Dlaczego współczucie pojawia się później? Prof. Stola o historii relacji między Polakami a Żydami

Zanim pojawi się współczucie – jest reakcja ciała. A ta bywa często daleka od tego, czego byśmy od siebie oczekiwali. Prof. Dariusz Stola, historyk z Instytutu Studiów Politycznych PAN i były dyrektor Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl tłumaczy, dlaczego zachowania ludzi w obliczu okrucieństwa są tak złożone i opowiada o niełatwej polsko-żydowskiej przeszłości, której skutki odczuwamy do dziś. 

2025-10-24, 11:01

Dlaczego współczucie pojawia się później? Prof. Stola o historii relacji między Polakami a Żydami
Prof. Dariusz Stola. Foto: STEFAN MASZEWSKI/REPORTER

Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl: Zagłada Żydów dokonana przez Niemców podczas II wojny światowej była także polską tragedią – zginęli nasi obywatele. Jak to się stało, że ta historia, zamiast nas zbliżyć, okazała się źródłem nowych napięć?

Prof. Dariusz Stola: Dla niektórych stała się źródłem zbliżenia, a dla innych przyczyną napięć. To naturalne, że ludzie żyjący w tym samym kraju bardzo różnie reagują na to samo wydarzenie z przeszłości. Takie postawy i sposoby odbierania historii współistnieją ze sobą. Nie można powiedzieć, że Polacy interpretują coś w jeden sposób, każdy ma własną perspektywę. Te opinie w pewnych grupach są bardzo podobne i możemy uznawać je za tożsame – to właśnie nazywamy pamięcią społeczną. Z kolei ta uwspólniona pamięć, czyli wspólne podejście do przeszłości i sposób jej interpretacji, ulegają zmianom. Od przeszło 30 lat – od końca rządów komunistycznych – obserwujemy te zmiany na poziomie ogólnopolskim. Wskazują na to dane z reprezentatywnych badań socjologicznych.

Wspólna historia Polaków i Żydów to prawie 1000 lat. Jednak przez olbrzymią większość tego czasu słowa „Polak” i „Żyd” znaczyły coś innego niż dzisiaj. Przez te setki lat „Żyd” to była osoba żydowskiego wyznania – gdy ustaliła się ortografia języka polskiego, nazywano ich żydami, bo nazwy grup wyznaniowych piszemy małą literą. Różnica między teraźniejszością a przeszłością polega też na tym, że wówczas rola religii była dużo większa. Ona w znaczniejszym stopniu regulowała życie codzienne: to, co ludzie jedli, jak się ubierali, jakie prace wykonywali i w które dni tygodnia. To rozdzielało społeczności, które mogły funkcjonować koło siebie przez stulecia, ale prowadzić inny tryb życia i separować się od siebie nawzajem. Słowo „Polak” również znaczyło coś innego. Niekoniecznie był to ktoś mówiący po polsku, zwłaszcza że wtedy nie było jednego wzorca polszczyzny – każdy region, a nieraz i poszczególne wioski, mówiły trochę inaczej. To, co uważane jest za rdzeń bycia Polakiem, czyli połączenie języka polskiego i rzymskokatolickiego wyznania, przez sporą część historii naszego kraju obejmowało tylko połowę mieszkańców Rzeczpospolitej Obojga Narodów.

Bardzo ważny jest moment, w którym te dawne rozumienia zostają zastąpione przez współczesne pojęcie narodu. Na ziemiach polskich dokonuje się to wraz z nastaniem nowoczesności, w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku. To wielka zmiana, która obejmuje kilka fundamentalnych sfer życia. To wtedy przyspiesza gwałtownie tempo wzrostu liczby ludności. Współczynnik przyrostu naturalnego był wówczas porównywalny z tym, który dziś występuje w krajach Afryki Subsaharyjskiej. Nasilają się również procesy uprzemysłowienia i urbanizacji. Coraz więcej osób przenosi się do miast i podejmuje pracę w przemyśle oraz usługach, a nie rolnictwie. Równocześnie upowszechnia się wykształcenie podstawowe. Pojawiają się miliony ludzi, którzy jako pierwsi w historii swoich rodzin potrafią czytać. I czytają ówczesne nowe media – tanie gazety, które przekonywały do nowych idei, na czele z nacjonalizmem. Jedną z tych idei był antysemityzm. Nadejście nowoczesności przekształciło Polaków, Żydów i ich wzajemne stosunki.

I wreszcie dochodzimy do tego, o czym Pani wspomniała – do Zagłady Żydów. II wojna światowa była wspólną tragedią wszystkich mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej, bo nasz region został nią najbardziej dotknięty – zarówno przez działania wojenne, jak i przez polityki okupacyjne Niemiec. Jednak doświadczenia i skutki tego były różne dla poszczególnych grup. Naziści w krajach, które okupowali lub na które mogli skutecznie oddziaływać, wprowadzili rasistowską definicję Żyda, opartą na pochodzeniu. Nie miała ona nic wspólnego z religią, językiem ani poczuciem tożsamości danej osoby. Dla Niemców Żydem był ktoś, kto miał żydowskich dziadków. Jeśli ktoś miał dziadków częściowo żydowskich, a częściowo chrześcijańskich, zaliczano go do tzw. mieszańców.

