Zabili rodzinę w Wigilię. Zmowa i "rytuał krwi". Ta historia wstrząsnęła PRL-em
Zbrodnia połaniecka wymyka się wszelkim schematom. - Nie oświadczam się - powtarzali zgodnie przed sądem zabójcy i świadkowie, odpowiadając na pytania. Mowa o jednym z najtrudniejszych procesów w historii polskiej kryminalistyki. Być może zabójstwo Krystyny i Stanisława Łukaszków oraz Miecia Kality nigdy nie wyszłoby na jaw, gdyby nie dziecko, które przerwało zmowę milczenia.
Łukasz Lubański
2025-12-26, 17:30
Zbrodnia połaniecka. Wstrząsające okoliczności
To była noc wigilijna w 1976 roku. Do kościoła w Połańcu (obecnie woj. świętokrzyskie) dwoma wynajętymi od PKS autobusami przybyli mieszkańcy pobliskiego Zrębina. Wśród nich była 18-letnia Krystyna Łukaszek (w piątym miesiącu ciąży), jej mąż 25-letni Stanisław Łukaszek i brat, dwunastoletni Miecio Kalita. Podczas nabożeństwa zostali wywabieni z kościoła przez kuzynkę - pod fałszywym pretekstem, jakoby pijany ojciec Krystyny miał awanturować się w domu.
Młode małżeństwo i Miecio chcieli wrócić do oddalonego o trzy kilometry Zrębina jednym z podstawionych autobusów. Ale w środku trwała libacja. Prym wiódł Jan Sojda, bogaty gospodarz, jedyny posiadacz traktora w Zrębinie, cieszący się posłuchem mieszkańców. Nie wpuścił on Krystyny, Stanisława i Miecia do autobusu. Wyruszyli więc w kierunku domu pieszo, poboczem szosy przecinającej okoliczne pola.
Kilka minut później, spod kościoła, ruszyły za nimi dwa pekaesy, w których znajdowało się ponad 30 pasażerów (wśród nich był Józef Adaś i Stanisław Kulpiński - odpowiednio szwagier i zięć Sojdy), a także fiat 125p. 27-letni Jerzy Socha, drugi z zięciów Sojdy, zasiadający za kierownicą dużego fiata celowo potrącił dwunastoletniego Miecia, łamiąc mu nogę. Szybko się okazało, że nie był to wypadek - jak zapewne początkowo sądzili Krystyna i Stanisław - ale skrupulatnie realizowany plan morderstwa. Gdy Miecio zwijał się z bólu, z autobusu wybiegł Sojda z Adasiem, mieli długi klucz do odkręcania kół (według jednej z wersji również pręt). Najpierw uderzyli w głowę Stanisława, który upadł na ziemię. Zakatowali 25-latka na śmierć. Krystyna, widząc co się dzieje, zaczęła uciekać w pole. Gdy Sojda z Adasiem dopadli ją po kilkudziesięciu metrach, błagała: "Wujku, proszę, daruj mi życie". Sojda pozostał jednak nieubłagany, niedawno poprzysiągł sobie (i swojej rodzinie), że "wytrzebi całe plemię Kalitowe".
Gdy zabójcy pobili do nieprzytomności ciężarną 18-latkę, wrócili do leżącego na szosie Miecia. - Mamo, ratuj... - pojękiwał przerażony chłopiec. Wezwania o pomoc były niestety daremne. Socha ponownie zasiadł za kierownicą fiata 125p i (instruowany przez Sojdę), najechał jednym z kół na głowę Miecia.
Śledztwo ws. zbrodni połanieckiej. Tłum gapiów przygląda się wizji lokalnej. Fot. PAP/Michał Sielewicz Sprawcy (w zbrodni pomagał też wspomniany Kulpiński) ułożyli ciała w jednym z autobusów. I przewieźli je półtora kilometra dalej. Zwłoki Miecia i Stanisława ułożyli w rowie. Krystynę, która według aktu oskarżenia wciąż żyła (była nieprzytomna), położono za autobusem. Po chwili Adaś wjechał autobusem do rowu, najeżdżając na zwłoki. "Następnie cofnął autobusem wzdłuż dna rowu, najeżdżając tylnym kołem na leżącą Krystynę. W następstwie doznała ona złamania kości miednicy i obrażeń mózgu, które bezpośrednio sprowadziły jej śmierć" - relacjonował ustalenia śledczych Wiesław Łuka, prozaik i reportażysta, na łamach książki "Nie oświadczam się".
W ten sposób sprawcy chcieli upozorować wypadek samochodowy. Jednocześnie obnażyli ciało 18-letniej Krystyny, pozorując gwałt.
Kiełbasa weselna
Geneza tej zbrodni sięga lata 1976 roku. A dokładnie wesela Krystyny i Stanisława. Żona Józefa Adasia, a zarazem siostra Jana Sojdy, podczas tego wydarzenia była kucharką. W trakcie wesela rodzina pary młodej przyłapała Adasiową na kradzieży kiełbasy. Kobieta, przyłapana na gorącym uczynku, obraziła się i zrobiła awanturę. W dodatku wymusiła na matce Krystyny, pani Zdzisławie Kalicie, aby ta podarowała jej (wypożyczoną na wesele) zastawę stołową (chodziło o dzbanki), która spodobała się Adasiowej. W końcu "królowi Zrębina" - jak określił Sojdę wspomniany Wiesław Łuka - i jego krewnym wolno było więcej.
W małych miejscowościach takie wieści rozchodzą się szybko. A dla Sojdy, szanowanego gospodarza, była to zniewaga, wobec której nie potrafił przejść obojętnie. To właśnie po weselu poprzysiągł zemstę.
Zresztą relacje między obiema rodzinami były napięte od wczesnych lat powojennych. Otóż dziadek Krystyny, Jan Roj, w 1948 roku pomógł schwytać 20-letniegó wówczas Jana Sojdę, który został oskarżony o gwałt na młodej kobiecie wypasającej krowy. Młodzieniec został zwolniony z więzienia zaledwie po 8 miesiącach.
Niedługo po tym, jak opuścił mury zakładu karnego, w tajemniczych okolicznościach śmiertelnie postrzelony został dziesięcioletni Marian, syn Jana Roja. Śmiertelne strzały padły z gospodarstwa Sojdów, a Jan Sojda był świadkiem zdarzenia. Strzelał jego znajomy, który tłumaczył, że próbował trafić psa, ale chybił. Można powiedzieć, że sprawca wymigał się od kary (bo trudno w tym przypadku nazwać sprawiedliwą karą wyrok w zawieszeniu). Ale znajomy Sojdy długo nie cieszył się wolnością, wkrótce zginął w wypadku samochodowym.
Grzechy starego Roja i niechęć mieszkańców
Jan Roj nie cieszył się szacunkiem okolicznych mieszkańców. Po II wojnie światowej, gdy w Polsce "instalowany" był komunizm, był on działaczem Polskiej Partii Robotniczej. Roj aktywnie pomagał komunistom w przejęciu władzy. Między innymi nakłaniał miejscową ludność do wzięcia udziału i głosowania "3 x TAK" w sfałszowanym referendum z 1946 roku. Odium za działalność Jana Roja spadło na pozostałych członków rodziny, nawet jeśli osobiście nie mieli z nią nic wspólnego.
Zmowa i rytuał krwi
Wróćmy jednak do wigilijnej nocy 1976 roku, albowiem brutalne morderstwo młodego małżeństwa (w tym nienarodzonego dziecka) i dwunastoletniego Miecia, nie kończy tej wstrząsającej historii. Zbrodnię przeprowadzono bezpośrednio na oczach ponad 30 świadków (wśród nich był m.in. ormowiec). Nikt nie zareagował. Mordercy zagrozili, że jeśli ktoś wmiesza się w sprawę, podzieli los ofiar. Mimo ciemności, doskonale widzieli, co się stało. Jeden ze świadków, Henryk Witek, który wysiadł z autobusu, oświetlał miejsce zdarzenia latarką.
Sojda wraz ze szwagrem (Adasiem) i zięciami (Sochą i Kulpińskim) weszli do autokaru, w którym byli świadkowie. "Król Zrębina" nakazał całować wszystkim zebranym krzyż. Później wyjął agrafkę i nakłuwał świadkom palce. A gdy pojawiła się na nich krew, nakazał świadkom przykładać zakrwawiony palec do kartki i przysięgać, że nie opowiedzą nikomu o tym, co widzieli. Sojda wręczył też wszystkim zgromadzonym łapówki. Następnie mordercy, jak również świadkowie, wrócili do Połańca na pasterkę. Wmieszali się w tłum, aby mieć alibi.
Wizja lokalna w Zrębinie. Lata 70. Fot. PAP/Michał Sielewicz - Świadka można kupić - powiedział podczas późniejszego procesu (rozpoczętego w listopadzie 1978 r.) prokurator Franciszek Bełczowski, cytowany przez Wiesława Łukę w "Nie oświadczam się". - Oskarżony Sojda plan zbrodni precyzyjnie oparł na mentalności środowiska, które znał. Do kilkudziesięciu świadków dotarł dwoma sposobami - magią i konkretem. Przysięgą w autobusie na krzyż różańca, przysięgą w domu wiejskiego aktywisty również na krucyfiks [mowa o zdarzeniu zainicjowanym przez Sojdę kilka tygodni po zbrodni - red.], wręczaniem medalików przywiezionych z Częstochowy, gestami i słowami - kontynuował prokurator.
- Mur milczenia wzmocnił konkretem, wydał około 400 tys. złotych na łapówki. I groził: kto puści parę z ust, popamięta! - relacjonował prokurator Bełczowski.
"Zabiliście mojego kolegę". Chłopiec przerwał milczenie
Śledztwo początkowo było prowadzone nieudolnie. Milicja i prokuratura oznajmiły, że przyczyną śmierci Krystyny, Stanisława i Miecia był wypadek drogowy. Także osoba, która wykonywała sekcję zwłok (nie mając wymaganych uprawnień), nie zwróciła uwagi na głębokie rany, ewidentnie spowodowane uderzeniami tępym narzędziem. Śledczych nie zdziwił ponadto fakt, że ciało Krystyny było obnażone.
W Zrębinie i Połańcu makabryczna zbrodnia była tematem tabu. Zapadła zmowa milczenia. Mijały kolejne tygodnie i być może sprawa nigdy nie wyszłaby na jaw, gdyby nie 14-letni Stasio Strzępek (wracając z pasterki zauważył ukrywających się za autobusem sprawców), który pewnego dnia, przechodząc obok domów Sojdy i Adasia, krzyczał: "Bandyci! Wymordowaliście tylu ludzi! Zabiliście mojego kolegę, Miecia!". Zdarzenie to rozeszło się głośnym echem po okolicy.
Chłopiec przełamał zmowę milczenia. Sojda próbował przekupić nastolatka i jego rodzinę, ale Strzępkowie nie chcieli o tym słyszeć. Matka nakazała Stasiowi mówić prawdę. Dramat, który rozegrał się w czasie pasterki na szosie między Połańcem a Zrębinem, coraz częściej był tematem rozmów i plotek. Sprawą ponownie zainteresowała się milicja. Przeprowadzono ekshumację. Tym razem sekcja zwłok jednoznacznie wykazała, że młode małżeństwo i dwunastolatek zostali zamordowani. Sprawie nadano nowy bieg wydarzeń.
Śmierć kluczowego świadka
Zeznania w prokuraturze złożył też Leszek Brzdękiewicz, który feralnej nocy znajdował się w autokarze na miejscu zbrodni i wszystko dokładnie widział. Sumienie nie dawało mu spokoju. Złożył przysięgę przed mordercami, przyjął też łapówkę (mowa o kwocie rzędu kilku tysięcy złotych), podjął jednak decyzję, aby opowiedzieć śledczym o zbrodni. Kilka miesięcy później, w 1977 roku, Brzdękiewicza znaleziono martwego w płynącej nieopodal Zrębina rzece Czarnej. Część mieszkańców nie dała jednak wiary, że mężczyzna się utopił. Zwłaszcza że - jak niektórzy relacjonowali - w miejscu odnalezienia jego ciała woda sięgała kostek.
Proces
W listopadzie 1978 roku w Sądzie Wojewódzkim w Tarnobrzegu (z siedzibą w Sandomierzu) rozpoczął się proces w sprawie tzw. zbrodni połanieckiej. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że był to jeden z najtrudniejszych procesów w historii polskiej kryminalistyki. - Nie oświadczam się - zanotował setki razy Wiesław Łuka, który jeździł na rozprawy sądowe. W ten sposób oskarżeni, jak i świadkowie, odpowiadali na pytania sądu.
Świadkowie (w sprawie przesłuchano łącznie ponad 200 osób) nawet jeśli początkowo - w prokuraturze - mówili, co wiedzą o zbrodni, przed sądem milczeli bądź zmieniali zeznania; mataczyli w sprawie. Można przypuszczać, że po raz kolejny "perswazja" Sojdy okazała się skuteczna.
W listopadzie 1978 r. rozpoczął się proces w Sądzie Wojewódzkim w Tarnobrzegu (z siedzibą w Sandomierzu). Fot. PAP/Michał Sielewicz Z czasem część świadków zaczęła jednak mówić, obawiając się wysokich kar grzywny oraz aresztu za składanie fałszywych zeznań. W sądzie pierwszej instancji Jan Sojda, Józef Adaś, Stanisław Kulpiński i Jerzy Socha usłyszeli wyroki śmierci. Doszło do apelacji. Ostatecznie sprawę rozpatrzył Sąd Najwyższy, podtrzymując karę śmierci dla Jana Sojdy i Józefa Adasia, a także łagodząc kary dla Stanisława Kulpińskiego i Jerzego Sochy (pierwszy usłyszał wyrok 15 lat więzienia, drugi - 25 lat). Ponadto 18 świadków skazano za składanie fałszywych zeznań. Sojdę i Adasia powieszono w listopadzie 1982 roku w Areszcie Śledczym przy ul. Montelupich w Krakowie.
Brak skruchy
Obrońcami oskarżonych byli znani adwokaci Władysław Siła-Nowicki, który w PRL bronił także represjonowanych opozycjonistów, a po zmianie ustroju był sędzią Trybunału Stanu; a także Zbigniew Dyka, później poseł na Sejm I kadencji i minister sprawiedliwości w rządach Jana Olszewskiego i Hanny Suchockiej. Dyka, być może nie mogąc pogodzić się z porażką, usiłował doprowadzić do rewizji sprawy zbrodni połanieckiej. Ostatecznie jednak do niej nie doszło.
Wiesław Łuka po latach (na początku ubiegłej dekady) wrócił do Zrębina. Rodziny oskarżonych przez cały czas trzymały się narracji, że zostały pokrzywdzone; żony przekonywały, że ich mężów skazano niesłusznie. Zrzucały winę na śledczych, sąd czy dziennikarzy. Skruchy do samego końca nie wyrażali również skazani. A Kulpińskiemu, gdy po dekadach zobaczył Łukę, trzęsły się ręce - czytamy w reportażu.
Na podstawie "Nie oświadczam się" pod koniec lat 80. powstał film Jana Petelskiego "Zmowa". Wiesław Łuka w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl zaznacza, że choć ma w swoim dorobku wiele książek, ta jest najważniejsza. Przez lata opisywał sprawy kryminalne, procesy sądowe - ale ta tragiczna historia zdecydowanie wymykała się poza wszelkie dotychczas znane schematy. Później o "Nie oświadczam się" zrobiło się cicho, aż w 2014 roku historię przypomniał Mariusz Szczygieł, w wydanej wówczas "Antologii polskiego reportażu XX wieku". Reportaż Łuki zyskał drugie życie, pojawiły się nowe wydania książki (2014; 2025 - wyd. Dowody). Niebawem ma ukazać się również serial Jana Holoubka (autora m.in. głośnego ostatnio serialu "Heweliusz") o zbrodni połanieckiej.
Źródło: PolskieRadio24.pl/Łukasz Lubański