Jeżdżę Uberem, choć mam wątpliwości
Nie płacą podatków, nie mają licencji, ale w mojej kieszeni dzięki kierowcom Ubera co miesiąc zostaje ponad sto złotych. Do tego wygoda zamawiania, szybkie płatności i względnie nowe auta. A taksówkarze wolą narzekać, wożą nas 20-letnimi mercedesami i nadal nie chcą przyjmować kart.
2015-07-08, 21:24
To musiało się stać. Ta rewolucja musiała nadejść. I nie chodzi tylko o cenę. Ale o wygodę. Żeby zamówić samochód z kierowcą przez aplikację wystarczą 2 dotknięcia ekranu smartfona. Żadnych rozmów, oczekiwania i literowania nazwiska. Auto podjeżdża we wskazane miejsce. W środku jest czysto. Czasem zdarzy się nawet samochód klasy premium. Na koniec przejazdu żadnego szukania drobnych. Nie trzeba nawet podawać kierowcy karty płatniczej. Wszystko dzieje się niemal automatycznie.
To że kierowcy najczęściej pracują na czarno i nie płacą podatków niewielu klientom przeszkadza. Pewnie nawet nikogo nie obchodzi. Mnie tak. Ale mimo tego często korzystam z Ubera. Bo jest taniej i wygodniej. I nie przekonują mnie protesty i apele taksówkarzy. Świat idzie do przodu, technologia map cyfrowych z informacjami o aktualnym natężeniu ruchu zastępuje egzamin z topografii miasta, a polityka amerykańskiej firmy zapewnia, że Uberowcy oferują przejazdy zwykle lepszymi autami, niż licencjonowani kierowcy.
Trudno współczuć taksówkarzom. Stare auta, niedziałająca klimatyzacja, brak drobnych, zaokrąglanie rachunków w górę, robienie problemów przy płaceniu kartą to wciąż codzienność dla klientów korporacji taksówkarskich. Amerykańska firma wyznaczała na rynku nowe standardy. Być może przyjdzie nam za to kiedyś sporo zapłacić, gdy stanie się monopolistą. Ale na razie pozwala zaoszczędzić pieniądze i nerwy.
Oczywiście są i taksówkarze z którymi chciałoby się prowadzić długie rozmowy, którzy dbają o auta i rozumieją, że 1% prowizja od płatności kartą jest do przeżycia. I dla nich miejsce na rynku na pewno się znajdzie. A największym pożytkiem z Ubera byłaby zmiana całego rynku i podniesienie jakości usług.
REKLAMA
Gdy czytałem pierwszy raz o tej aplikacji w amerykańskiej prasie przedstawiano ją, jako serwis umożliwiający podwożenie ludzi za drobną opłatą. Ale Uber to po prostu dobrze znany w Polsce przewóz osób, tyle, że w nowej, ładniejszej i wygodniejszej odsłonie. Tymczasem czekam na prawdziwy miejski „ridesharing”. Sam chętnie podrzuciłbym kogoś w drodze z Powiśla na Mokotów, gdzie znajduje się siedziba Polskiego Radia. Może znajdzie się jakiś startupowiec, który stworzy miejski odpowiednik Blablacar?
Krzysztof Rzyman
REKLAMA