Ludzie, których naziści uznali za Żydów, zostali skazani na śmierć. Ten plan został w dużej mierze skutecznie zrealizowany. Z polskich Żydów przetrwał wojnę tylko co dziesiąty, a zdecydowana większość z tej garstki ocalałych przeżyła jedynie dlatego, że uniknęła niemieckiej okupacji, znalazłszy się w głębi ZSRR. Mieli „szczęście”, bo np. zostali deportowani na Syberię. Z kolei wśród obywateli polskich, którzy nie byli Żydami, 90 procent wojnę przeżyło, a 10 proc. zginęło – to pokazuje ogromną różnicę doświadczeń i skutków. Stąd biorą się inne wspomnienia wojny w przekazach rodzinnych i pewne nieporozumienia.

Publiczne dyskusje na temat Zagłady wracają najczęściej przy okazji rocznic i różnych tworów kultury na jej temat. Przykładowo, część mojej rodziny pochodzi z Jedwabnego i opowieści moich dziadków różniły się od scenariusza filmu Pasikowskiego. Czy uważa Pan, że Polacy wciąż mają problem z uznaniem, że byliśmy częścią tamtych historii – świadkami i uczestnikami?

Znów zaznaczę: jedni mają, a inni nie mają z tym problemu. Można tu zauważyć pewne prawidłowości. Różnice w pamięci o tym – to znaczy w wyobrażeniach tej przeszłości – wiążą się nie tylko z miejscem zamieszkania czy pochodzeniem, ale także z poziomem wykształcenia, religijnością i opiniami na temat Polaków w ogóle. W zależności od tych czynników ludzie mają większą skłonność do jednej lub drugiej perspektywy.

Zauważyłem, że mówi Pani w dużych kategoriach, łącząc Polaków, którzy żyli w latach 40. z nami – dzisiejszymi – w jedno, duże „My”. Trzeba jednak pamiętać, że pozostała dziś jedynie garstka świadków oraz uczestników tamtych wydarzeń i są to osoby bardzo sędziwe. W przenośni możemy więc mówić o tym, że „my” jako pewna grupa, która poczuwa się do jedności z poprzednimi pokoleniami, czujemy się częścią tej historii. To, kim jesteśmy, zależy od tego, za kogo się uważamy i za kogo uważają nas inni. Jednak jako osoby urodzone po wojnie możemy mówić „my” w kontekście dramatycznej historii lat 40. XX wieku jedynie w przenośni. To międzypokoleniowe poczucie jedności uważam za cenne, ale warto pamiętać, że nasza wiedza o II wojnie światowej pochodzi z drugiej, albo trzeciej ręki. Przykładowo, społeczne wyobrażenia realiów tamtych czasów są w dużej mierze ukształtowane przez filmy na ten temat. Te obrazy nie pochodzą wprost z przeszłości, ale często z Hollywood.

Wspomniała Pani, że filmy czasami mogą wywoływać niechęć, oburzenie czy niezgodę. To pokazuje, jak silne emocje potrafią wzbudzać takie obrazy. Badałem polskie dyskusje o Zagładzie. Mieliśmy kilkanaście takich dużych debat w ciągu ostatnich trzydziestu kilku lat. Największą z nich była medialna dyskusja o zbrodni w Jedwabnem, która przyniosła niezliczone artykuły i wypowiedzi, a potem też filmy oraz wystawy. To była największa debata o historii w Polsce.

Myślę, że mogło tak być ze względu na skalę okrucieństwa. Nikt nie chciałby mieć nawet cienia udziału w takiej zbrodni. To jest bardzo stygmatyzujące.

Pani intuicja jest trafna, ale czynników, które ujawniają się w takich sporach jest więcej. Ponad dwie dekady temu uświadomił mi to amerykański badacz historii polsko-żydowskiej, Michael C. Steinlauf, który jest autorem książki Pamięć nieprzyswojona. Polska pamięć Zagłady. Jednym z jej tematów były skutki patrzenia na straszną, okrutną śmierć żydowskich sąsiadów. Z badań, z których korzystał autor wynikało, że reakcja jest często inna niż ta, której byśmy sobie życzyli w humanitarnym przeświadczeniu, że ofiary zasługują na sympatię. Bardzo często następuje wewnętrzne dystansowanie się od nich. Reakcja, którą można by wyrazić słowami: to nie moja śmierć, ona mnie nie dotyczy, nie chcę mieć z nią nic wspólnego. Można by uznać ją za nieludzką, ale w istocie jest bardzo ludzka. To reakcja, która ma zapewnić minimum psychicznej równowagi w obliczu czegoś potwornego. To odpowiedź na cielesny strach – na to, co mówi nam ciało.

Trafność tego, czego dowiedziałem się od Steinlaufa i z prac, do których ta książka mnie skierowała, zrozumiałem dzięki pewnemu wcześniejszemu doświadczeniu, z roku 1984. Byłem wtedy studentem i latem, w gronie przyjaciół z uczelni, wyjechaliśmy na coś w rodzaju badań terenowych na Roztocze. W drodze ze sklepu z miasteczka Narol spotkałem starszą kobietę, chłopkę. Szliśmy razem spory kawałek i w trakcie tej wędrówki rozmowa zeszła na pobliski obóz w Bełżcu, gdzie wymordowano ponad 400 tysięcy Żydów. To nie był temat naszego badania, ale pamiętam słowa tamtej kobiety. Zapytałem ją, co wiedzieli o obozie oddalonym o kilka kilometrów. Odpowiedziała, że to było straszne, że latem nie mogli otwierać okien, bo smród był tak straszny i że się bardzo bała.

Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem. Dopiero wiele lat później, kiedy zacząłem zawodowo zajmować się historią Zagłady, uświadomiłem sobie, że to była chyba najbardziej szczera relacja świadka Zagłady, z jaką miałem do czynienia. Bo ona mówiła o pierwszej reakcji ciała – o strachu i wstręcie, które budzi odór palonych ciał. Właśnie w taki sposób zwierzęca natura człowieka reaguje na śmierć. W promieniu wielu kilometrów od Bełżca, szczególnie w okresie, gdy Niemcy wykopywali setki tysięcy zwłok, by spalić je na rusztach, rozchodził się potworny zapach gnijących i palonych zwłok. Z czasem uświadomiłem sobie, że ta prosta, niewykształcona kobieta z wioski w okolicy Narola powiedziała mi coś bardzo ważnego. Dotarło do mnie, że współczucie, potępienie, odrzucenie, przypisywanie winy sobie lub innym  – przechodzą dopiero później. Na początku jest lęk i wstręt, cielesna reakcja. A ponieważ Zagłada Żydów była tak przerażająca – w ciągu zaledwie kilku miesięcy 1942 r.  Niemcy zdołali wymordować w Polsce prawie dwa miliony ludzi i nierzadko robili to dosłownie na oczach ich nieżydowskich sąsiadów, w zasięgu ich wzroku, słuchu lub węchu – musiało to pozostawić psychologiczny ślad. Często niełatwy do zaakceptowania, powodujący w ludziach napięcie między tym, co czuli, a tym, co potem chcieliby czuć.

I być może właśnie stąd biorą się współczesne, silne reakcje emocjonalne na opowieści o tych wydarzeniach. Mówię „być może”, ponieważ trudno to udowodnić – nie da się takich zjawisk powtórzyć w warunkach laboratoryjnych. Sporo wiemy na ten temat np. z prac Roberta Jaya Liftona, amerykańskiego psychiatry, który badał byłych więźniów japońskich obozów jenieckich i próbował zrozumieć ich reakcje. Z kolei w Polsce powojennej prowadzono badania wśród byłych więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych. To wkład polskiej nauki w rozwój wiedzy światowej. Z tego strasznego dramatu, który rozegrał się na naszych ziemiach podczas wojny, wyciągamy wnioski mogące pomóc wielu ludziom na świecie. Uważam, że rolą naukowca jest badać, analizować i pomagać zrozumieć trudne doświadczenia. Dzięki takim badaniom rozumiemy dziś znacznie więcej niż kiedyś, choć wciąż pozostaje tu pewna mroczna tajemnica.

To, co pan opowiedział, jest naprawdę poruszające. Kultura często romantyzuje ten okres. W tych obrazach nie doświadczamy tego, co opisała ta starsza kobieta – smrodu palonych ciał i tej fizycznej, przerażającej rzeczywistości. Być może dlatego łatwiej jest wchodzić w dyskusje na ten temat, nie znając rzeczywistego wymiaru tego cierpienia.

Jako profesor historii chcę, żeby ludzie wiedzieli więcej o przeszłości niż mniej – na tym polega mój zawód. Jednak nie zawsze jestem pewien, czy to im pomoże. Czasami przeszłość bywa tak straszna, że być może zdrowe jest zachowanie wobec niej pewnego dystansu. Wiemy, że wielu ocalałych Żydów przez lata wolało o tym nie myśleć. Pamiętam moją rozmowę z panem Marianem Turskim, błogosławionej pamięci, który był więźniem getta łódzkiego, a potem obozu w Oświęcimiu. Powiedział mi, że pierwszy raz po wojnie pojechał do Oświęcimia dopiero pod koniec lat 60. – przez ponad 20 lat unikał tego miejsca. I to jest jak najbardziej zrozumiałe.

Ocalali odnosili się do przeszłości w bardzo różny sposób. Jedni spisywali pamiętniki, budowali pomniki i domagali się pomsty na zbrodniarzach. Inni starali się zostawić straszną przeszłość za sobą, a nawet odciąć się do niej zupełnie żyjąc pod zmienionym nazwiskiem, w odległym kraju, jak najmniej myśląc o wojnie. Istnieje więc wiele sposobów radzenia sobie z przeszłością. Jednak my nie jesteśmy ani świadkami, ani ofiarami – jesteśmy tylko świadkami świadków. Mogę mówić o Marianie Turskim, bo znałem go osobiście. I prawie każdy słyszał opowieści o wojnie od swoich krewnych czy sąsiadów. W Polsce rodzinne przekazy są bardzo ważne i to dobrze. Choć w tych prywatnych narracjach bywają tematy przemilczane.

