Model do składania

Ostatnia aktualizacja: 29.12.2016 18:03
Nie sposób nie wracać. Nie wolno nie wracać, skoro czasem wracają ci, których już nie ma, i jeśli cudem jakimś trwają jeszcze stare miejsca. Jak choćby Grand Hotel des Roches Noires w Deauville.
(zdj. ilustracyjne)
(zdj. ilustracyjne)Foto: Judit Klein/Flickr, lic. CC BY-ND 2.0

Istnieją pomysły obsesyjne, nie ma nigdy naszych własnych, a książki rozmawiają między sobą i prawdziwe śledztwo policyjne powinno wykazać, że winowajcami jesteśmy my.
Umberto Eco


Skulone zawstydzenie zmarłych błąka się po czasie, między zegarami. Uporczywie. Do skutku. Do chwili, aż ktoś je wykopie, wywoła, pokaże i dotknie, prosząc o odpowiedź. Albo tylko dostrzeże jego cień i nie odwróci głowy, zostanie przy nim na dłużej. A potem – znów w drogę, jak zawsze niejasną, niepewną. Kiwając się, sennie się kolebiąc – w drogę, do kolejnego zegara, który gdzieś jest. W przyszłości? Wczoraj? Dziś? Obojętne.

W prologu „Umarłej klasy” Tadeusza Kantora widma istot kiedyś żywych – wracały. Pierwszy raz – w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, a potem wciąż od nowa, w niezliczonych punktach globu. Kruchy był ich krok, ledwo słyszalny, albo to było jedynie złudzenie naszego ucha. Milczące figury, czymś stropione, o twardych twarzach koloru zszarzałego śniegu, pobladłego popiołu, lub – jak o „Eł” (był, kochał, cierpiał, płakał, zmarł...), fundamentalnej literze czasu przeszłego, mawiał Vladimir Nabokov, który widział kolory alfabetu - w tonacji wiekowego makaronu. Ich oczy – szkło bez blasku. Wracały uporczywie. Wiele lat po ich premierowym powrocie, w eseju „Esencje”, pomieszczonym w tomie „Kadysz. Strony o Tadeuszu Kantorze”, Jan Kott ocala widma Kantora gramatycznie. Pisze, jakby wciąż zaczynał od słowa „Teraz”. „Umarli wracają na swoje miejsca w szkolnych ławkach. (...) W ławkach siedzą manekiny chłopców i dziewcząt. Umarli siadają obok byłych siebie, obok siebie, którzy byli. Są dwie różne „klasy” przywołane z niepamięci i wywołane (jak uczeń, którego się wywołuje do odpowiedzi) pamięcią Kantora”. Tak, majaczą w „Umarłej klasie” dwa brzegi. W prologu - dwa zegary przez wielką jak wieczność chwilę tkwią nieruchomo w ławkach. Zegar „Są” i zegar „Byli”. Ci, którzy byli, są manekinami. Tych, którzy są, nie ma. Jest tylko pełna ludzkich kształtów opowieść o nich, o ich skulonym zawstydzeniu, o ich twardych twarzach w tonacji wiekowego makaronu. Opowieść mała, godzinna, może trochę dłuższa, albo krótsza. Jest. Jest, to znaczy – była.

Czy W.G. Sebald, który zginął tragicznie w roku tym samym, 2001, w którym zmarł Jan Kott, widział „Umarłą klasę”? Czy możliwe, że cudem jakimś poznał pierwszy raz upublicznione w roku 1983 „Esencje” Kotta? Albo te słowa pomieszczonego w „Kadyszu...” eseju „Pamięć... ale jaka pamięć?” z roku 1983, słowa o samotności cyferblatów z przeszłości, z wielu przeszłości, o ich samotności na pustym dworcu nocą, w długim pociągu, co zatrzymał się na chwilę w niepojętej drodze przez czerń powojenną? „Z wagonów dochodziły dziwne odgłosy. Turkoty, brzęczenia, czasem jak gdyby kukanie, czasem kuranty. Wagony zostały załadowane łupem: były to zegary szafkowe. Bijące miarowo i jeszcze ciągle na chodzie. Nagle zjawił się jakiś oficer, widocznie pijany, bo zaczął strzelać z nagana w okna wagonów z bijącymi zegarami. Gdyby do tych mieszczańskich zegarów bijących godziny kukaniem lub kurantami strzelał nie z nagana, ale z wysuwającej się rury starej kamery fotograficznej, znaleźlibyśmy się niespodzianie w teatrze Kantora”. Jeszcze jedno pytanie. Czy znał prehistorię „Umarłej klasy”? Tę chwilę, w której stary Kantor, przytknąwszy czoło do brudnej szyby w oknie parterowej, biednej, opustoszałej szkoły wiejskiej - w której przecież nigdy nie był, nie uczył się w niej - spojrzał na cienie w ławkach i w ułamku sekundy dostrzegł siebie sprzed wieków, siebie, którego już nie ma – chłopczyka, co strachliwie podnosząc palce, zgłasza się do odpowiedzi?

Wiele lat po premierze dotkliwej archeologii Kantora i niewiele miesięcy po jego śmierci, na progu lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia Sebald kończy opowieść „Wyjechali”, stawia ostatnią kropkę dotkliwej archeologii swojej. Jeden z jej bohaterów - jedno z czterech głównych, przywołanych, ocalonych na chwilę, bo przez chwilę uważnie, choć z daleka przecież, z bardzo daleka w czasie przez Sebalda widzianych widm - mówi o gościnnych snach, o najbliższych zmarłych, którzy przychodzili w gościnnych snach. Że kiedy wracali, byli zawsze niemi, wydawali się trochę zasmuceni i przybici. „W ogóle zachowywali się tak, jak gdyby ich poniekąd nietutejszy status był straszną, pilnie strzeżoną tajemnicą rodzinną. Gdy próbowałem się do nich zbliżyć, rozwiewali mi się w oczach i pozostawiali po sobie puste miejsce. Toteż jeśli udało mi się ich dostrzec, zadowalałem się przyglądaniem z daleka”. Wiele lat przed chwilą, w której Sebald postawił ostatnią kropkę „Wyjechali”, w latach czterdziestych ubiegłego stulecia Nabokov kończy „Tamte brzegi”, swą pierwszą, rosyjskojęzyczną autobiografię. Czy Sebald poznał tę opowieść? W ostatnim akapicie drugiego jej rozdziału zjawia się sen gościnny.

„Kiedy śnią mi się umarli, są zawsze milczący, zafrasowani, niejasno czymś przygnębieni, chociaż w życiu właśnie uśmiech był istotą ich drogich rysów. Spotykam się z nimi bez zdziwienia w miejscach i okolicznościach, w których za życia nigdy nie byli – na przykład w mieszkaniu kogoś, kogo poznałem dopiero później. Siedzą z boczku chmurnie spuściwszy oczy, jak gdyby śmierć była ciemną plamą, wstydliwą rodzinną tajemnicą”.

Tak, jedno z naczelnych widm „Wyjechali” powtarza, niedokładnie, lecz z wielką pieczołowitością powtarza te zdania. Sebald pojął je do spodu. Do dna poznał „Tamte brzegi”, dotkliwą Nabokova archeologię, autoarcheologię. Do dna poznał wszystkie jego opowieści, które w istocie są portretami ciągłej dyskretnej obecności duchów tu, na naszym brzegu, duchów w postaci ciem, motyli bądź innych znikliwych figurek. W powieści „Pnin”, gdy niewidzialne wiewiórki czynią szelest na wysokich gałęziach – zawsze wtedy Timofiejowi Pninowi serce staje na mgnienie. W jednym z opowiadań czas jakby zatrzymuje się na parę sekund, kiedy gumowy diabełek-zabawka zsuwa się po sznurku, diabełek bądź pająk. Ktoś przybył? Ktoś nieoczekiwany? Gość niemożliwy? Niewiele przed śmiercią Kott pisał o zwierzętach. Wśród tych prozatorskich drobin jest detal „Pająki”. Wspomina Kott. Widzi siebie małego, jak siedzi zahipnotyzowany sieciami z ciemnych nitek, łagodnie falującymi na tle okien.

„Kiedy tylko znalazłem dwie pajęczyny, przenosiłem pająka i wkładałem w cudzą pajęczynę. Pająki tego bardzo nie lubiły. Właściciel pajęczyny zjeżdżał po nitce wypluwanej z gardła. Za nim drugi. Stały naprzeciw siebie, srożąc się i strasząc, po czym znowu jeden z nich wjeżdżał lub zjeżdżał na dół. Zawsze pionowo, jak akrobaci wspinający się i zjeżdżający po linach. Te pojedynki potrafiły trwać godzinami. Fascynowały mnie”.

Fascynowały go niesnaski pająków, kiedy był dzieckiem. Przypomniał sobie o tym niewiele przed śmiercią, kiedy „Kadysz...”, mały ślad jego ostatniej, najpotężniejszej przygody teatralnej, był gotowy. Kiedy ta jego dotkliwa archeologia, właściwie autoarcheologia, się dokonała – wrócił do siebie odległego. Do pająków-sobków, pająków boczących się na pająki. Zmarli są zazdrośni o zmarłych. Tak bywa w tłumie. Gdy wracają gromadnie – zdarzają się zawstydzające sceny. Wielkie bitwy widm - to były kluczowe, najcudowniej malownicze chwile „Umarłej klasy”...

Wystarczy. Można by dalej ciągnąć układanie tej w istocie nieskończonej układanki, można by dokładać nazwiska z wszystkich epok i tytuły dzieł z każdej strony świata, lecz tyle wystarczy. Sebald wyznał, że pamięć, archeologia pamięci, uporczywe paranie się przeszłością, własną i drogich zmarłych (nawiasem, rozróżnienie zbędne, bo czyż nie na jedno wychodzi?), „to wspólna działka duchów i pisarzy”. Nie tylko pisarzy. Każdego, kto opowiada, kto chce opowiadać naprawdę. Nie sposób nie wracać. Nie wolno nie wracać, skoro czasem wracają ci, których już nie ma, i jeśli cudem jakimś trwają jeszcze stare miejsca. Jak choćby Grand Hotel des Roches Noires w Deauville. Kiedyś – olśniewający, najsmakowitszym życiem arystokratycznym buczący świetlisty ul. W „Wyjechali” – opustoszałe, szare widmo z kamienia, na wpół zapadłe w piach normandzkiego wybrzeża monstrum o czarnych oknach, zamkniętych na zawsze. Ale przecież, jednak, mimo wszystko, uparcie... Choćby tylko kilka stareńkich widm z daleka... Przecież to zawsze coś, życie jakieś, bo widmo to przecież więcej niż nikt... Tak?... Nie?...

„Ale parę niezniszczalnych dam przyjeżdża tu nadal każdego lata i snuje się po olbrzymiej budowli. Na kilka tygodni ściągają z mebli białe pokrowce, nocami leżą cicho jak na marach wśród pustki, wędrują po rozległych korytarzach, przemierzają ogromne sale, wchodzą i schodzą, ostrożnie stawiając bucik przed bucikiem, po grzmiących echem schodach, a wczesnym rankiem wyprowadzają na deptak owrzodziałe pudelki i pekińczyki”.

Paweł Głowacki 

Czytaj także

Powrót czajnika

Ostatnia aktualizacja: 24.11.2016 17:23
Paździerzyce Dolne już od lat nie istnieją, ich szkielet gnije gdzieś na dnie sztucznego zalewu, babcia i dziadek już od dawien dawna obróceni w proch. Istnieje „Kosmos” w Narodowym Starym Teatrze, seans, który jest jak cuda w Paździerzycach Dolnych.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Było sobie raz mrugnięcie

Ostatnia aktualizacja: 01.12.2016 17:32
Pan Leśmian był w istocie wielkim reżyserem teatralnym. Był, lecz nie ma go. Tak jak nie ma Tuwima klękającego i całującego pana Leśmiana w dłoń, którą pan Leśmian pisał „Skrzypka opętanego” i całą resztę, oślepiającą i oczywiście jasną.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Żółw z Galapagos

Ostatnia aktualizacja: 08.12.2016 16:00
I co? Przyszła po "Genesis" ulga? Żółw z Galapagos być może widział Darwina, Salgado być może poczuł ulgę, gdy unieruchamiał migawką swoje na żółwia spojrzenie.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Pożegnanie wyspy

Ostatnia aktualizacja: 15.12.2016 17:10
Siwulak nie łka, nie łamie mu się głos, dłonie nie opadają z rozpaczy. Siwulak tylko uśmiecha się nieznacznie, ciepło, ostrożnie zbierając, co się ostało z zamkniętej epoki straży przedniej. I bawi się.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Szukanie dotyku

Ostatnia aktualizacja: 22.12.2016 17:30
Kott szukał dotyku. Do końca. Jego przeznaczeniem był Szekspir, lecz to dlatego, że jego przeznaczeniem był dotyk, a któż dotykał bardziej bezlitośnie i piękniej niż Szekspir, detalista najświetniejszy?
rozwiń zwiń