Jacek Kolendowicz. W podwójnej roli: menedżera i pasjonata

Jako szef wędkarskiego pisma musi być nie tylko zapalonym wędkarzem, ale też dobrym menedżerem. Niełatwo sprostać tej podwójnej roli. Na szczęście dla Jacka Kolendowicza, bo nim mowa, redaktora naczelnego miesięcznika „Wędkarski Świat” i dyrektora generalnego wydawnictwa o takiej nazwie, praca jest przyjemnością, a przyjemność pracą. Nieraz bowiem pracuje z wędką w ręku.

2017-12-10, 17:00

Jacek Kolendowicz. W podwójnej roli: menedżera i pasjonata
Jacek Kolendowicz, dyrektor generalny wydawnictwa i redaktor naczelny miesięcznika „Wędkarski Świat” z brzaną złowioną w Sanie. Foto: Marcin Klejdysz

Posłuchaj

Gościem audycji "Ludzie gospodarki" w Polskim Radiu 24 był Jacek Kolendowicz, redaktor naczelny miesięcznika „Wędkarski Świat” i dyrektor generalny wydawnictwa o takiej samej nazwie (Dariusz Kwiatkowski, Naczelna Redakcja Gospodarcza Polskiego Radia)
+
Dodaj do playlisty

Jak sam podkreśla, kiedy się jest dziennikarzem wędkarskim, można albo tylko łowić ryby i się nimi chwalić, albo bardziej się zaangażować w działalność wydawnictwa. Wybrał to drugie, ale z wędkarskich wypraw nie zrezygnował. Występowanie w podwójnej roli wymaga jednak wiele wysiłku. Wędkarstwo jest dziedziną bardzo różnorodną, więc żeby być redaktorem naczelnym, trzeba się na wszystkim znać, choć jak sam przyznaje, nie do końca, bo przecież żyjemy w świecie rozmaitych specjalizacji. Po drugie, choć „Wędkarski Świat” jest miesięcznikiem, jego redaktorom zależy na tym, aby w piśmie było jak najwięcej najświeższych informacji. A w wędkarstwie dzieje się bardzo dużo, podobnie jak w ochronie przyrody, więc praca wre na całego. Trzeba też pamiętać o biznesowym charakterze pisma, a więc o codzienności, na która składają się: dostawy papieru, dopilnowywanie druku, dbałość o wykorzystanie mediów elektronicznych, bez których obecnie żadne wydawnictwo nie może funkcjonować. Dlatego jest portal korzysta z Facebooka, nagrywane są stale krótkie filmy zamieszczane w serwisie YouTube, a redaktorzy przy tym intensywnym systemie pracy czują się, jakby pracowali w codziennej gazecie. Regułą jest utrzymywanie stałego kontaktu z wędkarzami, przede wszystkim w terenie, nad wodą, bo tam ma miejsce najciekawsza wymiana zdań, ale rozmawia się też za pośrednictwem mediów elektronicznych i… staroświeckiego telefonu.

Pasja zrodziła się nad Bugiem

W rodzinie wędkarskie tradycje tworzył dziadek, który łowił i polował, ale zmarł zanim wnuk pojawił się na świecie.

- Więc jeżeli mi coś przekazał, to w genach - zauważa Jacek Kolendowicz. W pierwszych latach dzieciństwa wędkarskie doświadczenia zdobywał samodzielnie. A zaczęło się wcześnie, od wyjazdów 3,5-letniego brzdąca z rodzicami do Broku nad Bugiem. Tam syn miejscowych gospodarzy wystrugał mu leszczynówkę, czyli pierwszą wędkę. Na nią złowił ukleję.

- Obraz tej uklei tkwi mi w pamięci do dziś - podkreśla. Później, już w wieku szkolnym, jeździł nad podwarszawską Jeziorkę, rzekę absolutnie wówczas dziką o czystej wodzie, której brzegi wyściełał żółty piasek. Z przyjemnością patrzył na wodę, a jeszcze bardziej pasjonowało go to, co jest pod jej powierzchnią. Ojciec, który ryb nie łowił, ale widział pasję syna, zapisał go do szkółki wędkarskiej w Polskim Związku Wędkarskim. Tam trafił na profesjonalistów, którzy nauczyli go wędkarskiego rzemiosła, a ściślej łowić na wędkę spławikową. Jednak po latach jego specjalizacją, przynoszącą największe laury stał się spinning. I tej dyscypliny nauczył się sam. Na tyle skutecznie, że został czynnym wędkarzem wyczynowym, sportowcem odnoszącym sukcesy. W 1991 roku znalazł się w kadrze narodowej. Spinningowym mistrzem Polski był w 1992, 1993 i 1994 roku. Tymczasem na starcie w dorosłe życie, jego plany zawodowe wcale nie wiązały się z wędkarstwem. Zawsze miał inklinacje do przedmiotów matematyczno-fizycznych, czego odzwierciedleniem były szkolne oceny. Takie zainteresowania odziedziczył je po ojcu inżynierze - mechaniku. Nic więc dziwnego, że wybrał studia na Wydziale Mechaniczno-Technologicznym Politechniki Warszawskiej, specjalizacja obrabiarki i urządzenia technologiczne. I tak został inżynierem konstruktorem, a dokładnie po tym, jak obronił pracę magisterską na temat robota przemysłowego. Pracował w wielu poważnych firmach: Ośrodku Badawczo-Konstrukcyjnego Koprotech, który się specjalizował w konstruowaniu obrabiarek skrawających, Polcolorze, Fabryce Pras Automatycznych Hydomat, Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Predomu, w firmie wytwarzającej urządzenia do badania zużycia rurociągów naftowych. Z zawodem inżyniera rozstał się po kilkunastu latach.

REKLAMA

Jacek Kolendowicz z okazem szczupaka Jacek Kolendowicz z okazem szczupaka. Fot. Sylwia Gościmska

Z inżyniera w redaktora

„Winą” za to obarcza swoje hobby. W latach 90. sport wchłonął go na dobre. Starty w kadrze narodowej stanowiły pewnego rodzaju zobowiązanie… Zaczął publikować artykuły o tematyce wędkarskiej. Wydał kilka książek i nakręcił kilkanaście filmów. A przecież był wtedy zarazem szefem biura konstrukcyjnego i jednocześnie czynnym zawodnikiem. Założył już wtedy rodzinę i został ojcem. I wtedy okazało się, że doba jest za krótka.

- Zdałem sobie sprawę, że jeżeli tak dłużej pociągnę kilka rzeczy naraz, to źle się to skończy dla mojej rodziny, zdrowia i całego życia. Musiałem zdecydować i postawiłem na hobby - wspomina.

Publikowanie w miesięcznikach wędkarskich wzięło się stąd, że gdy został mistrzem Polski, to redaktor naczelny miesięcznika „Wiadomości Wędkarskie” - pisma Polskiego Związku Wędkarskiego, zaproponował mu współpracę. Trwała ona kilka lat. W 1996 roku powstał miesięcznik „Wędkarski Świat” i stąd też nadeszła podobna propozycja. Praca dla dwóch takich pism nie wchodziła w rachubę. Tym bardziej, że różnią się one w ważnych dla wędkarzy sprawach. Wobec ochłodzenia klimatu w miesięczniku PZW („odniosłem wrażenie, że mnie tam nie chcą”), ostatecznie rozpoczął pracę w nowym prywatnym piśmie, którego dziś jest redaktorem naczelnym. Po roku od wydania „Wędkarskiego Świata”, powstał drugi miesięcznik pod tytułem „Świat Spinningu i Muchy”, (najpierw zresztą „Świat Spinningu”, „Mucha„ doszła później), którego Kolendowicz został naczelnym. Niestety po roku okazało się, że rynek nie był jeszcze gotów na taki specjalistyczny periodyk. Sprzedaż była za mała. Pismo zostało połączone z „Wędkarskim Światem”. Jacek Kolendowicz przejął wkrótce kierowanie miesięcznikiem.

Istnienie na rynku miesięcznika w dobie mediów elektronicznych dowodzi, że radzi sobie całkiem dobrze. Nie jest jednak tak łatwo jak kiedyś, gdy wystarczyło zrobić gazetę i kolejne numery rozchodziły się jak świeże bułeczki. W tej chwili, żeby uzyskać taki sam efekt jak kiedyś, trzeba się o wiele bardziej napracować. Trzeba mieć media otaczające, atuty, które wspierają gazetę. ”Wędkarski Świat” je ma. Są to: duży portal, możliwość korzystania z Facebooka, otwarto też kanał filmowy z krótkimi filmami „prosto znad wody”. Kolendowicz nie zgadza się ze stwierdzeniem, że ekspansja mediów elektronicznych oznacza koniec gazet.

REKLAMA

- W gazecie nie da się pokazać ruchomych obrazów, na przykład jak ryby pływają, można to tylko opisać, więc film jest bardzo potrzebny. Jednak z kolei w filmie nie można pokazać wszystkich technicznych aspektów działania sprzętu wędkarskiego, opisać zestawów do łowienia, bo człowiek nie jest w stanie zbyt długo słuchać takiej pogadanki. Ja widziałem wiele filmów, które pokazują gadające głowy. To dla mnie nie jest film. Wędkarski film to człowiek i ryba w akcji, zdjęcia podwodne. I w takim kierunku idziemy - podkreśla.

Nie ukrywa, że kluczowe znaczenie dla gazety mają sponsorzy i reklamodawcy. Bez nich nie da się prowadzić żadnego z mediów. Dzieje się tak, bo obecnie informacja tanieje, odbiorcy otrzymują ją prawie za darmo. Dlatego za informacje ktoś musi zapłacić, bo same nie przychodzą one do mediów. Trzeba wydać dużo pieniędzy, żeby je zdobyć. Wydać je na delegacje, na rozmowy z ludźmi itd. Odbiorcy nie chcą przepłacać, więc muszą zapłacić reklamodawcy.

Emocje czy rybie białko?

„Wędkarski Świat” toczy polemikę z Polskim Związkiem Wędkarskim i jego organem prasowym, którym są „Wiadomości Wędkarskie”. Dotyczy ona spraw kontrowersyjnych, budzących wręcz sprzeciw wędkarzy.

- Pokazujemy rzeczy, które są niezgodne naszym zdaniem z oczekiwaniami wędkarzy, czy nawet niezgodne z prawem - wyjaśnia Jacek Kolendowicz.

REKLAMA

Chodzi głównie o połowy sieciowe prowadzone przez Polski Związek Wędkarski.

- Jest dla mnie niewyobrażalne, aby organizacja społeczna, która ma na sztandarze i w statucie napisane, że jest wędkarska, zajmowała się czymś co jest kompletnie sprzeczne z wędkarstwem, żeby zajmowała się rybactwem - podkreśla szef miesięcznika. I dodaje, że nie są to odłowy kontrolne, które służą sprawdzaniu, ile jest ryb w zbiornikach wodnych, nie są to odłowy naukowe. Chodzi o połowy komercyjne, towarowe z przeznaczeniem pozyskanych ryb na handel. W statucie Polskiego Związku Wędkarskiego jest napisane, że wędkarzowi nie wolno sprzedawać ryb. Wolno to robić działaczom? Z tą patologią walczy "Wędkarski Świat". Zdaniem Kolendowicza są szanse na to, że PZW przestanie łowić sieciami. Jesienią bieżącego roku odbył się w Spale Walny Krajowy Zjazd Delegatów PZW, podczas którego doszło do wymiany dawnej ekipy kierującej organizacją. Była ona wyraźnie ukierunkowana na popieranie rybactwa, czyli towarowych odłowów sieciowych. Natomiast z deklaracji nowego prezesa wynika, że niechętnie patrzy on na te odłowy. Czy zostaną szybko zlikwidowane?

- Zapewne nie, bo każda działalność jest jakoś biznesowo umocowana i z sieci zależności finansowych nie można nagle czegoś odjąć. To musi być pewien proces, ale sądząc po wypowiedziach prezesa ten proces powinien się za chwilę rozpocząć -uważa Kolendowicz.

Tymczasem krytykę budzą nie tylko odłowy towarowe prowadzone przez Polski Związek Wędkarski, ale w ogóle podobne odłowy prowadzone na rzekach i jeziorach przez gospodarstwa rybackie. Panuje pogląd, że dzierżawione od państwa wody są nadmiernie eksploatowane i przez to brakuje w nich ryb. Tak zwana racjonalna gospodarka rybacko-wędkarska jest przedmiotem kpin.

REKLAMA

Jacek Kolendowicz ocenia, że sedno problemu tkwi w braku równowagi podaży i popytu. Podaż wód jest jego zdaniem za mała w stosunku do popytu, a ów popyt to turystyka wędkarska, i właśnie odłowy towarowe. Co zatem należy ograniczyć? Zdaniem szefa "Wędkarskiego Świata”, aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw zapytać, co się bardziej opłaca z ekonomicznego punktu widzenia. I odpowiada: wyliczono na świecie i w Polsce też, że ryba złowiona przez wędkarza jest warta dziesięciokrotnie więcej niż ryba złowiona przez rybaka. Bo ryba wyciągnięta z wody na wędkę generuje dla budżetu państwa wiele różnych dochodów. Turysta łowiący wydaje pieniądze na: licencję uprawniająca do zajmowania się swoim hobby, sprzęt, zakwaterowanie, jedzenie, transport, a rybak łowi dla siebie. Więc kogo opłaca się zostawić nad wodami? - podsumowuje Kolendowicz. Drugi argument, podkreśla, też ma swoją wymowę. Otóż wędkarstwem interesuje się w każdym cywilizowanym kraju średnio 10% populacji, w Polsce kilka.

Mamy w Polskim Związku Wędkarskim ponad 630 tysięcy członków, drugie tyle łowi nie będąc członkami PZW, mając kartę wędkarską i zezwolenie. Można więc założyć, że 1,5 mln ludzi w Polsce czynnie uprawia wędkarstwo. A ilu jest rybaków? Na pewno nie kilkadziesiąt tysięcy. Przy czym mowa jest o rybakach prowadzących odłowy towarowe na dzikich rzekach i jeziorach, a nie o tych zajmujących się akwakulturą, którzy pracują na sztucznych stawach i są jak najbardziej potrzebni.

 - Zostawmy zatem rybakom zawodowym akwakulturę, niech żywią naród, a ludziom spragnionym rekreacji na łonie natury oddajmy rzeki i jeziora - proponuje Kolendowicz.

Niestety na razie jest jak jest, woda jest czyszczona z ryb, a przyczyniają się do tego… przepisy prawa. Dokładnie problem ma na imię operat rybacki. To prawdziwe curiosum prawne zawarte w ustawie o rybactwie śródlądowym. Kolejne nowelizacje niczego w tej materii nie zmieniają. Ale ad rem. Polskie rzeki i jeziora generalnie rzecz biorąc należą do państwa. Dzierżawi się je w ten sposób, że Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej ogłasza konkurs i zainteresowani składają oferty w postaci operatów rybackich. Operat to taki przepis na wodę, recepta, co z tą wodą przyszły użytkownik zamierza zrobić. Dokument może stworzyć każdy, ale opiniują go naukowcy z trzech ośrodków wymienionych w ustawie, są to: Instytut Rybactwa Śródlądowego w Olsztynie, Uniwersytet Warmińsko-Mazurski w Olsztynie oraz Akademia Rolnicza w Szczecinie. Z warunków konkursowych wynika, że aby wygrać taki przetarg, trzeba zadeklarować jak największe zarybienie. Im ktoś powie, że wpuści więcej ryb do wody, tym ma większe szanse. Dlatego do konkursów stają ludzie, którzy deklarują absurdalne kwoty zarybień. Tymczasem, jeśli się komuś wydaje, że im więcej sztucznie wyhodowanych ryb wsypie do wody, to tym większe stworzy wędkarskie eldorado, to się grubo myli. Nie brakuje głosów, że wiele zarybień jest tylko na papierze, a nie w rzeczywistości. Nietrudno się o tym przekonać, idąc z wędką nad rzekę czy jezioro.

REKLAMA

- Mówiąc językiem potocznym jest bryndza. Trudno złowić wymiarowego szczupaka - irytuje się Jacek Kolendowicz. I przypomina, że jednocześnie operaty rybackie nie określają, ile można ryb złowić, a ile trzeba w wodzie zostawić. Ktoś, kto wygra przetarg, może wszystkie ryby wyłowić zupełnie legalnie. W tym szaleństwie jest jednak metoda. Tylko pozornie wygląda to absurdalnie. A już na pewno nie dla wszystkich. - Kilkanaście lat temu ktoś to wszystko bardzo logicznie ułożył - tłumaczy Jacek Kolendowicz. A mianowicie pomyślał tak: jeżeli zmusimy użytkowników rybackich, czyli dzierżawców do zarybień dużych, a udaje się to przez wspomniane konkursy ofert, to stworzymy olbrzymi popyt na narybek. Czyli branża hodowlana zrobiła sobie perpetuum mobile, które przetrwało już kilka poważnych zmian politycznych. Polega ono na tym, że jest stały popyt na narybek przez to, że jest on wymuszony, choć tak naprawdę niepotrzebny. Czyli nawet jak jezioro jest pełne ryb, to i tak trzeba wydawać te kwoty zarybieniowe, które są w operacie, nie wolno wydać mniejszych. Jeżeli ryb nie ma w jeziorze, takie same pieniądze trzeba wygospodarować, bo… tak wcześniej zapisano. W związku z tym ta prawna potrzeba zarybiania generuje obroty na rynku, natomiast nie ma związku ze stanem wód, z ich ochroną. Jest to absurd na skalę europejską. I „Wędkarski Świat” z tym walczy i będzie z tym walczył do skutku - podkreśla szef miesięcznika.

Jak problem powinien być rozwiązany? Zdaniem Kolendowicza pieniądze, które dzierżawcy muszą wydawać na kupno czy wyhodowanie narybku i wrzucenie go do wody, powinny być w sposób prawny przekierowane na ochronę wód. Jest jeszcze co chronić, bo nasze wody choć przełowione, to nie są jeszcze tak zdegradowane jak te na zachodzie. W tym znaczeniu, że nie zamieniono jeszcze rzek w kanały, a mazurskie jeziora ciągle zachwycają swoją urodą. Jedne i drugie są o wiele czystsze niż kiedyś. I w tych zbiornikach rybom należy pozwolić rozmnażać się w sposób naturalny. Chronić to rozmnażanie przed nadmiernymi połowami rybackimi, przed kłusownikami, a również przed niekontrolowanymi odłowami wędkarskimi, bo wędkarze też nie są święci. Jak im się pozwoli hasać samodzielnie, to też mogą narobić szkody. Czyli wody muszą być przez gospodarza pilnowane. A żeby tak było, to ustawodawca musi pozwolić gospodarującemu wydawać pieniądze na ochronę wód zamiast na zarybienie. W tej chwili jest zupełnie inaczej.

- Masz zarybiać i reszta nas nie obchodzi. Ja bym chciał, żeby konkursy ofert wygrywały te operaty rybackie, w których będzie napisane: będę chronił wodę i do tego się zobowiązuję. I skontroluje to państwowa komisja. Ja się dziwię, że wędkarstwo i rybactwo podlega Ministerstwu Transportu. Co mają ryby do tej dziedziny? Po co była ta wolta. Poprzednio były w Ministerstwie Rolnictwa i Rozwoju Wsi, to już trochę lepiej, ale nie całkiem. Jednak ryby powinny podlegać Ministerstwu Środowiska, ponieważ ryby trzeba chronić – podkreśla. Zdaniem Kolendowicza to ministerstwo powinno być oponentem, gdy ktoś chce z rzeki zrobić kanał, albo wyłowić z niej wszystkie ryby, tymczasem wodami się za bardzo nie interesuje. Co prawda ma podległe sobie Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej, ale jak widać po stanie wód, układ ten się nie sprawdza.

W różnych krajach też różnie bywało. W stawianej dziś za wzór Szwecji - nawet bardzo źle. Przykład Skandynawów przywołuje się nieprzypadkowo, bo Polacy jeżdżą tam na szczupaki, zamiast szukać ich w mazurskich jeziorach. Otóż Szwedzi kiedyś za szczupakami nie przepadali do tego stopnia, że niszczyli je w swoich jeziorach, wrzucając truciznę! Bo uważali szczupaki za ryby niesportowe i o małym znaczeniu gospodarczym. Trucizna nie działała długo, bo była biodegradowalna. W miejsce tych wspaniałych drapieżników wpuszczali narybek pstrąga, który tam nigdy nie występował, bo z gospodarczego punktu widzenia bardziej się to opłacało. Dziś Szwedzi wiedzą już jakim skarbem są zasiedlające ich jeziora wielkie szczupaki, wprowadzili okresy i wymiary ochronne, limity połowów. Co więcej stosują górne wymiary ochronne, a więc trzeba wypuszczać nie tylko zbyt małe ryby, ale i zbyt duże, bo są one dobrymi reproduktorami. Mają to w genach, skoro urosły takie wielkie, uważają Szwedzi. Ale czy ich przepisy są rzeczywiście doskonałe? Jacek Kolendowicz trochę w to powątpiewa, dlatego że nasi bałtyccy sąsiedzi mają ogromną powierzchnię wód, a mało wędkarzy, w Polsce jest odwrotnie… Nie ulega jednak wątpliwości: Szwedzi dostrzegli, że na szczupakach można zarabiać, bo przyjeżdżają do nich wędkarze, zostawiają grube pieniądze, przewodnicy wędkarscy wożą gości na ryby. I interes się kręci. Podtruwany kiedyś szczupak okazał się produktem turystycznym.

REKLAMA

W Polsce rybaccy użytkownicy wód jeszcze nie zrozumieli, że zamiast sprzedawać ryby wyławiane siecią, mogliby stworzyć większe możliwości połowu wędkarzom i w ten sposób zarobić dużo więcej.  

Giganty z Fraser 

Jackowi Kolendowiczowi niełatwo wybrać to spotkanie z wielką rybą, które dostarczyło mu najwięcej emocji, bo takich przygód było bardzo wiele. Ale niewątpliwie łowy w rzece Fraser w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska, należały do tych najbardziej zapadających w pamięć. Rzeka ma charakter górski. Jeszcze w XIX wieku pływały w niej ogromne jesiotry, które osiągały długość 6 - 7 metrów i wagę około tony. Zaczęto je jednak masowo wyławiać, aż w końcu wyłowiono wszystkie. Dla zysku ze sprzedaży rybiego mięsa. I tak przez kilkadziesiąt lat Fraser toczyła swe wody bez jesiotrów. W połowie dwudziestego wieku ktoś wpadł na pomysł, żeby przywrócić ryby rzece. Inicjatywa należała do wędkarzy, których poparli biznesmeni. Gdy odbudowywano populację jesiotrów, nie wolno ich było łowić nawet rdzennym mieszkańcom tamtejszych ziem - Indianom, mimo że mają dużo większe prawa niż biali osadnicy. Przedsięwzięcie się powiodło i ogromne ryby znów dostarczają pasjonatom wędkarstwa niezwykłych przeżyć. Przy sprzyjających warunkach, łowiąc z łodzi, można mieć kilkadziesiąt brań ryb o długości od 1,5 do 3 metrów. Jesiotry okazały się świetnym produktem turystycznym, z którego można „korzystać” przy zaakceptowaniu pewnych zasad. Po pierwsze „ruchem” wędkarskim zawiadują licencjonowani przewodnicy, którzy uzyskali promesy od rządu na prowadzenie swoich usług pod warunkiem, że będą współpracować z naukowcami. Współpraca polega na tym, że naukowcy znakują jesiotry. Każda złowiona ryba ma wszczepiany bardzo mały chip pod skórę. Przewodnik dokonuje tego zabiegu przy pomocy specjalnej strzykawki, zapisując zarazem datę, miejsce i parametry jesiotra. Jest on badany specjalnym czujnikiem. Jeżeli już był złowiony, to jest sprawdzany w rejestrze czy urósł, zmienił miejsce pobytu itd. Kilka lat temu zaczipowanych było sześćdziesiąt tysięcy ryb, a ocenia się, że jest ich drugie tyle. Jesiotry wchodzą z oceanu do rzeki Fraser, poszukując pokarmu i aby odbyć tarło. Oczywiście złowione ryby trzeba wypuścić. Jednak łodzie są wyposażone w specjalne urządzenia do wciągania jesiotrów, w celu zmierzenia i zważenia, używane pod warunkiem, że ryba waży nie więcej niż 100 kilogramów, czyli ma do 2,5 metra długości. Jeśli waży więcej, to przewodnik łódką odprowadza jesiotra do łagodnego, piaszczystego brzegu. Ryba nie jest wyjmowana z wody, ludzie się z nią fotografują, a po zmierzeniu odzyskuje wolność. Naukowcy dostają świetny materiał badawczy bez organizowania odłowów sieciowych. Może kiedyś u nas dojdzie do takiej współpracy naukowców z wędkarzami na przykład przy odbudowie pogłowia łososia, a może również jesiotra? Oby.

Takie  jesiotry łowione są w rzece Fraser (Kolumbia Brytyjska , Kanada ). Na zdjęciu Jacek Kolendowicz  oraz Krzysztof Cieśla, przewodnik wędkarski.  Fot. Archiwum Jacka Kolendowicza Takie jesiotry łowione są w rzece Fraser (Kolumbia Brytyjska , Kanada ). Na zdjęciu Jacek Kolendowicz oraz Krzysztof Cieśla, przewodnik wędkarski. Fot. Archiwum Jacka Kolendowicza

Dodatnie strony bycia dziennikarzem wędkarskim nietrudno dostrzec, podkreśla szef „Wędkarskiego Świata”.

- Ujemne są takie, że na przykład mam ochotę wybrać się na lipienie w góry, a muszę pojechać na inne ryby, żeby napisać artykuł czy nakręcić film, bo takie są potrzeby redakcji. Biznes jest w tej pracy nadrzędny nad wędkarstwem, niestety, a nie odwrotnie… - podsumowuje

REKLAMA

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej