większa tolerancja dla ludzi nadmiernie pijących, niż dla tych, którzy nie piją. Z  poprzedniego ustroju wynieśliśmy również przekonanie, że ten, kto nie pije – kabluje. Osoba trzeźwa więcej zobaczy, więc może donieść. A w rzeczywistości było tak, że najbardziej donosiły osoby uzależnione od alkoholu, które były łapane na jakiś drobnych przestępstwach i zmuszane potem do współpracy z służbami. Mitologia w Polsce jest tak mocna, że bardzo trudno sobie z nią na co dzień radzić.

A jak uzależnienie wpływa na relacje międzyludzkie i bliskość z innymi? Słyszałam kiedyś opinię, że alkoholicy to osoby, które boją się bliskości. Czy Pan się z tym zgadza?

Myślę, że to jest bardzo indywidualne. Każdy człowiek tęskni do bycia w dobrej relacji. Każdy chciałby być kochany, szanowany, akceptowany, ale niestety alkohol powoduje, że ludzie bardzo się od siebie oddalają. Często osoba uzależniona użala się nad sobą: że nikt jej nie kocha, nikt się nią nie opiekuje, ktoś przestał traktować ją tak jak dawniej. I nie dostrzega tego, że jest to skutek uzależnienia. Jak powiedziała jedna z naszych pacjentek: „alkoholik jest jak kanibal, który zżarł swoich rodziców, a teraz płacze, że jest sierotą i obwinia o to innych”. Osoby w aktywnym uzależnieniu szukają winnych na zewnątrz, nie widząc własnego udziału. Szukają alibi. Na tym polega działanie mechanizmów, o których mówiłem – systemu iluzji i zaprzeczeń. Niektórzy do końca życia nie chcą się przyznać, że mają problem. Około 40 proc. tak odchodzi z tego świata –  umiera, nie przyjmując żadnej pomocy. Tylko, oczywiście, w aktach zgonu nie wpisuje się choroby alkoholowej. Wpisuje się zawał, wypadek czy próbę samobójczą.

Rodzina osoby uzależnionej choruje razem z nią. Pojawia się zjawisko współuzależnienia. Jak to działa w praktyce? Jaką rolę odgrywa rodzina w procesie zdrowienia?

Często uzależniają się osoby, które wcześniej dobrze funkcjonowały w rodzinie. Problemy zaczynają się z powodu alkoholu. Jeżeli ktoś jest w silnej relacji, to bliska osoba usiłuje pomóc. Na logikę – prosząc, strasząc itd. Ale nie rozumiejąc, na czym polega problem nie jest w stanie tego zrobić. Często, martwiąc się o bliską osobę, zaczyna ją wyręczać – załatwia zwolnienia lekarskie, przejmuje obowiązki, spłaca długi, stara się panować nad życiem partnera. W ten sposób po części stwarza mu komfort do dalszego picia. Ponieważ ta osoba rzeczywiście jest dobrze zaopiekowana i podświadomość mówi jej: „nie jest ze mną tak źle, wszyscy się o mnie troszczą, rodzina się bardzo stara, ja nie muszę nic robić, bo inni zaczynają to robić za mnie”.  Z czasem osoby współuzależnione przestają żyć własnym życiem, a zaczynają żyć życiem uzależnionego.

To jest rodzaj permanentnego stresu. To bardzo trudna sytuacja, bo kiedy sugeruje się bliskim uzależnionych, żeby zrobili coś dla siebie – poszli na terapię, skorzystali z grup samopomocowych czy innych form – one często odpowiadają: „przecież ja jestem zdrowa, to on jest chory”. Poza tym życie osoby współuzależnionej staje się trudniejsze ze względu na przejęcie wszystkich obowiązków i często nie widzą przestrzeni, żeby coś dla siebie zrobić. Bardzo trudno jest je przekonać, żeby zadbały o siebie. A to jest najważniejsze. Trzeba też dać szansę osobie uzależnionej, żeby dostrzegła problem i coś z nim zrobiła. Dopóki jest zaopiekowana – nic nie zrobi. To nie jest celowe, to mechanizmy, o których mówiłem tak działają. Człowiek uzależniony nie widzi świata takim, jakim jest – patrzy na niego w „pijanym widzie”. Amerykanie ładnie to nazwali: alkoholizm jest chorobą światopoglądu. Człowiek uzależniony ma chory pogląd na świat. Według takiej mapy funkcjonuje i nic mu się nie zgadza w życiu.

Posiada Pan szeroką perspektywę, ponieważ jest Pan jednocześnie certyfikowanym terapeutą uzależnień i osobą uzależnioną. Żyje Pan w trzeźwości od prawie 40 lat. Jak wyglądała Pana droga? I kiedy zorientował się Pan, że potrzebuje pomocy?

Jest taka teoria, która u mnie też w praktyce się sprawdziła – póki osoba uzależniona nie sięgnie dna, nie będzie robić nic, żeby wyjść z sytuacji, w której się znajduje. Bo skoro nie uważam, że jestem osobą uzależnioną, skoro nie uważam, że jestem chory, skoro to nie jest problem, to przecież nie będę tego leczył. Ja zacząłem pić w wieku 15 lat i to euforyczne działanie alkoholu na początku leczyło mnie z nieśmiałości i lęków. Dawało mi możliwość funkcjonowania wśród starszych koleżanek i kolegów, którzy mnie akceptowali, jako taką „maskotkę”. To było dla mnie bardzo pozytywne i nobilitujące, bo miałem wymagającego, apodyktycznego ojca, który wychowywał mnie w surowej dyscyplinie. Alkohol dawał mi przestrzeń do tego, żeby przeżywać różne przyjemne rzeczy, których wcześniej nie doznawałem. Tych kilkanaście tragicznych lat picia skończyło się dla mnie utratą studiów i kilkuletnią separacją z żoną. Dopiero w wieku 28 lat sięgnąłem swojego dna. Przeczytałem wówczas w gazecie słynny artykuł Wiktora Osiatyńskiego „Alkoholizm – grzech czy choroba?”. Zrozumiałem wtedy, że jestem chorym człowiekiem, który wymaga leczenia, a nie złym człowiekiem, który cały czas jest atakowany za to, że nie żyje, tak jak powinien. Tak zaczęła się moja droga do trzeźwości. Po prostu sięgnąłem dna i zrozumiałem, że sam sobie nie poradzę. Poprosiłem wtedy innych ludzi o pomoc. Poszedłem do poradni odwykowej, a tam trafiłem na bardzo dobrego psychologa, który pomógł mi wejść na drogę trzeźwego życia. I tak kroczę nią już czterdziesty rok, jak pani zauważyła. Ale ja od wielu lat nie zajmuję się już swoim uzależnieniem, tylko tym, jak dobrze żyć w trzeźwości. To oddala mnie od kryzysu, w którym mógłbym pomyśleć, że alkohol może mi coś dać. Mógłby mi tylko zabrać wszystko to, co osiągnąłem przez lata trzeźwości. Odzyskałem rodzinę, odzyskałem szacunek do samego siebie, odzyskałem szacunek innych ludzi i wykonuję pracę, którą traktuję jak powołanie. Pomagając innym, pomagam sobie – upewniam się, że trzeźwość to naturalny stan człowieka, a picie alkoholu jest szkodliwą czynnością, która może doprowadzić do nieobliczanych konsekwencji, jeżeli nie będzie się miało szczęścia w losowaniu i znajdzie się wśród tych 20 proc. osób uzależnionych.

Ale pewnie były momenty kryzysu, kiedy ten głód alkoholowy wracał? Często słyszy się historie o nawrotach choroby alkoholowej. W moim wyobrażeniu to wygląda jak sinusoida. 

Często tak się dzieje – to jest choroba śmiertelna i przewlekła. To nie jest tak, że w momencie, w którym ktoś przestał pić, przeszedł terapię to jest wyleczony i może z powrotem wrócić do kontrolowanego picia. Dużo zależy od postawy. Pobyt na terapii stacjonarnej, która często trwa od 4 do 8 tygodni to dopiero początek drogi trzeźwienia. Jedna kwestia to przestać pić, a druga utrzymać się w tej trzeźwości. Do tego są potrzebne bardzo regularne działania. Mówi się o zaleczeniu choroby alkoholowej czy innych uzależnień, kiedy ktoś utrzymuje trwałą abstynencję minimum 2 lata. Ale nawet później należy pracować i kontynuować terapię. Osoby, które nie przestrzegają zasad otrzymanych w czasie terapii stacjonarnej, nie realizują programu dalszego zdrowienia, nie opiekują się swoją trzeźwością – narażają się na nawrót choroby.

