"Heweliusz" tonął dwa razy. "Wypadków było więcej, ale udało się je zataić"
Prom "Heweliusz" tonął dwa razy. Chodzi o zdarzenie z 1982 roku w porcie Ystad, kiedy jednostka utraciła pływalność. Nie przewróciła się jednak na burtę, ponieważ oparła się o ścianę nabrzeża - twierdzi prowadzący przez wiele lat dziennikarskie śledztwo ws. katastrofy kpt. żeglugi wielkiej Marek Błuś.
2025-12-19, 09:43
Scena ze spadającymi butelkami nie miała miejsca na "Heweliuszu"?
Serial "Heweliusz" zadebiutował na platformie Netflix w listopadzie 2025 roku. Odniósł sukces nie tylko w Polsce, ale i w innych częściach świata. Jak twierdzi kapitan żeglugi wielkiej i publicysta Marek Błuś, ekranowa interpretacja zawiera pewne szczegóły, które nie wydarzyły się w rzeczywistości.
- Film na Netflixie po premierze dwóch odcinków oceniałem na 4 plus, ale teraz, gdy zobaczyłem cały, trochę obniżę tę ocenę - mówił Błuś w rozmowie z PAP. - Przykładowo pokazuje się tam spadające butelki. To dwie nieprawdy naraz. Heweliusz był promem towarowym i tam nie było żadnego baru. Miał bardzo skromne kabiny dwuosobowe dla kierowców TIR-ów. Można było napić się alkoholu tylko kupując go u ochmistrza i potem pijąc w kabinie - tłumaczył.
"Kapitan żył na granicy abstynencji"
Jak jednak zaznaczył, większość kierowców stroniła od alkoholu. - Musieli jechać w trasę, a czasami było tak, że za bramą portu stali policjanci z alkomatem - mówił. Dodał również, że badania toksykologiczne ofiar wykazały ułamki promila zawartości alkoholu we krwi u dwóch osób. Natomiast wyszynku w takiej formie, jak zostało to pokazane w serialu na "Heweliuszu" nie było.
Zresztą, jak podkreślił Błuś, barmani odpowiadają finansowo za ewentualne rozbite butelki. - Jak zaczyna kiwać, to butelki się chowa i zabezpiecza w odpowiednio wyposażonym umeblowaniu - tłumaczył dodając, że scena ze spadającymi butelkami to również błąd polityczny, ponieważ kilka dni po katastrofie pojawiały się plotki o tym, że kapitan i załoga byli pijani, co spowodowało katastrofę.
- Tymczasem kapitan Ułasiewicz żył na granicy abstynencji i statek był "suchy", czyli taki, na którym nie toleruje się alkoholu i nie można pić. To może ładnie wygląda, jak butelki z drogimi alkoholami zjeżdżają po półce, ale takich półek na statkach nie ma - powiedział Błuś.
"Nie zdziwiłem się zatonięciem"
Sprawa "Heweliusza" rozpoczęła się przed specjalnymi sądami - izbami morskimi w czerwcu 1993 roku. Od jesieni tamtego roku brał w niej udział Marek Błuś, który był na wszystkich rozprawach aż do ostatecznego rozstrzygnięcia w 1999 roku.
Rozmówca PAP relacjonował, że był na morzu, kiedy dowiedział się o katastrofie. Przebywał wówczas na statku Tuvana, który transportował fińską stal do Maroka. Wówczas przyszedł szwedzki kapitan i poinformował go, że zatonął polski prom i nie uratował się żaden pasażer.
- Pamiętam, że spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym to ja był winien. Tam pracowałem jako pierwszy oficer. Wieźliśmy fińską stal do Maroka - wspominał. Dodał, że również jego jednostka znajdowała się wówczas w sztormie. W zimie - jak ocenił - takie warunki nie powinny być dla marynarzy zaskakujące.
- Zatonięciem "Heweliusza" specjalnie się nie zdziwiłem, bo pamiętam z lat 70., gdy przyszły promy "Mikołaj Kopernik" i "Jan Heweliusz" - te statki miały złą opinię u pilotów portowych Szczecina i Świnoujścia. W środowisku marynarskim Świnoujścia było głośno o tym, że te statki są niebezpieczne - przekazał.
Prom tonął dwa razy
- "Heweliusz" w zasadzie tonął dwa razy. Głośne zdarzenie z 1982 roku w porcie Ystad też było zatonięciem. Statek stracił pływalność, tylko że nie wywrócił się na burtę, bo oparł się o nabrzeże. Armator nie zgłaszał ich do Izby Morskiej, ale korespondował na ten temat z Polskim Rejestrem Statków. Dzięki temu ostały się dokumenty. Takich niebezpiecznych przypadków ujawniono pięć, natomiast biegły badający tę pierwszą katastrofę "Heweliusza" twierdził, że wypadków statecznościowych było więcej, ale udało się je zataić - wskazał Błuś.
Jego zdaniem proces, który rozpoczął się po katastrofie "Heweliusza" nie był rzetelny. - W żegludze obowiązuje prawo nieznane w innych branżach transportu tzw. konwencja genewska z 1924 roku. Jest tam słynny paragraf - art. 4 - który mówi, że armator nie ponosi odpowiedzialności w sensie cywilnym za czyny, błędy i niedbalstwo kapitana i załogi, nawet niezawinione - powiedział, tłumacząc, że zgodnie z przepisami głównymi odpowiedzialnymi za wypadek morski są kapitan i armator.
Pokład zalany betonem
- Wszedłem na proces z taką wiedzą, że gra będzie toczyła się do jednej bramki i wszystko będzie szło na konto kapitana, zaś "współzainteresowany" armator będzie wybielany. Na przykład do końca procesów udało się ukryć, że podczas remontu po pożarze, jaki zdarzył się "Heweliuszowi" w 1986 roku, na najwyższy pokład użytkowy (z pokładówką mieszkalną) wylano nielegalnie 60 ton betonu, co nie znalazło odzwierciedlenia w dokumentacji statku.
Wynika z tego, że "Heweliusz" od 1986 roku pływał z fałszywymi certyfikatami, bo dane dotyczące jego stateczności były nieaktualne. Zaniechano wówczas dokonania obowiązkowej tzw. próby przechyłów dla ustalenia zmienionych właściwości statku - relacjonował.
- Zalanie pokładu betonem było jedną z przyczyn katastrofy - im wyżej środek ciężkości, tym łatwiej wywrócić statek. A trzeba dodać, że wtedy kolejny raz pogorszono stateczność, czyli coś, co było złe od narodzin tego statku. Zbudowano go na podstawie planów "Kopernika", ale dodano jedną kondygnację nadbudowy ze sterownią i kilkoma kabinami, czyli "Heweliusz" miał już od wodowania środek ciężkości wyżej niż pierwowzór - mówił Błuś.
Kapitan przyznał wprost, że jego zdaniem "Heweliusz" był po prostu za wąski. - Co prawda mieścił się w przepisach, ale w tych przestarzałych, tworzonych w latach 50. XX wieku, gdy promy brały ładunek tylko na jeden pokład znajdujący się nad linią wodną. Heweliusz miał dwa pokłady ładunkowe. Ciężarówki woził na wysokości II piętra budynku mieszkalnego. Wszystko co z nim zrobiono, sprawiało, że był statecznościowo "miękki", to znaczy wiatr wiejący w burtę łatwo go przechylał - przekazał.
- A prom powinien być "sztywny", powinien od początku opierać się siłom przechylającym ze względu na charakter swojego ładunku. Wagony i samochody można zamocować do pokładów, ale stan zamocowania zawartości tych pojazdów pozostaje dla marynarzy tajemnicą a spowodowane niegroźnym na pozór przechyłem przesunięcie "ładunków w ładunku" może być zaczynem wypadku - tłumaczył.
Co z nagraniami z Rugen Radio?
W reportażach o katastrofie Błuś wskazywał na niestaranność postępowania dowodowego. Chodziło przede wszystkim o nagrania pochodzące z Rugen Radio, które miały nie zostać należycie odsłuchane i ujawnione.
- Na tych taśmach zapisał się nie tylko sygnał wzywania pomocy nadawany z "Heweliusza", ale także retransmisja tego sygnału nadana ze statku, którego załoga była naocznym świadkiem katastrofy. Tych ludzi nigdy nie przesłuchano. Ponadto nagrania oczyszczają kapitana Ułasiewicza z zarzutu nadania nieprawdziwej pozycji promu, z drugiej strony obciążają raditelefonistów z lądu za brak dyscypliny i profesjonalizmu - stwierdził.
- Zaniedbań w postępowaniu dowodowym było więcej, na przykład nie przesłuchano byłych kapitanów "Heweliusza", nie przeprowadzono eksperymentów procesowych, których dokonanie umożliwiał "Kopernik". Można było choćby ustalić, ile trwało zejście marynarza z mostka do pompowni, operowanie zaworami systemu balastowego i powrót - podkreślił.
Marek Błuś (76 lat) z zawodu jest oficerem polskiej marynarki handlowej po Państwowej Szkole Morskiej w Szczecinie. Niemal od początku był uczestnikiem procesu, mającego wyjaśnić okoliczności zatonięcia promu. Został skazany za zniesławienie izb morskich po tym, jak w reportażach napisał, że nagrania z Rugen Radio ukrywano podczas dwóch procesów "Heweliusza", które toczyły się przed izbami w Szczecinie i w Gdyni.
Na temat katastrofy promu "Jan Heweliusz" powstały podcasty - "Heweliusz. Prawdziwa historia" Polskiego Radia, prowadzony przez Romana Czejarka na podstawie bezcennych nagrań z archiwum i współczesnych relacji, a także "12000 dni: katastrofa promu Jan Heweliusz" Radiowej Trójki, w którym Anna Dudzińska i Michał Matus opowiadają o historiach związanych z katastrofą promu.
- Tajemnica katastrofy promu "Estonia". Śledczy ujawniają nowe ustalenia
- Po 32 latach stanęły twarzą w twarz. Córki ofiar "Heweliusza" znów razem
- Wdowa po kapitanie Heweliusza mówi, co przeżyła rodzina. "Puszczali Zostawcie Titanica"
Źródło: PAP/egz