Powiedziała Pani o masowym morderstwie w Jedwabnem. Zostało ono dość dobrze udokumentowane po wojnie podczas procesu osób podejrzanych o udział w tej zbrodni. Potem jednak zepchnięto tę wiedzę do niepamięci, choć funkcjonowała jeszcze w przekazach lokalnych – w postaci niedopowiedzianej. Po dramatycznych pełnych przemocy wydarzeniach pozostaje wiele takich ukrytych czy niedopowiedzianych historii. W Polsce było ich dużo, bo rządy komunistyczne dodatkowo skłaniały do ukrywania pewnych spraw z przeszłości. Poza tym nierzadko świadkowie dramatycznych wydarzeń woleli milczeć, bo nie mieli słów na wyrażenie tego, co zobaczyli lub przeżyli. A czasami sądzili, że słuchacze i tak tego nie zrozumieją.

Łatwo jest dziś oceniać czyjeś postępowanie w kategoriach zero-jedynkowych, nie stojąc w obliczu wyborów, które musieli podejmować ówcześni ludzie. Według mnie nie powinno się porównywać moralności z czasów wojny do moralności w czasie pokoju.

Nasze próby oceny zachowań ludzi sprzed lat nierzadko są przejawem pychy i dają przyjemne poczucie, że jesteśmy lepsi. Tymczasem jak napisała Wisława Szymborska: „Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”. A pod tym kątem nas nie sprawdzono. Nie wiem, ile jest w Polsce osób, które mogły naprawdę oglądać sceny wojny. Bardzo niewielu dziennikarzy czy ochotników było na Ukrainie i widziało, co się tam dzieje. Znam dosłownie kilka osób, które były obserwatorami konfliktu w Jugosławii na początku lat 90.

Zawsze przestrzegam przed oceną uczestników przeszłych wydarzeń, bo nie jesteśmy nimi, a często nie znamy też wszystkich okoliczności ich decyzji. Z drugiej jednak strony wydawanie osądów moralnych jest naturalne i poniekąd potrzebne, byśmy mogli lepiej oceniać swoje własne wybory oraz świat wokół nas. Warto zatem robić to ostrożnie, biorąc po uwagę,  jaki był kontekst wyborów, które chcemy ocenić.

Badania pokazują, że w czasie wojny pojęcie moralnego zobowiązania wobec innych bardzo się ogranicza. Im trudniejsze warunki, tym bardziej się zawęża, zwykle do najbliższej rodziny; w wojsku do grupy kolegów z oddziału, a w obozie do niewielkiej grupki współwięźniów, którzy nawzajem się wspierają. A czasem w ogóle zanika. Zamiast wydawać szybkie oceny, że ktoś zachował się w czasie wojny bohatersko lub niebohatersko, warto zrobić krok w tył i zastanowić się, czy na pewno dobrze rozumiemy sytuację. Marian Turski kiedyś zareagował na wypowiedzianą przez kogoś opinię na temat rzekomej bierności Żydów w czasie wojny pytaniem,  jak ten ktoś by się zachował po wielu miesiącach głodowania – gdzie byłaby jego aktywność i o czym byłby w stanie myśleć, oprócz kromki chleba?

Poznawanie historii to bezpieczny sposób, aby uzmysłowić sobie, że świat był inny, że potrafi zmienić się bardzo szybko, w ciągu zaledwie kilku dni, do tego stopnia, że go już nie poznajemy. Tak zmieniło się życie wielu ludzi na Ukrainie po rosyjskim ataku w 2022 r. Wojna jest takim wydarzeniem, które zmienia świat bardzo szybko.

Chciałabym teraz porozmawiać o stereotypach dotyczących Żydów. Wydaje się, że obrazy takie jak „Żyd-lichwiarz” czy „Żyd-zdrajca” są w polskiej kulturze niemal odwieczne, ale przecież coś musiało je uruchomić. Jakie są główne źródła tych stereotypów?

Gdy powiedziała Pani o odwiecznych stereotypach, przypomniała mi się książka Odwieczny naród: Polak i katolik w Żmiącej Michała Łuczewskiego, która opowiada o tym, że Polacy stosunkowo niedawno stali się narodem takim, jakim są dzisiaj – to kwestia zaledwie kilku pokoleń. Na początku XX wieku w wioskach Małopolski jedynie część, jeśli nie mniejszość ludności, uważała się za Polaków. Dopiero stawali się Polakami. Przekonanie, że Polacy jako naród istnieją od tysiąca lat, jest oczywistym nieporozumieniem, ale dość powszechnym i ważnym dla samorozumienia ludzi, którzy w to wierzą. Przez wiele stuleci „Polak” to był szlachcic, członek narodu politycznego, który zresztą niekoniecznie w domu mówił po polsku.

„Lichwiarz” to negatywne określenie kogoś, kto udziela pożyczki na wysoki procent. Przez wieki Żydzi zajmowali się udzielaniem pożyczek, bo wielu zawodów nie mogli wykonywać, prawo im tego zakazywało. Nie mogli też posiadać ziemi czy służyć w wojsku. Byli grupą dyskryminowaną tak jak olbrzymia większość ówczesnych ludzi. Pojęcie równości wszystkich wobec prawa to stosunkowo niedawny wynalazek.

Specyficzne zakazy wobec Żydów sprawiły, że pozostały im właśnie takie zajęcia jak handel, drobne usługi czy udzielanie pożyczek. I choć ograniczenia te zniesiono w trakcie tej wielkiej zmiany, którą wspomniałem, to ukształtowany wcześniej stereotyp Żyda pozostał. Swoje uprzedzenia wobec innych grup mieli też oczywiście Żydzi. Mamy więc grupy, które żyły koło siebie w ramach wielowiekowej segregacji religijnej i stanowej, czego dziedzictwem są pewne stereotypy trwające, zwykle z pewnymi modyfikacjami, do dziś.

Stereotypy zawierają często ukryty osąd, ale wynika on z naturalnych mechanizmów międzygrupowego postrzegania. Psychologia społeczna udowodniła to w wielu eksperymentach. Jeśli podzielimy grupę ludzi na dwie części – np. oznaczymy jednych niebieskimi, a innych czerwonymi kokardkami – po pewnym czasie pierwsza grupa zaczyna przypisywać drugiej jakieś cechy, często negatywne. To uniwersalne dla wszystkich ludzi, Polacy i Żydzi nie są tu wyjątkiem. Uprzedzenie to pewna opinia o innych, którą mamy zanim zdobędziemy wiedzę o nich poprzez doświadczenie. Każdy z nas ma jakieś uprzedzenia. Bardzo niewiele z naszej wiedzy pochodzi z osobistego doświadczenia, olbrzymia większość jest z drugiej ręki. Dlatego warto zastanowić się, skąd właściwie czerpiemy wiedzę o danej grupie, ponieważ uprzedzenia mogą prowadzić do niesprawiedliwych osądów.

Powiedziała pani „Żyd-zdrajca”. To jest bardzo poważny zarzut, który najchętniej stawiali ci, którzy chcieli coś ukryć, odwrócić uwagę od własnych lub czyichś przewin. Bo przecież twierdzenie, że wszyscy Żydzi albo większość z nich dopuściła się zdrady w jakimkolwiek momencie, gdy im to zarzucano, jest absurdalne. W XX w. było tak dwa razy: podczas wojny z bolszewikami i w 1939 r. Za pierwszym razem te zarzuty miały uzasadnić dyskryminację albo wręcz zbrodnie popełnione na cywilach z powodu antysemickiej obsesji. Za drugim miały przykryć fakt, nie tak wyjątkowej kolaboracji z Sowietami w Polsce Wschodniej. Oczywiście w obydwu okresach trafiali się jacyś zdrajcy Żydzi, ale chęć uogólnienia tego do całej grupy lub jej większości miała zgoła inne przyczyny. Na przykład do dziś to oszczercze hasło rzucają antysemici, aby pomniejszać wagę zbrodni na Żydach.

Zarzuty wobec Żydów w XX wieku służyły również wytyczaniu granic polskości. Naród to nie jest niezmienny stan – to proces nieustannej negocjacji granic, a więc tego, kto i na jakich zasadach do niego należy, a z tej racji może korzystać z pewnych przywilejów. Jak wspomniałem, rozumienie narodu bardzo się zmieniło w epoce nowoczesnej. Polska i w ogóle Europa Środkowo-Wschodnia przez wieki była bardzo zróżnicowana pod względem narodowościowym i religijnym. A potem przyszedł wiek XX – dwie wojny światowe, ludobójstwo, czystki etniczne – i sprawił, że nasz kraj stał się bardzo jednorodny. Olbrzymią większość zaczęli stanowić mówiący po polsku rzymscy katolicy. Jednak okazało się, że zwolennicy narodowej czystości nadal nie są zadowoleni, że wciąż szukają ukrytych Żydów albo „elementu niemieckiego”.

Co ciekawe, najbardziej drażniły ich postaci z narodowościowego pogranicza, będące zarazem Polakami i Żydami. Uderzająca jest nienawiść antysemitów do takich postaci jak Julian Tuwim, wybitny polski poeta żydowskiego pochodzenia. Takie osoby budziły niepokój, ponieważ rozmywały sztywną granicę między grupami, pokazując, że nie jest ona taka, jak twierdzą szowiniści. Wbrew tym, którzy chcieliby, żeby granice między grupami etnicznymi były sztywne i niezmienne, a ludzie nosili na czole wypalone piętno swojej etnicznej przynależności – rzeczywistość wyglądała inaczej.

Mówi Pan o uprzedzeniach i stereotypach, ale one same w sobie nie są jeszcze antysemityzmem. Dlaczego więc to właśnie Żydzi stali się ofiarą takiego prześladowania? Funkcjonują pewne powszechne wyjaśnienia – np. mówi się,  że zabierali innym miejsca pracy. Jednak z moralnego punktu widzenia trudno uznać to za wystarczające usprawiedliwienie dla wyrządzania komuś tak wielkiej krzywdy.

To, co Pani wymieniła, to klasyczne uzasadnienia nienawiści. To również sposób na jej propagowanie: jak zachęcić do nienawiści ludzi, którzy jeszcze jej wobec danej grupy nie odczuwają? Właśnie poprzez takie argumenty. To była rola naszych polskich antysemitów na czele z Romanem Dmowskim – twórcą ruchu narodowego, który miał osobistą obsesję antyżydowską. Tak się złożyło, że postać kluczowa dla rozpropagowania w Polsce pojęć nowoczesnego nacjonalizmu, którego skutkiem było unarodowienie chłopów i ukształtowanie ich polskiej tożsamości, zaszczepiła w polskim ruchu narodowym, a przynajmniej w jego znacznej części, wirusa antysemityzmu.

Zadała Pani pytanie: dlaczego właśnie Żydzi? Po pierwsze nie tylko Żydzi, bo różne grupy w różnych krajach i epokach były dyskryminowane i prześladowane oraz hurtem oskarżane o rozmaite przewiny. A po drugie, jeśli w naszym  polskim i europejskim przypadku taką grupą prawie wszędzie byli Żydzi, to w wielkiej mierze było to skutkiem chrześcijaństwa. Początkowo Żydzi byli konkurencją, ponieważ pierwsi chrześcijanie byli odłamem judaizmu. A potem przez wieki grupą bardzo ambiwalentną – zarazem dowodem prawdziwości historii biblijnej, jak i tymi, którzy nie przyjęli Jezusa jako mesjasza.

Uświadomiłem to sobie, pracując w Muzeum POLIN. Zaraz na początku jego galerii średniowiecznej znajduje się scena przedstawiająca Chrzest Polski. Można zapytać: dlaczego w muzeum historii Żydów mówimy o chrześcijaństwie? Otóż dlatego, że dla pogańskich mieszkańców tych ziem Żydzi byli po prostu jedną z wielu grup przybyszów, którzy mieli jakiegoś własnego Boga. To zaczęło zmieniać się po wprowadzeniu chrześcijaństwa, co zajęło kilka stuleci. Wówczas okazało się, że Żyd to nie tylko Dawid sprzedający gęsi na rynku, skupujący jajka po wsiach, ale Dawid to też król, o którym można usłyszeć co niedzielę w kościele – łączy ich historia zapisana w Biblii, czyli historia najważniejsza.

Nie sposób przecenić roli chrześcijaństwa w kształtowaniu stosunku do Żydów przez kolejne stulecia – aż do końca XIX wieku. Wtedy właśnie sytuacja zaczyna się zmieniać i tak jak wspomniałem na samym początku, religia przestaje być głównym wyznacznikiem tożsamości. Jej miejsce zajmują nowe idee, w tym nowoczesne pojęcie narodu. Wraz z nim pojawia się nowy rodzaj emocji i lojalności – tak silny, że potrafi mobilizować miliony ludzi do wojen w imię tego, że czują się Niemcami, Francuzami, Polakami czy Ukraińcami.

W trakcie tej zmiany w XIX wieku wielu sądziło, że dawne podziały religijne zanikną, że staną się prywatną sprawą każdego człowieka. To właśnie z tego klimatu intelektualnego wyrosła asymilacja Żydów we Francji czy Niemczech. Można było być Żydem prywatnie –  w domu, w synagodze – ale w przestrzeni publicznej, na ulicy albo w miejscu pracy, było się przede wszystkim obywatelem francuskim czy niemieckim. Jednak ta obietnica asymilacji się nie spełniła. Wkrótce bowiem, pojawił się nowoczesny antysemityzm, który odrzucał emancypację Żydów z dawnych ograniczeń i szukał do tego nowych, świeckich uzasadnień. Wtedy też powstało to słowo – wymyślone przez niemieckiego dziennikarza Wilhelma Marra.

Antysemityzm różnił się od dawnych uprzedzeń antyżydowskich. Nadawał im pozory naukowości, zwłaszcza opierając się na teoriach rasowych i przekonaniu, że Żydzi stanowią odrębną, niższą rasę. Dziś wiemy, że z nauką nie miało to nic wspólnego. Ten sposób myślenia przyniósł radykalną zmianę. Wcześniej konwertyta – Żyd, który przyjął chrzest – stawał się chrześcijaninem, „jednym z nas”. W logice antysemityzmu rasistowskiego, np. nazistowskiego, to już nie było możliwe. Rasowego pochodzenia nie można się było wyzbyć.

Gdyby naziści kierowali się dawną, chrześcijańską niechęcią wobec Żydów, chcieliby ich wszystkich nawrócić. Tymczasem oni postanowili ich wymordować. Naprawdę wierzyli w swój rasizm. Wierzyli, że człowiek rodzi się jako przedstawiciel określonej rasy i pozostaje nim na zawsze – niezależnie od tego, kim jest, co robi i czego pragnie. I tak właśnie doszli do „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” –  Endlösung der Judenfrage – którym było systematyczne mordowanie wszystkich, których uznali za Żydów.

Zagłada dokonana podczas II wojny światowej miała więc charakter głęboko nowoczesny. Zygmunt Bauman, wybitny polski socjolog żydowskiego pochodzenia, zmuszony do emigracji w 1968 roku, w swojej książce Nowoczesność i Zagłada pokazał, w jak wielkim stopniu ta zbrodnia była produktem nowoczesności – racjonalnej, świeckiej, zbudowanej na wierze w naukę i techniczny postęp. Istnieje związek pomiędzy filozofami XIX wieku a komorami gazowymi w Bełżcu.

Czyli nowoczesność przyniosła nie tylko postęp, lecz także bardziej bolesne podziały i antysemityzm. Zastanawia mnie również udział Żydów w tak wielu teoriach spiskowych. Do dziś część osób wierzy, że rządzą światem. W Stanach Zjednoczonych społeczność żydowska stanowi zaledwie niewielki odsetek społeczeństwa, a mimo to często mówi się o jej ponadprzeciętnym wpływie na życie publiczne – politykę, naukę, media. Czy Pana zdaniem to efekt realnych sukcesów poszczególnych osób, czy raczej kolejny sposób na podtrzymywanie uprzedzeń?

Teoria spiskowa to nie tylko przekonanie, że istnieje jakieś tajne sprzysiężenie ludzi, którzy chcą coś osiągnąć. Zdarzają się przecież prawdziwe tajne porozumienia. Teorią spiskową nazywamy coś, co tłumaczy przez pryzmat spisku bardzo wiele zjawisk, w zasadzie cały świat. I tu, można powiedzieć żartobliwie, była pewna konkurencja: Żydzi „rywalizowali” o tę rolę z masonami i jezuitami, a w Rosji też z Polakami.

Teorie spiskowe zaczęły się gwałtownie mnożyć w drugiej połowie XIX wieku, właśnie w ramach postępującej nowoczesności. Istnieje wiele koncepcji wyjaśniających ich popularność, ale najprościej mówiąc – one w łatwy sposób tłumaczą bardzo skomplikowane zjawiska. Mamy coś tak złożonego, jak np. system kapitalistyczny i gospodarka rynkowa. Te mechanizmy nawet dla uczonych ekonomistów są bardzo trudne do zrozumienia, wyrażane w postaci abstrakcyjnych wzorów i równań, których laik bez ich wykształcenia nie jest w stanie pojąć. I nagle pojawia się proste wytłumaczenie –  to nie mechanizmy ekonomiczne, tylko grupa Żydów w Nowym Jorku decyduje, kto wygra, a kto przegra.

Siłę teorii spiskowych zrozumiałem, kiedy przed laty opowiadałem bajki moim dzieciom. Robiłem to niemal co wieczór. I zauważyłem, że gdy opowiada się dzieciom jakąś historię, to bohaterowie, podmioty opowieści muszą być osobami. To może być miś i królik, ale muszą mieć ludzkie cechy. Bohaterem nie może być stopa inflacji. Dziecko tego nie zrozumie i szybko się znudzi. Wyjaśnianie świata za pomocą abstrakcji – a tym właśnie zajmuje się nauka – nie ma tej siły oddziaływania, co historia o ludziach, o działaniu jakichś konkretnych osób. I pozostaje tylko kwestia, jacy to będą ludzie. Przez długi czas doskonale nadawali się do tego masoni – tajne stowarzyszenie, działające w ukryciu. W krajach niekatolickich podobną rolę odgrywali jezuici. A potem pojawili się Żydzi.

Ogromną rolę w tym procesie odegrała carska tajna policja – Ochrana. To właśnie jej agent stworzył Protokoły mędrców Syjonu [red. antysemicki tekst o rzekomych planach osiągnięcia przez Żydów globalnej dominacji, który po raz pierwszy ukazał się w 1903 r.]. Dziś powiedzielibyśmy – klasyczną fałszywkę. Wykorzystał istniejące wcześniej francuskie pamflety polityczne. Tak powstał tekst, który udawał protokół obrad tajnej żydowskiej organizacji dążącej do opanowania świata. I ta mistyfikacja w ciągu jednego pokolenia zyskała niebywałą popularność.

I wojna światowa, a zwłaszcza rewolucja w Rosji, sprawiły, że wiele osób wykształconych oraz rozeznanych w polityce zaczęło interesować się Protokołami mędrców Syjonu. Publikacja ta spotkała się z pozytywnymi recenzjami w czołowych gazetach brytyjskich oraz amerykańskich, co pokazuje, że istniało duże zapotrzebowanie na tego typu wyjaśnienia skomplikowanego świata. W dodatku ulegali mu też ludzie wykształceni.

To pragnienie jest wciąż obecne, widać je doskonale w internecie. Już kilkadziesiąt minut spędzonych w mediach społecznościowych uświadamia, jak szybko takie teorie się rozprzestrzeniają. Algorytmy obserwujące nasze zachowania w sieci dodatkowo wspierają ten proces. Wróżę teoriom spiskowym długą przyszłość. Natomiast one mają pewną wadę: gdy przyjmujemy jakieś fałszywe wyjaśnienie, musimy potem ponosić tego konsekwencje. Jeśli chcieliśmy dać się oszukać, a potem sprowadzamy przez to na siebie lub innych jakieś nieszczęścia – jest to już nasza odpowiedzialność.

Myślę, że media społecznościowe z pewnością nie sprzyjają prawdzie. Z kolei współczesna polityka Izraela może nie pomagać wizerunkowi Żydów. Jak Pana zdaniem aktualne wydarzenia na Bliskim Wschodzie wpływają na sposób myślenia o Żydach? Czy może być tak, że dramat rozgrywający się w Palestynie przykryje pamięć o Holokauście?

Nie lubię gdybać na temat przyszłości, moim zawodem jest przeszłość. Jako historyk wiem, że ludzie zwykle mylą się w przewidywaniu. W odniesieniu do antysemityzmu i wojny w Gazie można już chyba powiedzieć, że spowodowała jego nasilenie. Nie dlatego, żebym twierdził, że każda krytyka Izraela to antysemityzm, bynajmniej. Można nie być antysemitą, a być nawet filosemitą i jednocześnie ostro krytykować Izrael. Albo być antysemitą i równocześnie go popierać. Jednak obok krytyki nieantysemickiej, widać niemało wyrazów nienawiści do Żydów, która zasłania się krytyką Izraela.

Na tle wojny Izraela z Hamasem, a zwłaszcza wielkich cierpień palestyńskiej ludności cywilnej oraz – jak twierdzi wielu poważnych, dalekich od antysemityzmu obserwatorów – popełnionych przez Izraelczyków zbrodni, rośnie w różnych krajach niechęć nie tylko do obecnego rządu Izraela, ale i do Żydów w ogóle.

W Polsce kwestia styku antysyjonizmu i antysemityzmu ma swoją specyfikę. Starsze pokolenie pamięta, że antysyjonizm był w PRL-u przykrywką dla antysemityzmu. W 1968 r. pod hasłem walki z syjonizmem  odbyła się tu jawnie antysemicka nagonka na Żydów.

A jak wytłumaczyć to, że antysemityzm w Polsce utrzymywał się wciąż na wysokim poziomie, jeszcze w czasach PRL-u, po tak tragicznych doświadczeniach II wojny światowej?

W pierwszych latach powojennych antysemityzm w Polsce pozostawał silny, osiągając apogeum podczas pogromu kieleckiego w 1946 roku i setek innych aktów agresji wobec Żydów. Mrocznej zagadki tej fali przemocy nie sposób wyjaśnić inaczej niż przez doświadczenie wojny. Częściowo można je tłumaczyć lękiem o utratę majątku przejętego po Żydach, o czym pisał Jan T. Gross. Wydaje mi się jednak, że przyczyniły się do tego także inne czynniki, w tym widoczne psychologiczne skutki oglądania strasznych rzeczy, o których wspominaliśmy na początku.

Potem antysemityzm osłabł i w dużej mierze zniknął z przestrzeni publicznej. Komuniści przez wiele lat zwalczali antysemityzm, traktując go jako broń reakcji przeciw lewicy. A powojenne zmiany społeczne osłabiły jego wcześniejsze przyczyny.  Jednak z czasem, komuniści zaczęli łączyć swoją walkę z syjonizmem, który zwalczali jako jedną z odmian burżuazyjnego nacjonalizmu. Wykorzystywali antyżydowskie uprzedzenia do różnych niskich celów, takich jak walka między partyjnymi frakcjami. Tak właśnie doszło do nagonki na rzekomych „syjonistów” w 1968 r.

Dodam jeszcze, że większość z ocalałych polskich Żydów wyjechała z Polski w kilku falach emigracji. Jak wspomniałem, tylko 10 proc. przeżyło wojnę, a pod koniec lat 60. w Polsce mieszkało już tylko 10 proc. z tych wcześniejszych 10 proc., czyli zaledwie 1 proc. liczby przedwojennej. Mimo to antysemityzm nadal istniał – wykształciło się zjawisko „antysemityzmu bez Żydów”. Jest on poniekąd wygodniejszy, bo kontakt z prawdziwym Żydem zmusza do konfrontacji uprzedzeń z rzeczywistością. Przykładowo, może się okazać, że Żyd nie ma haczykowatego nosa i czarnych włosów, tylko jest blondynem z piegami. I wtedy pojawia się dysonans poznawczy.

Podobnie spotykamy w Polsce uprzedzenia wobec muzułmanów wśród ludzi, którzy nie poznali osobiście żadnego muzułmanina. Ksenofobia rzadko jest selektywna. Badania pokazują, że jeśli ktoś nie lubi muzułmanów, to istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że nie lubi także Żydów.

Obawiam się, że stare odmiany antysemickich uprzedzeń – przekonanie, że Żydzi zabili Jezusa, że są lichwiarzami albo komunistami (albo komunistami i lichwiarzami jednocześnie) – może teraz połączyć się z nowymi odmianami nienawiści. To byłoby groźne nie tylko dla nielicznych Żydów mieszkających w Polsce, ale dla nas wszystkich. Bo nienawistne uprzedzenia zatruwają serce każdego.

Z historykiem prof. Dariuszem Stolą rozmawiała Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl

Czytaj także: 

Źródło: PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej