"Operowanie serca noworodka w czasie ostrzału to prawdziwy koszmar". Lekarz o działaniu szpitala w czasie wojny
W rozmowie z Polską Agencją Prasową Leonid, transfuzjolog największego na Ukrainie szpitala dziecięcego, powiedział, że "operacja trzycentymetrowego serca noworodka, prowadzona pod stałym ostrzałem, to prawdziwy koszmar. Dodał, że po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji w szpitalu zostały jedynie dzieci, które w przypadku ewakuacji zmarłyby w drodze.
2022-07-25, 11:10
Przed rosyjskim atakiem na Ukrainę w szpitalu w Kijowie na dziecięcych sercach przeprowadzano średnio 16 operacji dziennie. Po 24 lutego liczba ta spadła do dwóch operacji na tydzień. Z pracujących na oddziale kardiologii 740 osób pozostało 75.
- Zostały z nami tylko najcięższe przypadki - dzieci, dla których podróż poza szpital mogłaby okazać się śmiertelna. Musieliśmy niestety anulować część operacji. Każdy przypadek był rozważany indywidualnie i dyskutowany z rodzicami. Do dziś nie wiemy, co stało się z częścią naszych pacjentów; niektórzy wyjechali za granicę i straciliśmy kontakt - mówi lekarz.
"Byliśmy w szoku"
Rozmówca PAP przywołał pierwsze wojenne zebranie szpitalnej kadry. - Zapanowała głucha cisza, nikt nie wiedział, co robić - wspomina. - Byliśmy w szoku, nikt nie spodziewał się inwazji i szpital nie był przygotowany. Dzień przed inwazją, z okazji Dnia Chłopaka, wznosiliśmy toasty za pokój - dodaje Leonid.
REKLAMA
- Operacje przenieśliśmy do nieprzystosowanych do tego pomieszczeń w piwnicy. To było najbezpieczniejsze miejsce. Ciągle słyszeliśmy walki wokół Buczy i Irpienia, ściany się trzęsły; konieczność pracy ze skalpelem była w tym momencie tragedią i ogromnym wyzwaniem - zaznacza lekarz.
"Wyczerpały się zapasy"
- Po dwóch tygodniach wyczerpały się zapasy krwi potrzebnej do operacji. W normalnym czasie nasz rejestr dawców obejmuje ponad 2 tys. ludzi, w czasie walk wokół Kijowa w jego okolicy zostały jedynie 64 osoby, z których większość mieszkała na niedostępnych obrzeżach - wskazuje rozmówca PAP.
Dojazd krwiodawców utrudniało zamknięcie części Kijowa oraz wszechobecne punkty kontrolne ukraińskich żołnierzy. - Co 50 metrów ustawiano punkty kontrolne Obrony Terytorialnej; karetki były bardzo dokładnie sprawdzane, bo w mieście nadal działało wielu kolaborantów, którzy używali pojazdów przeznaczonych dla medyków - tłumaczy Leonid.
Dodaje, że w najtrudniejszym okresie ich pacjentów uratowała solidarność innych szpitali. - Chociaż wszystkim brakowało krwi, staraliśmy się sobie pomagać - mówi. - Nikt z powodu braku krwi nie zmarł, to nasze wielkie szczęście - podsumowuje.
REKLAMA
"To był prawdziwy uśmiech losu"
Problem z krwią nie zniknął wraz z wyzwoleniem terenów wokół Kijowa. - Na początku kwietnia zadzwoniliśmy do jednego z dawców - dyrektora banku, który wstąpił do Obrony Terytorialnej. Przyszedł do nas prosto ze stanowiska, w mundurze i z karabinem. Gdy dowiedział się, jak bardzo potrzebujemy krwi, zaproponował, że przyprowadzi służących z nim kolegów - opowiada lekarz.
- To był prawdziwy uśmiech losu w tym strasznym czasie. Chłopcy z Obrony Terytorialnej przychodzili później regularnie. Teraz przychodzi ich mniej, ponieważ większość zabrano na front - dodaje Leonid.
- Do Kijowa wraca coraz więcej osób; liczba operacji wzrasta, ale dawców i krwi nadal brakuje - zauważa rozmówca PAP. - Nadal pomaga nam Obrona Terytorialna – dwa razy w tygodniu w szpitalu zjawiają się służący w tej formacji studenci; bez ich wsparcia sytuacja, nawet dziś, byłaby tragiczna - mówi lekarz kijowskiego szpitala dziecięcego.
- Rosjanie dostają pieniężne nagrody za zabitych Ukraińców. Opublikowano bestialski "cennik"
- Odwołanie szefa SB i prokurator generalnej Ukrainy. Jarosław Wojtas: lepiej dmuchać na zimne
- "Oddał swoje życie, broniąc Ukrainy". Zginął pułkownik Witalij Huliajew, dowódca brygad zmechanizowanych
Zobacz także: Mariusz Błaszczak w "Sygnały dnia"
nj
REKLAMA