PŚ w Heerenveen. Szymański: wygrałem w paszczy lwa
"Wygrałem w paszczy lwa" - w ten sposób Jan Szymański skomentował zwycięstwo na 1500 m w Pucharze Świata w Heerenveen. To drugi z rzędu triumf polskiego panczenisty na tym dystansie, wcześniej był najlepszy tydzień temu w Berlinie.
2014-12-14, 20:31
PAP: "Wygrać w paszczy lwa w Holandii ... Bezcenne" - taki wpis zamieścił pan na portalu społecznościowym zaraz po wygranej. Ten sukces smakuje dużo lepiej niż w Niemczech?
Jan Szymański: Obydwa cieszą niesłychanie, bo przecież do tego sezonu moim najlepszym miejscem na tym dystansie było siódme. Ale oczywiście Holandia jest mekką łyżwiarstwa szybkiego, a zwycięstwo tutaj można porównać do wygranego meczu piłkarskiego z Niemcami lub Hiszpanią na ich boiskach. Wygrałem w paszczy lwa!
PAP: Holenderscy kibice potrafili docenić zwycięstwo rywala ich ulubieńców?
J.Sz.: Holendrzy są specyficznym narodem, radują się także, kiedy triumfuje zawodnik z innego kraju. Po prostu znają się na tym sporcie i potrafią docenić trud włożony w przygotowania. Podczas igrzysk w Soczi byli wręcz znudzeni kolejnymi wygranymi swoich rodaków, chociaż czuli wielki niedosyt po wyścigu na 1500 m, w którym Koen Verweij przegrał ze Zbyszkiem Bródką. W sobotę gospodarze zdominowali w Heerenveen rywalizację na 5000 m, dziś lepsi byliśmy my, Polacy. Z dnia na dzień coraz mocniejsi są Konrad Niedźwiedzki i Bródka. Ale holenderscy fani wiedzą także, że takie porażki będą pozytywnie motywować ich ulubieńców.
PAP: Startował pan w przedostatniej parze z Kanadyjczykiem Dennym Morrisonem, byłym mistrzem świata na 1500 m. To był dobry znak?
J.Sz.: Tak, cieszyłem się z rywalizacji z Morrisonem. To były rekordzista globu, który zdecydowanie szybciej ode mnie "otwiera" bieg. Zawsze na początku dystansu ma znakomite czasy, co "ciągnie" też zawodnika jadącego z nim. Udało mi się go złapać już na 300 metrów, a dodatkowo kończyłem na korzystnym małym wirażu. Czułem, że jest szansa na dobry rezultat. Chciałem poprawić się o pół sekundy w porównaniu do Berlina, a tymczasem "urwałem" prawie sekundę, osiągając 1.45,92.
PAP: Na okrążenie przed końcem startujący w ostatniej dwójce Holender Kjeld Nuis wyprzedzał pana aż o 0,7 s. Wydawało się, że nie straci prowadzenia.
REKLAMA
J.Sz.: Kiedy swój bieg kończył Nuis, zapytałem trenera (Wiesława Kmiecika), jaki miałem czas ostatniej rundy. W odpowiedzi usłyszałem 28,0 i wtedy byłem pewny, że wygram. Holenderski zawodnik słabiej biega ostatnie okrążenia. Tym razem miał 29,4.
PAP: Po wygranej w Berlinie mierzył pan w podium czy po cichu znów liczył na pierwszą lokatę?
J.Sz.: Byłbym zadowolony z każdej pozycji w "trójce", a nawet z tych między cztery a sześć. Konkurencja jest bardzo wyrównana. Mnie znów wyszedł super bieg.
PAP: Od poniedziałku trochę odpoczynku czy powrót do ciężkich treningów?
REKLAMA
J.Sz.: Wyjeżdżam na akademickie mistrzostwa świata do Kazachstanu. Na miejscu zdecydujemy, na których dystansach pojadę, ale zapewne na 1000 i 1500 m. Już się cieszę na samą myśl o starcie na legendarnym torze w Ałmatach. Tam rzadko odbywają się zawody, a ja do tej pory nie miałem okazji startować w tym mieście. Obiekt położony jest na wysokości ok. 1700 metrów n.p.m., między górami i robi niesamowite wrażenie. Do Polski wracam tuż przed Bożym Narodzeniem, a pod koniec roku jeszcze mistrzostwa kraju.
PAP: Niebawem czas na prezenty świąteczne. Jakie nagrody otrzymał pan od federacji światowej za wygrane w PŚ?
J.Sz.: Premia wynosi 1500 dolarów. Niestety nasz związek nie przewiduje bonusów za takie sukcesy. Być może pojawią się nowi sponsorzy i będziemy dostawać premie za takie osiągnięcia. A ja swoje zarobione pieniądze inwestuję w sprzęt. Wygrana w Berlinie sprawiła, że zwrócił mi się wydatek na kupno kamieni do ostrzenia, a teraz postanowiłem nabyć nowe koła do roweru, którego często używam podczas przygotowań do sezonu.
ps
REKLAMA
REKLAMA