Mówi się, że alkoholizm jest jak ruchome schody, które nieustannie jadą w dół. W momencie, kiedy ktoś się zatrzymuje i przestaje iść w górę, po prostu zjeżdża. Wystarczy, że nic nie robi – i zaczyna zjeżdżać w dół. Z mojego doświadczenia wynika, że na początku zdarzają się głody alkoholowe. Ale sam głód nie zabija, jeżeli człowiek nie sięgnie po alkohol. Głody mijają. Ludzie na terapiach czy w grupach samopomocowych uczą się, jak radzić sobie z tego typu sytuacjami, budują własne strategie. Jeżeli się do tego stosują, to po jakimś czasie objawy głodowe typu: sny alkoholowe, suche kace (ktoś budzi i ma wrażenie, że wczoraj pił, mimo że nie pił), natrętna potrzeba napicia się – mijają. To jest moment próby, który mija. Jeżeli ktoś regularnie dba o siebie i jest czujny, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że sobie z tym głodem poradzi. Paradoksalnie problemem alkoholika, narkomana czy lekomana nie są te substancje, tylko nieumiejętność życia na trzeźwo. Nieumiejętność radzenia sobie ze swoimi emocjami, trudnościami życiowymi, relacjami. Alkohol, narkotyk czy lek stają się protezą, która ma nam pomóc w funkcjonowaniu. Tylko że proteza to nie jest zdrowa kończyna, na której można biegać. To jest substytut przeżywania. Jeżeli nauczę się funkcjonować na trzeźwo, a to jest celem terapii, to jest duże prawdopodobieństwo, że nie wrócę do tego co było wcześniej. Będę dbał o swoją trzeźwość po to, żeby ten demon, który został we mnie uśpiony, się nie obudził. Dlatego ja, mimo że nie piję prawie 40 lat, mówię o sobie, że jestem alkoholikiem. Mam pełną świadomość, że gdybym dzisiaj wpadł na „genialny” pomysł, żeby wypić ćwiartkę kolorowej wódki, bo ładnie wygląda, pięknie się nazywa i dobrze smakuje, to pewnie byśmy więcej się w życiu nie porozumieli. Jestem przekonany, że odpaliłbym już nie na zasadzie picia towarzyskiego. Najczęściej, gdy ktoś przerywa abstynencję, zaczyna pić dokładnie w tym momencie, w którym skończył. W momencie kryzysu życiowego i ten kryzys gwałtownie narasta, prowadząc do różnych konsekwencji, włącznie ze śmiercią. Ale mogę panią zapewnić, że od wielu lat nie wiem już, co to jest głód alkoholowy. To zagadnienie zupełnie mnie już nie dotyczy. Alkohol stał się dla mnie substancją totalnie obojętną, której nie używam.

Wydaje mi się, że żyjemy w paradoksalnych czasach. Z jednej strony coraz więcej mówi się o zdrowiu psychicznym, rośnie dostępność terapii, osoby publiczne opowiadają o swoich problemach. A wciąż tak popularne jest regulowanie emocji używkami. Mówi się, że spada spożycie alkoholu wśród młodych ludzi, ale oni po prostu wymieniają go na inne substancje. To mnie zastanawia: skoro świadomość i dostęp do pomocy są większe, dlaczego skala problemu wcale się nie zmniejsza?

Bardzo martwi mnie udział celebrytów w różnego rodzaju reklamach, które lansują pośrednio lub bezpośrednio napoje alkoholowe. Ale z drugiej strony cieszy mnie, że wielu znanych i odważnych ludzi publicznie mówi o swoim uzależnieniu, np. aktorzy Borys Szyc i Andrzej Chyra. Wiele osób, które przeszły przez terapię i wyszły z nałogu, dzisiaj mówi wprost, że to była najlepsza decyzja w ich życiu. Uzależnienie od alkoholu czy od narkotyków niszczyło ich życie, karierę i relacje. Dzisiaj funkcjonują zupełnie inaczej i mają odwagę o tym mówić. Tak powinno być. Nie wiem, dlaczego ludzie wstydzą się trzeźwości, a nie wstydzą się pijaństwa. W tym względzie, dzieje się u nas to, co kiedyś mogliśmy obserwować w Stanach Zjednoczonych. Osoby poważane społecznie – np. Betty Ford czyli żona prezydenta Forda, znani aktorzy czy celebryci – przyznawały się do swojego uzależnienia i dawały innym przykład, że wyjście z tego jest możliwe. Te osoby często kształtowały nowy obyczaj funkcjonowania.

Natomiast jest też tak, że wiele osób uzależnionych np. od alkoholu w momencie, kiedy przejdzie terapię alkoholową, znajduje coś, co będzie dalej regulować ich uczucia. Jeżeli oczywiście dalej nie kontynuują terapii po wyjściu z ośrodka. Czasami są to leki, innym razem hazard, uzależnienie od seksu, chorej miłości, adrenaliny czy silnych wrażeń. Szukają jakichś substytutów – czegoś, co będzie ich napędzać, dostarczać silnych emocji. Uzależniony umysł będzie szukał zastępstwa dla tego uzależnienia. Dlatego tak ważna jest praca nad swoją trzeźwością i mówienie publicznie o chorobie – to też jest element autoterapii. Nie wstydzę się, nie ukrywam tego przed całym światem. Zresztą, to jest nie do ukrycia. Widzimy wokół siebie ludzi nadmiernie pijących, biorących narkotyki czy inne substancje. A im się wydaje, że świetnie się kamuflują, że inni tego nie dostrzegają. Mówi się, że osoba uzależniona jest ostatnią, która dowiaduje się o tym, że ma problem, kiedy wszyscy inni już dawno to wiedzą. Prędzej czy później dochodzi do sytuacji utraty kontroli nie tylko nad piciem czy braniem, ale też nad życiem. Nie da się zamieść tego pod dywan.

Odnośnie do substancji zastępczych. Ostatnio coraz częściej mówi się o psychodelikach jako potencjalnym narzędziu w terapii depresji albo właśnie uzależnień. Szuka się dla nich zastosowania w medycynie. Jak Pan na to patrzy? Bo ja osobiście z przerażeniem. Uważam, że to gaszenie ognia benzyną.

To jest bardzo szkodliwa tendencja. Ona jest efektem tego, co się w naszym kraju dzieje od bardzo wielu lat. Kiedyś miałem okazję uczestniczyć w spotkaniu z panem profesorem de Barbaro, jednym z bardziej znanych polskich psychiatrów, który mówił, że żyjemy w społeczeństwie owładniętym farmakoterapią. Wystarczy tylko włączyć telewizor i człowiek dowiaduje się o kilkudziesięciu schorzeniach, z którymi można się łatwo rozprawić przy pomocy różnych specyfików. Ludzie myślą, że załatwią problemy chemią. A przemysł farmaceutyczny zarabia na tym nieprawdopodobne pieniądze. Mając taką gamę specyfików, z czego często korzystają psychiatrzy, można rzeczywiście doprowadzić człowieka do tego, żeby żył jak szczęśliwe zombie i nie miał żadnych problemów. Tylko czy życie polega na tym, żeby nie mieć żadnych problemów, bo sobie łyknąłem jakieś tabletki? To jest bardzo niebezpieczne. Koncerny farmaceutyczne nie podkreślają tego, że wiele z tych substancji uzależnia i może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji. 

Konsultowałem kilka lat temu młodego człowieka. Chłopak miał 26 lat, był uzależniony, a jego ojciec też był alkoholikiem. Rozmawiałem z nim na prośbę jego mamy. Powiedział, że owszem, może zrezygnować z alkoholu i z narkotyków. Ale nie zrezygnuje z leków. Powiedział, że ma prywatnego trenera, który go tak ustawił lekowo, że on wreszcie jest szczęśliwym człowiekiem. Jakiś czas później znaleziono go martwego w mieszkaniu. Tak się kończy życie wielu ludzi, którzy uważają, że chemia może być rozwiązaniem ich problemów.  Często dochodzi do stanów depresyjnych, prób samobójczych i różnego rodzaju powikłań zdrowotnych. Już dawno stwierdzono, że gdyby całą roczną produkcję farmaceutyków wyrzucić do oceanu, wyginęłoby życie biologiczne na Ziemi. Przecież to nie są substancje obojętne. Owszem, wiele tych specyfików łagodzi objawy, ale nie załatwia problemu. Problem jest o wiele głębiej. On leży w naturze człowieka, który chciałby przeżywać stany wyższe, chciałby doświadczać pozytywnych rzeczy. I wpada w pułapkę uzależnienia sięgając po substancje, które zastępują wyższe przeżywanie. Jeden z autorów tekstów na temat uzależnień napisał, że wiele osób decyduje się na zażycie środków, które były stosowane w różnych pierwotnych plemionach, żeby przeżywać stany paratranscendentalne – doznać stanów duchowych, których nie osiąga się w prosty sposób w życiu. Bo jeżeli chcę się dobrze czuć w swoim życiu, to muszę wiele lat na to uczciwie pracować. A tutaj można to osiągnąć jedną tabletką – i właśnie w tym tkwi pułapka. Ludzie szukają dróg na skróty. A potem tak samo chcieliby wyjść z uzależnienia – za pomocą drugiej tabletki, którą zażyją. Nie ma tabletek na uzależnienia. Lekarstwem są psychoterapia i grupy wsparcia, dzięki którym człowiek uzależniony może potem dobrze funkcjonować. Grupa wsparcia daje możliwość przebywania w nowym środowisku, w którym ludzie dążą do trzeźwości, a nie do tego, żeby się świetnie bawić, bo mają fajny towar albo kupili odpowiednią ilość alkoholu, więc mogą dzisiaj zaszaleć. A co będzie jutro? Dla niektórych jutro może już nie nadejść. 

To smutna refleksja na koniec. Nasza własna natura pcha nas w kierunku uzależnień.

To nie ludzka natura. W ludzkiej naturze leży poszukiwanie dróg na skróty, tak jak powiedziałem. Ale też bardzo wielu ludzi, choć to jest może mniej widoczne, dąży do wzniosłych ideałów i realizuje swoje życie bez środków zmieniających świadomość, bez jakichkolwiek kompulsywnych zachowań. Ja i wiele innych osób pracujących z uzależnieniami staramy się, gdzie tylko jest to możliwe, apelować o to, żeby patrzeć w szerszej perspektywie i zastanowić się jakie są konsekwencje spożywania substancji psychoaktywnych w dłuższym okresie. Bo my zbieramy potem żniwo. Jedni zarabiają ciężkie pieniądze, a inni potem walczą o życie ludzi, którzy stracili prawie wszystko przez uzależnienie od alkoholu, narkotyków czy zachowań kompulsywnych. Bardzo dobrą książkę o uzależnieniach behawioralnych wydał jeden z czołowych specjalistów – doktor Bohdan Woronowicz, były szef Instytutu Psychiatrii w Warszawie. Jedną z takich plag, która w tej chwili jest jeszcze nie do końca zdiagnozowana, a coraz bardziej widoczna, jest np. uzależnienie dzieci i młodych ludzi od multimediów. Żyją wirtualnie jak w realnym świecie, a prawdziwa rzeczywistość staje się dla nich abstrakcją. Nie potrafią sobie w niej poradzić, są wręcz przyspawani do tych urządzeń i tracą kontakt z rzeczywistością. Jak w realnym świecie będą nawiązywać relacje? Jak poradzą sobie w kontaktach z innymi? Skoro całe ich życie koncentruje się na smartfonie i słuchawkach na uszach – są odcięci od świata i słuchają tego, co chcą, a nie tego, co świat chce przekazać.

Ale nie traćmy nadziei. Zmiany są możliwe i mógłbym też podać bardzo wiele  pozytywnych przykładów ludzi, którzy zrobili nieprawdopodobne rzeczy wchodząc na drogę trzeźwego życia. Nadzieję daje też to, że są ludzie, którzy mówią: „uważajcie, bo to są substancje, które mogą zniszczyć was i wszystko, co jest dla was ważne”. 

Z Michał Świerczkiem, certyfikowanym instruktorem terapii uzależnień, terapeutą z Ośrodka Psychoterapii Uzależnień "Dezyderata" w Rabce-Zdroju rozmawiała Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl.

Czytaj także: 

Źródło: PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej