Od szoku do adaptacji. Psychoonkolog o roli wsparcia i dialogu w chorobie nowotworowej

Diagnoza nowotworowa wywraca życie do góry nogami. Choroba wymaga leczenia i wsparcia całego zespołu specjalistów. Niezbędna jest też przestrzeń do rozmowy. Jednak polski system zdrowia nie zapewnia lekarzom wystarczającej liczby pomieszczeń, w których mogliby komfortowo spotkać się z pacjentami. – Gdy podstawowe warunki nie są spełnione, trudniej o empatię – wskazuje w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Joanna Pruban, psycholog i psychoonkolog z Kliniki Onkologii i Chirurgii Onkologicznej Dzieci i Młodzieży Instytutu Matki i Dziecka.

2025-10-18, 09:20

Od szoku do adaptacji. Psychoonkolog o roli wsparcia i dialogu w chorobie nowotworowej
Zdjęcie ilustracyjne. Foto: PAP/Rafał Guz

Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl: Pracuje Pani jako psychoonkolog, czyli zajmuje się Pani zdrowiem psychicznym pacjentów onkologicznych – głównie dzieci i młodzieży oraz ich rodzin. Jak wygląda Pani codzienność? Od czego zaczyna się kontakt z pacjentem?

Joanna Pruban: Jako psycholog pracujący w klinice dzień rozpoczynam od tzw. raportu z całym zespołem medycznym. Spotykamy się i przekazujemy sobie najważniejsze informacje. Wstępem jest relacja lekarza dyżurnego z tego, co się działo w nocy. Potem każdy z lekarzy prowadzących opowiada o swoim pacjencie. Jeżeli są ważne kwestie do poruszenia od strony psychologicznej, to jest moment, kiedy możemy to zrobić.

Natomiast nasz bezpośredni kontakt z pacjentem odbywa się w dwóch miejscach – w poradni psychoonkologicznej w części ambulatoryjnej Instytutu Matki i Dziecka oraz na oddziale onkologicznym. Tam spotykamy się przy łóżku pacjenta. Takie rozmowy odbywają się na osobności lub w obecności kogoś z rodziny.

Jeśli dobrze rozumiem, te spotkania mają charakter doraźny, dotyczący bieżących problemów? Nie przypominają procesu psychoterapeutycznego, w którym pacjent cofa się w przeszłość? 

Z reguły nie prowadzi się psychoterapii w trakcie leczenia onkologicznego. Tak jak Pani powiedziała, psychoterapia dotyka obszarów odnoszących się do historii człowieka, do jego korzeni, wzrastania i przeżytych traum. A pacjent onkologiczny zderza się z diagnozą, która całkowicie komplikuje jego funkcjonowanie. Wszystko to, co tworzyło jego historię do momentu diagnozy, na pewno ma olbrzymie znaczenie, ale wraz z chorobą zaczyna się nowy etap, początkowo zupełnie chaotyczny. Pojawia się silny niepokój, a dotychczasowe role życiowe i zadania ulegają destabilizacji. To dotyczy zarówno dzieci, dorosłych, jak i ich bliskich. Choroba całkowicie zmienia rzeczywistość. Działania psychoonkologów mają charakter interwencji w kryzysie.

Powiedziała Pani o niepokoju i destabilizacji ról życiowych, ale chciałabym dopytać o to, co się dzieje w psychice człowieka, który słyszy diagnozę nowotworową. Jakie mechanizmy się wtedy uruchamiają i jakie reakcje są najczęstsze?

Reakcje pacjentów różnią się w zależności od wieku. Niektóre przeżycia są wspólne, ale część doświadczeń dotyczy tylko dzieci, a część wyłącznie dorosłych. Wspólny dla wszystkich jest szok na samym początku. Pacjenci nie dowierzają, że taka sytuacja ich spotyka. Ciężko im zaakceptować, że to właśnie oni zachorowali. Zastanawiają się, czy nie doszło do pomyłki, czy ta diagnoza na pewno dotyczy ich.

Po niedowierzaniu może pojawić się lęk. Pomimo edukacji, wiele osób, usłyszawszy diagnozę nowotworu, od razu obawia się śmierci. Z kolei lęk przed śmiercią uruchamia, głównie w dorosłych, egzystencjalny niepokój. W zależności od tego, jak przebiega choroba – od czego się zaczyna, czy była utajniona, czy wiązała się z dużym bólem – może pojawić się gniew albo poczucie winy. Wiele osób obwinia się, że czegoś wcześniej nie zrobiły lub nie zauważyły. Rodzicom chorych dzieci często towarzyszy przekonanie, że mogli szybciej zareagować. To poczucie winy wynika raczej z lęku i bezradności niż z faktycznych zaniedbań.

Wśród reakcji psychicznych można wyróżnić, zwłaszcza u dorosłych, poczucie bezradności i idące za nim stany obniżonego nastroju. Aktywna dotąd osoba zostaje zamknięta w szpitalu. To ograniczenie obniża poczucie sprawczości i może prowadzić do depresji. Później przychodzi moment akceptacji i adaptacji do leczenia. Wtedy pojawiają się chęć działania i bycia autonomicznym – „ja podejmuję wyzwanie”. W fazie adaptacyjnej następuje mobilizacja sił.  

Trzeba również zwrócić uwagę na charakterystyczne reakcje psychiczne u dzieci. Dla małych pacjentów choroba jest pojęciem zupełnie abstrakcyjnym i sytuacja, w której się znaleźli, może być dla nich zupełnie niezrozumiała. Oczywiście, jest to kwestią wieku. W świadomości dzieci w wieku szkolnym czy nastoletnim hasła takie jak nowotwór, guz czy rak już funkcjonują. Wtedy, jeśli dziecko chce, zaczyna dopytywać, co to oznacza, z czym się wiąże i dlaczego będzie musiało przyjeżdżać do szpitala. Dzieci, które się mniej boją, zadają dużo konkretnych pytań.

Najczęściej jednak obserwujemy, że reakcje najmłodszych w dużej mierze zależą od zachowań dorosłych. Dzieci często nie wiedzą, co myśleć i podczas adaptacji modelują to, co zauważają u rodziców. Jeżeli tata lub mama jest w rozpaczy, jeżeli w ich zachowaniach jest widoczna destabilizacja, dziecko nawet nie rozumiejąc, co się dzieje, będzie reagowało podobnie. Charakterystyczny dla najmłodszych jest też strach przed bólem i odseparowaniem od rodziców.  Tego rodzaju obawy są u nich częstsze i silniejsze niż lęk przed śmiercią. Być może ma to związek z brakiem pełnej świadomości.

A wśród reakcji fizjologicznych można zaobserwować np. regresję rozwojową. U dzieci, które potrafiły już samodzielnie wykonać trening czystości –  korzystały z toalety, same jadły, przebierały się – w sytuacji choroby następuje cofnięcie tych umiejętności. Mogą się moczyć w nocy czy wrócić do ssania palca. A te, które już bardzo dobrze mówiły – przestają to robić. Czasami pod wpływem dużego stresu mogą pojawić się zaburzenia zachowania, snu lub odżywiania.

Czyli u dzieci reakcje są instynktowne. Boją się bólu i samotności, bo nie potrafią jeszcze myśleć o możliwych konsekwencjach choroby.

Dzieci żyją tu i teraz. Nie zastanawiają się nad tym, co będzie za rok czy dwa. Funkcja planowania jest w całości scedowana na dorosłych.

Diagnoza to proces. Chyba rzadko zdarza się, że robimy jedno badanie i od razu dostajemy prawidłowe rozpoznanie. Bardzo często trwa to miesiącami. Czy w tym oczekiwaniu jest miejsce na przygotowanie się? Czy da się w ogóle przygotować na taką wiadomość?

Podejście do diagnozy jest bardzo indywidualną kwestią. Nie ma jednego schematu, który mogłabym przytoczyć. Dróg do uzyskania diagnozy również jest wiele. W przypadku nowotworów rzadkich, które są leczone w naszej klinie, może pojawić się bardzo silny ból z szeregiem różnych objawów, które utrudniają normalne funkcjonowanie. Innym razem, zaczyna się od pozornie nieistotnej sytuacji, np. kontuzji na lekcji WF-u. Wtedy droga od lekarza pierwszego kontaktu, który przy okazji stłuczenia zaobserwował niepokojącą zmianę, do szpitala onkologicznego bywa krótka.

Jednak są też sytuacje, o których Pani wspomniała, w których ta droga jest długa. Rodzice szukają miesiącami, stosowane są różne leki i nie do końca wiadomo, co się dzieje. Dopiero pogłębiona diagnostyka pokazuje, że jest to jednak choroba nowotworowa.

Tych ścieżek dotarcia jest dużo. One czasami są skomplikowane. Bardzo istotna jest onkoczujność lekarzy pierwszego kontaktu. Ale czy można się wcześniej przygotować na chorobę? Nie sądzę. Za każdym razem wiadomość o nowotworze jest ogromnym szokiem. Elementem  przygotowania mogłoby być zetknięcie się wcześniej z chorobą nowotworową w otoczeniu czy rodzinie. Natomiast taka informacja zawsze jest traumatycznym przeżyciem. Nawet dla mnie – a przecież mam na co dzień kontakt z chorymi – taka wiadomość wiązałaby z tym samym szokiem i niedowierzaniem.

Kiedyś ludzie byli chyba bardziej oswojeni z chorobą i śmiercią. Rodziny żyły wielopokoleniowo, często pod jednym dachem. Dostęp do szpitali i lekarzy był ograniczony, więc naturalne było, że opiekę nad starszymi sprawowano w domu – aż do końca ich życia. Dziś choroba i śmierć wydają się często czymś odległym. Nasze życie stało się bardziej „sterylne”.

Teraz praktykuje się kult życia, pięknego ciała i zdrowia. Nie mówię, że to źle, ale brakuje pytań dotyczących odchodzenia, umierania i ludzkiej egzystencji. Nie wszyscy chcą podejmować takie tematy, ponieważ one budzą lęk. W naszym codziennym życiu wybija się raczej hedonizm. 

Tak, w Polsce temat śmierci wciąż pozostaje raczej czymś, o czym się milczy, niż rozmawia. A kiedy znamy już swoją diagnozę, co może pomóc w tej trudnej sytuacji? Często mówi się o pozytywnym nastawieniu i jego wpływie na proces leczenia, ale bez precyzowania czym ono w istocie jest. Czy można mieć pozytywne nastawienie w ostatnim stadium raka z przerzutami do kości?

Nastawienie psychiczne może wpływać na przebieg leczenia, ale nie ma ono magicznych właściwości uzdrawiających. Psychoonkologia to połączenie dwóch dziedzin – psychologii i onkologii. Proces psychologiczny jest tylko częścią leczenia. Onkologia obejmuje kwestie medyczne: przyjmowanie leków, rehabilitację i inne działania terapeutyczne.

Ważnym elementem jest psychoedukacja, czyli przekazywanie pacjentowi i jego rodzinie wiedzy o tym, co dzieje się w trakcie leczenia oraz na co warto zwracać uwagę. U dorosłych pacjentów rozmowa o nastawieniu psychicznym jest ważna. Pozytywne podejście i zaufanie do lekarza sprzyjają terapii. Osoba, która wierzy w sens leczenia, lepiej współpracuje z zespołem i szybciej odzyskuje równowagę. Nie oznacza to jednak, że samo pozytywne nastawienie pacjenta sprawi, że choroba całkowicie ustąpi.

Coraz częściej odchodzi się od mówienia, że pacjent „walczy z chorobą”. Sformułowanie „walka” sugeruje bowiem, że można albo wygrać, albo przegrać – to może tworzyć niepotrzebną presję. Chory, nawet nieświadomie, może wtedy myśleć: „muszę być silny, muszę wygrać”. A gdy leczenie okazuje się trudne i obciążające, może pojawić się poczucie winy. Takie podejście bywa szczególnie trudne dla dorosłych pacjentów, którzy często czują, że powinni sobie poradzić, mimo że proces leczenia bywa niezwykle wymagający i traumatyczny.

Rozumienie choroby i jej natury jest bardzo ważne. Trzeba pamiętać, że nie jest ona winą pacjenta. To proces biologiczny, który zachodzi w organizmie i w dużej mierze nie zależy od samego człowieka. Choroba nowotworowa często jest złożona i nieprzewidywalna. W związku z tym pacjent może doświadczać poczucia winy: „mam słabe wyniki”, „znowu coś poszło nie tak”, „to pewnie przeze mnie”.

Metafora walki z chorobą może nasilać lęk i poczucie osamotnienia. Chory zaczyna czuć się samotny na tym polu bitwy. Tymczasem nie jest jedynym wojownikiem. Leczenie to wspólny proces, w który zaangażowany jest cały zespół specjalistów i bliskie otoczenie pacjenta.

Chciałabym też podkreślić wpływ stanów depresyjnych i negatywnych emocji – takich jak przygnębienie, smutek czy wewnętrzny niepokój – na organizm pacjenta. Tego typu stany mogą osłabiać funkcjonowanie układu odpornościowego. Często podaję przykład młodych pacjentów, którzy po chemioterapii trafiają ponownie do szpitala z powodu powikłań. Kiedy leżą zrezygnowani i zmartwieni tym, że znów muszą wrócić na oddział, brakuje im energii i siły. Kiedy pacjent reaguje, chociażby złością – mówiąc: „nie podoba mi się to, że muszę tu wracać” czy „jestem wściekły, że znów mnie to spotyka” – ta emocja potrafi zadziałać mobilizująco. Złość może uruchomić wewnętrzną energię, która pomaga odzyskać siły i wykorzystać zasoby organizmu.

Jeżeli odchodzi się od myślenia o chorobie w kategoriach walki, to w takim razie, w jaki sposób pacjenci powinni o tym myśleć, żeby sobie pomóc?

Nie potrafię udzielić jednej odpowiedzi. Kiedy słyszę to pytanie, widzę przed oczami twarze różnych pacjentów. Każdy z nich przechodzi proces leczenia inaczej. Niektórzy potrzebują dużo czasu, żeby się zaadaptować. Dopiero po pewnym okresie zaczynają w pełni świadomie uczestniczyć w leczeniu – z poczuciem motywacji, dyscypliny i zrozumieniem.

Z moich obserwacji wynika jednak, że nastawienie pacjenta, niezależnie od wieku, w ogromnym stopniu zależy od atmosfery, w jakiej przebiega leczenie. Ważny jest sposób przekazania diagnozy, miejsce, w którym znalazł się pacjent i to jak buduje zaufanie do całego personelu medycznego.

Równie duże znaczenie mają atmosfera rodzinna i emocjonalne wsparcie ze strony najbliższych. U dzieci wygląda to nieco inaczej, bo one potrzebują energii, zabawy i kontaktu z rówieśnikami. Dorośli natomiast oczekują spokoju, rozmowy, zrozumienia i możliwości zdobywania informacji.

Warto też pamiętać, że w momencie usłyszenia diagnozy pacjent często nie jest w stanie w pełni przyswoić tego, co mówi lekarz. Lęk o życie i stres są tak silne, że nawet 80 proc. istotnych informacji może umknąć. Dlatego tak ważne jest, aby podczas przekazywania diagnozy obecna była bliska osoba – ktoś, kto zachowa spokój, pomoże zapamiętać lub zapisać to, co najważniejsze. Takie wsparcie emocjonalne ma ogromne znaczenie. To właśnie ono może być prawdziwym „motorem napędowym” w procesie leczenia. Podsumowując, zamiast mówić o walce z chorobą, lepiej mówić o wsparciu w chorobie – o wspólnym przechodzeniu przez ten trudny czas.

Myślę, że rola osoby bliskiej jest bardzo trudna. Czasami słyszy się historie, w których reakcje chorego są dla otoczenia trudne – pojawiają się złość, rozgoryczenie, rezygnacja. Zdarza się też wyładowywanie emocji na bliskich. Niektóre osoby chore całkowicie rezygnują z poczucia sprawczości, a osoba bliska przejmuje nad nimi pełną kontrolę – umawia wizyty, załatwia wszystkie sprawy, decyduje o kolejnych krokach. Czy uważa Pani, że to dobry kierunek?

Każdy z nas ma inną osobowość i różnie podchodzi do trudnych sytuacji. Kryzysy często ujawniają, jakie zasoby posiadamy i w jaki sposób nauczyliśmy się regulować emocje. Jeżeli chodzi o dzieci, to one nie miały czasu wykształcić odporności emocjonalnej na chorobę. Wychowują się w różnych domach, wśród różnych dorosłych, dlatego ich przygotowanie do leczenia i reakcje na chorobę są bardzo indywidualne. My, jako specjaliści, musimy dostosować nasze wsparcie do aktualnych możliwości pacjenta. Wraz z upływem czasu, kiedy proces leczenia trwa, zmieniają się również techniki naszej pracy.

Reakcje u dorosłych pacjentów również mogą być bardzo różne i zależą od wielu czynników: od przebiegu leczenia, odczuwanego bólu, obecności lub braku bliskich. Jeśli w rodzinie była bliskość, dobra komunikacja, miłość i przyjaźń, to często łatwiej jest wspólnie przejść przez ten trudny czas. Jeśli tego zabrakło, choroba stawia przed wszystkimi – zarówno pacjentem, jak i jego bliskimi – ogromne wyzwania. Wtedy każdy z nich musi znaleźć własny grunt pod nogami i nauczyć się funkcjonować w nowej rzeczywistości. A od strony pomocy psychologicznej czym innym jest wspieranie samego pacjenta, a czym innym jego rodziny i bliskich. Stosowane są przy tym różne techniki pracy.

Chyba nie da się uniknąć tego, że te trudne emocje trafią do systemu rodzinnego w takiej sytuacji. A czy bliscy osób chorych powinni stawiać jakieś granice, pamiętać o trosce o siebie? Czy jest to tak ekstremalna sytuacja, że nie ma na to miejsca?

Już nawet abstrahując od choroby, jeśli nie będziemy w życiu stawiać granic i nie będziemy ich mieć w sobie, jeśli będziemy tylko altruistami, otwartymi wyłącznie na pomaganie innym, to w końcu wyczerpie nam się energia. Stawianie granic nie jest odrzuceniem drugiej osoby, lecz dbaniem o siebie, żeby w efekcie lepiej pomagać.

Podstawą jest rozmowa. Jeśli w rodzinie brakuje dialogu bardzo trudno będzie ustalić zasady postępowania w leczeniu. Wyobraźmy sobie konkretną sytuację: choruje młody dorosły, powiedzmy dziewiętnastoletni pacjent. Opiekują się nim rodzice. Ten młody człowiek jest już przecież samodzielny, jednak choroba to wszystko ogranicza. Nie może zdecydować, czy zje teraz, czy później –  je wtedy, gdy ktoś przygotuje mu posiłek. Chciałby się sam wykąpać, ale po zabiegu operacyjnym nie jest w stanie i ktoś z bliskich musi mu towarzyszyć, żeby zapewnić bezpieczeństwo. Niekiedy zakres opieki po chemioterapii jest znacznie większy, niż ktokolwiek się spodziewa. Wtedy zachodzi obawa, czy ten młody człowiek nie poczuje się zbyt zależny – jak dziecko.

W takiej sytuacji może pojawić się wiele trudnych emocji. Młody dorosły widzi, że wypada z roli, którą miał i nie jest już w pełni niezależny. Woła mamę, żeby podała herbatę albo poszła z nim do toalety. To może być krępujące i odbierać poczucie własnej wartości. Dochodzi do utraty wielu ról, np. roli przystojnego chłopaka i pięknej dziewczyny. Wówczas może pojawić się poczucie, że nie jestem już taki, jakbym chciał, a choroba mi coś odebrała i ograniczyła moje możliwości. To naturalne poczucie straty, z którym można, i warto, pracować psychologicznie. Pomaga wtedy myślenie o chorobie jako o epizodzie – trudnym, ale czasowym. Cały proces leczenia zmierza przecież do tego, żeby odzyskać jakość życia i powrócić do ról sprzed choroby.

Chciałbym też zapytać o lekarzy. Wspomniała Pani, że proces leczenia to praca zespołowa, w którym oprócz chorego i jego bliskich uczestniczy cały zespół specjalistów. Często wobec lekarzy pojawiają się zarzuty o brak uważności, empatii czy mechaniczne traktowanie pacjentów. Czy nie jest tak, że oni pracując w tak trudnym środowisku, muszą stosować jakieś mechanizmy obronne, a niektóre z nich mogą z boku wyglądać jak rodzaj nieczułości, obojętności?

Myślę, że inaczej sytuacja wygląda na oddziale dziecięcym, a inaczej na tym dla dorosłych. To dwa zupełnie różne światy. Kiedy mamy do czynienia z dzieckiem lub młodym człowiekiem, uruchamia się w nas większa tkliwość i czułość. Odbieramy emocjonalnie fakt, że to ktoś młody – mały człowiek, który cierpi, którego spotkało nieszczęście, który ma za sobą trudne doświadczenia. Włączają się współczucie, empatia i troska.

Widzę, że lekarze, z którymi pracuję, stale rozwijają umiejętność rozmowy z chorymi. To proces, którego trzeba się uczyć. Nikt nie potrafi od razu rozmawiać o wszystkim i z każdym. Specjaliści cały czas poszukują nowych sposobów, żeby dotrzeć do swoich małych pacjentów, ale to dla nich także duże obciążenie emocjonalne. Oni również w takich sytuacjach kontaktują się z własnymi emocjami, przeżyciami i na pewno wiele ich to kosztuje.

Dlatego tak ważne jest, żeby mieli czas i odpowiednie warunki – spokojne miejsce, w którym mogą porozmawiać z pacjentem oraz przekazać najważniejsze informacje. Czasem naprawdę wystarczą cisza i dobre otoczenie, żeby pacjent poczuł się spokojniejszy i zrozumiany. Gdy nie są spełnione podstawowe warunki techniczne, znacznie trudniej jest o empatię i delikatność. To też bardzo indywidualne cechy, jedyni mają je w sobie od początku, a inni muszą się tego uczyć i potrzebują czasu.

Ale to właśnie te elementy sprawiają, że komunikacja w medycynie staje się bardziej ludzka. Powiedziała Pani o spokojnym miejscu do rozmowy między lekarzem i pacjentem. Czy to znaczy, że nasz system zdrowia nie zapewnia takiego minimum?

Wciąż brakuje przestrzeni, w których można spokojnie porozmawiać. Na oddziale jest kilkudziesięciu chorych i kilkunastu lekarzy, a osobnych pokoi najwyżej kilka. To pokazuje skalę problemu. Dlatego zorganizowanie sobie przestrzeni i chwili, w której lekarz może w spokoju przekazać informacje rodzicowi czy pacjentowi, jest ogromnym wyzwaniem. Jeśli potrafi znaleźć taki moment i taką przestrzeń – to już naprawdę wiele. W przypadku dorosłych pacjentów, których jest znacznie więcej, te trudności stają się jeszcze bardziej odczuwalne. Warunki są trudniejsze, a potrzeba rozmowy jeszcze większa.

Myślę, że to, co Pani mówi, jest bardzo ważne. Nie funkcjonując na co dzień w tym systemie, trudno mieć świadomość, że nie są spełniane tak podstawowe warunki, jak choćby możliwość przeprowadzenia rozmowy w odpowiednim pomieszczeniu.

Moglibyśmy to odnieść do biologii naszego funkcjonowania – jeżeli nie zaspokoimy podstawowych potrzeb, to jak mamy myśleć o potrzebach wyższych? Jeśli nie spełnimy podstawowych zasad leczenia, takich jak przekazywanie informacji, trudno oczekiwać, że cała opieka będzie przebiegać wzorcowo.

A co Pani zdaniem powinno się zmienić w postrzeganiu choroby nowotworowej, żeby pacjenci potrafili lepiej odnaleźć się w swojej diagnozie? I co my, jako społeczeństwo, moglibyśmy zrobić, żeby te tematy – chorób i śmierci – były dla nas bardziej oswojone?

To bardzo trudne pytanie, bo tych kwestii jest naprawdę wiele. W kontekście leczenia niezwykle ważne jest, abyśmy pamiętali, że każdy specjalista, spotykając się z pacjentem, spotyka się przede wszystkim z człowiekiem. Chorobę oczywiście trzeba leczyć, w sposób techniczny, zaplanowany i profesjonalny, ale równie ważne są aspekty emocjonalne oraz wewnętrzne przeżycia pacjenta. To pewnie moja psychologiczna perspektywa, ale patrząc na człowieka całościowo – jako istotę posiadającą nie tylko ciało i biologię, lecz także życie psychiczne i społeczne – zaczynamy dostrzegać pacjenta w pełniejszym wymiarze. Leczymy ciało, ale jednocześnie przez trudy leczenia, dotykamy duchowości.

To, co wciąż wymaga pracy to sposób, w jaki się ze sobą komunikujemy. Chodzi o naukę rozmowy: o to, żeby nie sprowadzać kontaktu z pacjentem wyłącznie do badań i wyników. Potrzebny jest prawdziwy dialog z lekarzem – żywym człowiekiem, z którym można porozmawiać o tym, co się dzieje i co można zrobić, żeby było lepiej.

Pytała Pani również o nasze podejście do śmierci. Ostatnio, podczas konferencji psychoonkologicznej, przedstawiałam temat dotyczący integracji leczenia z opieką paliatywną. Mimo że człowiek podejmuje leczenie, gdzieś w tle pojawia się element refleksji o śmierci. Oczywiście strach często nie pozwala pacjentowi, rodzinie ani nawet lekarzowi o tym mówić. A jednak – gdzieś z tyłu głowy – każdy pacjent i każda rodzina ma tę myśl, którą wypiera: co będzie, jeśli leczenie się nie uda?

Gdy zaczniemy mówić o śmierci jako o czymś naturalnym, dotyczącym każdego z nas, temat ten stanie się mniej obcy. Pozwoli to też inaczej spojrzeć na życie. Psychiatra i psychoterapeuta, Irvin Yalom, w książce Patrząc w słońce, napisał, że myślenie o śmierci jest jak patrzenie w słońce: nie da się długo tego robić, bo to boli. Ale kiedy odważymy się spojrzeć w to „słońce”, w niepokój o własne życie i jego kres, wtedy zaczynamy głębiej doceniać to, co mamy. Myślenie o śmierci jest trudne i bolesne, ale jednocześnie budzi w nas wdzięczność za życie – za to, że jesteśmy i możemy doświadczać chwili obecnej.

Z Joanną Pruban, psychologiem i psychoonkologiem z Kliniki Onkologii i Chirurgii Onkologicznej Dzieci i Młodzieży Instytutu Matki i Dziecka, rozmawiała Patrycja Misiun, PolskieRadio24.pl

Czytaj także: 

Źródło: PolskieRadio24.pl

Polecane

Wróć do strony głównej