"Wstyd dziś być Polakiem". Wrzesień 1939 w relacjach żołnierzy Wojska Polskiego
Wbrew propagandowym hasłom sanacyjnych władz we wrześniu 1939 roku nie byliśmy "silni, zwarci i gotowi". Wspomnienia polskich żołnierzy z tego czasu ukazują przede wszystkim chaotyczne odwroty, nieliczne potyczki, są zapisem utyskiwań na nieudolną organizację oraz sprzętowe braki.
Wojciech Rodak
2024-09-01, 05:39
1 września 1939 roku. 27-letni Kazimierz Leski przebywał w Szkole Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Sadkowie koło Radomia. O godzinie 4.30 z łóżka wyrwał go warkot silników dużej grupy samolotów. Z grupą kolegów wybiegł na zewnątrz, by sprawdzić, co się dzieje. "Łosie lecą!" – wołali radośnie niektórzy z nich. Gdy po jakimś czasie sylwetki maszyn stały się wyraźniejsze, momentalnie entuzjazm niektórych zamienił się w ogólne przerażenie i chaos. To nie były polskie bombowce, a niemieckie Heinkle 111. Na zabudowania szkoły, hangary i lotnisko zaczęły spadać bomby.
Żołnierze rzucili się do rowów przeciwodłamkowych. W stronę chmary niemieckich bombowców poleciały serie ze szybkostrzelnych działek przeciwlotniczych 40 mm.
"Dla nas wszystkich, może z wyjątkiem najstarszych oficerów, było to pierwsze zetknięcie się (…) z prawdziwą wojną" – wspominał Leski. Leżąc w rowie, w napięciu wsłuchiwał się w serię wybuchów. Czuł drżącą ziemię. "(Bomba – red.) trafi we mnie, czy przeskoczy? I to potworne uczucie bezsilności: wszystko zależy od ‘kroku” tej serii, od odległości pomiędzy poszczególnymi wybuchami. Ode mnie nie zależy nic!" – wspominał.
Koniec końców wyszedł z bombardowania bez szwanku. Niestety sześciu jego kolegów, także ukrywających się w rowie, miało mniej szczęścia. W wyniku eksplozji zostali zasypani ziemią – udusili się. Stali się jednymi z pierwszych ofiar II wojny światowej.
REKLAMA
Leski ewakuował się z Sadkowa 2 września na przypadkowo pozyskanym dwumiejscowym lekkim bombowcu PZL.23 "Karaś". Start maszyny, w której znajdował się z kolegą-pilotem, odbywał się w dramatycznych okolicznościach, niczym w hollywoodzkiej produkcji sensacyjnej. Manewrowali na płycie lądowiska między lejami po bombach, pośród eksplozji kolejnego niemieckiego nalotu. W końcu jednak wzbili się w przestworza. Walki z najeźdźcą nie podjęli. Ich "Karaś" nie dość, że był zbyt wolny, to przede wszystkie nieuzbrojony.
Wycieczka do Dęblina, gdzie znajdowało się słynne Centrum Wyszkolenia Lotnictwa, na niewiele się zdała w tym względzie. Przydzielano im jedynie spory zapas granatów ręcznych. Dzięki temu chociaż mogli razić z góry niemieckich pancerniaków i piechociarzy. Jednak wobec samolotów Luftwaffe "Karaś", wciąż pozbawiony karabinów, pozostawał łatwym celem.
Uzbrojenie to jedna sprawa, ale same podstawy funkcjonowania polskiego lotnictwa nie były należycie zapewnione. Piloci nie mogli liczyć na stałe źródła paliwa. Dlatego też wypompowywali je na przykład z kolejowych cystern, uszkodzonych samolotów, a nawet porzuconych traktorów. Do tego rwała się łączność, a armia Hitlera napierała.
W związku z tym przez pierwsze dwa tygodnie września Leski po prostu przemieszczał się samolotem na coraz bardziej wysunięte na wschód lądowiska zapasowe. W tym czasie zmienił "Karasia" na samolot Lublin R.XIII. I wciąż się cofał. Wywołana chaosem i nieudolnością polskiej machiny wojennej frustracja rosła.
REKLAMA
"Każda chwila była przesłonięta tym piekielnym uczuciem bezsilności" – pisał Leski. Podobne uczucia towarzyszyły w tych dniach tysiącom innych żołnierzy Wojska Polskiego. Jednym z nich był 29-letni arystokrata por. Włodzimierz Ledóchowski. Znajdował się w 1 baterii 13 Dywizjonu Artylerii Konnej (DAK). 4 września jednostka ta zajęła pozycję na zachodnich przedmieściach miasteczka Warta – jej zadaniem była ochrona przeprawy przez rzekę Wartę.
"Dziwna ta wojna"
Ledóchowski wspominał, że wyruszał walczyć z Niemcami w 1939 roku wyposażony niemal identycznie tak jak jego ojciec w 1914, jakby "technologia zbrojeniowa stanęła w miejscu". W dodatku 13 DAK dysponowała przestarzałymi działami i pociski artyleryjskimi wedle patentu z 1896 roku. Koniec końców nawet z tego arsenału nie dane mu było zrobić należytego użytku.
5 września bateria Ledóchowskiego ostrzeliwała Niemców zbliżających się do Warty. Trwało to, jak opisywał, niewiele ponad godzinę. Po czym dywizjon, ni tego ni z owego, zaczął wycofywać się za rzekę. Odwrót był pospieszny – porucznik ze zwiadem pokonał Wartę w ostatniej chwili. Gdy Ledóchowski ze swymi ludźmi galopował po moście, płonęły już lonty ładunków podłożonych, by wysadzić przeprawę.
W następnych kilku dniach pododdziały 13 DAK nie podjęły ponownie skoordynowanej walki w Niemcami. Zaczęły co sił uciekać na wschód, w kierunku Warszawy. Ledóchowski wspominał, że zatrzymywano się tylko na parugodzinny odpoczynek – by posilić ludzi i dać wytchnienie koniom. Dla bezpieczeństwa, by nie stać się łatwym celem dla samolotów Luftwaffe, maszerowano głównie nocami i to po polnych drogach.
REKLAMA
Tak relacjonował pierwsze wrześniowe dni i nastroje w oddziale: "Działa ryły kołami w głębokim piasku, konie chrapały z wycieńczenia. Żołnierze kiwali się w siodłach. Z rozmów prowadzonych szeptem tu i ówdzie – tak i wśród żołnierzy, jak i wśród oficerów – widać było, że przeważało uczucie zdumienia. Jakaś dziwna ta wojna, przeprawy na Warcie broniliśmy godzinę. Dlaczego? Przecież Niemcy jej wcale nie zdobyli. Czyżby nas z tyłu obeszli?".
Jednocześnie, jak pisał Ledóchowski, dowództwo mówiło młodszym oficerom i żołnierzom, że odwrót następuje na "kolejną linię obrony". Nie podawano jednak, gdzie ona miałaby się znajdować. A do tego faszerowano ich wyssanymi z palca propagandowymi komunikatami, mówiącymi o Berlinie bombardowanym przez polskie lotnictwo, a także o rychłym natarciu sił Anglii i Francji na Niemcy z linii Maginota.
W nocy z 8 na 9 września zbita kolumna uciekającego wojska została ostrzelana przez niemieckich dywersantów. Wybuchła panika – pododdziały 13 DAK rozproszyły się. W tym chaosie zwiadowi Ledóchowskiego udało się przedrzeć do płonących po bombardowaniach Skierniewic. Trwało tam prawdziwe pandemonium:
"Mimo straszliwego żaru tłum gęstniał z każdą minutą. Bambetle żydowskie (około 20 proc. populacji miasta stanowili wówczas Żydzi – red.) leciały na chodnik, sypiąc pierzem. Gdzieniegdzie, w ślad za pierzynami, leciał stołek czy szafa, padając z trzaskiem łamanego drzewa na bruk. Ogień, przez nikogo nie gaszony, rozszerzał się na coraz to nowe domy. Tam, gdzie ulice wypalone były już do cna, wkoło żarzących się zgliszczy siedzieli pogorzelcy na kupach uratowanego z płomieni dobytku. Siedzieli wpatrzeni w dogasający ogień, a w ich szklistym spojrzeniu odbijał się tańczący płomień".
REKLAMA
Grupa Ledóchowskiego z trudem przebijała się przez rynek, gdzie bezładnie przelewały się tłumy pogorzelców i uchodźców.
"Próżno krzyczę – Rozstąpić się! Przejście dla wojska! Mój głos wsiąka we wrzawę jak w watę. Jeszcze jeden wrzask w tysiącu” – wspominał oficer. „Przystępuję więc z noga za nogą. Ale wkrótce i to staje się niemożliwe. Więc cóż? Chyba szablą siec spanikowany tłum. – Z drogi! – krzyczę – Przejście dla wojska! – i płazem młócę po chałatach".
O świcie żołnierzom udało się wydostać z miasta. Niedługo potem trafili na niemiecką kolumnę zmotoryzowaną. Schowali się przed nią w lesie. Tam Ledóchowski rozformował zwiad – nakazał podkomendnym przedzierać się pojedynczo do Warszawy.
Droga porucznika nie była łatwa. Najpierw jakiś maruder ukradł mu konia. Potem kłopotów przysporzyła mu cywilna kurtka, która kupił od pewnego kolejarza i zarzucił na mundur. Przypadkiem napotkana grupa żołnierzy WP stwierdziła, że dostał ją od Niemców i uznała go za szpiega. Ostatecznie Ledóchowski przekonał prześladowców pistoletem i legitymacją oficerską, by dano mu spokój. Po paru dniach dotarł do Warszawy. Do kapitulacji miasta bronił barykady na Saskiej Kępie.
REKLAMA
Gdy żołnierze w 13 DAK cofali się znad Warty, na wschodnich ziemiach II Rzeczpospolitej było jeszcze spokojnie. Tam właśnie przebywał Marian Brandys, 27-letni porucznik rodem z Łodzi. Jemu dane było zasmakować zwycięstwa.
"Wstyd dziś być Polakiem"
Brandys był oficerem 80 Pułku Piechoty. Pierwsze dni września spędził w garnizonie w Słonimiu (dziś to Białoruś; około 100 km na wschód od przejścia w Bobrownikach). Hiobowe wieści o przebiegu wojny usłyszał już po kilku dobach od swojego kolegi szkolnego – pilota Stefana Lorentza – który przypadkiem wylądował w miasteczku. Lotnik ów odpowiadał za ewakuację bombowców PZL. 37 Łoś do Rumunii. Krążył nad walczącym krajem, widział, co się dzieje, i wyzbył się złudzeń, co do wyniku kampanii. Brandys zanotował jego spostrzeżenia:
"Wszędzie odnajdywał to samo. Dzielnych, pełnych poświęcenia żołnierzy, bohaterskich, mądrych dowódców batalionów. Natomiast nigdzie nie było tego, co jest potrzebne do wygrania wojny w dwudziestym stuleciu. Nie było doprowadzonych do końca planów mobilizacyjnych, nie było potężnych sił lotniczych ani zmasowanych zagonów pancernych, nie było środków transportowych, pozwalających na szybkie przemieszczanie się jednostek wojskowych."
Pod koniec drugiego tygodnia wojny Brandys i jego ludzie zostali włączeni w szeregi Specjalnej Grupy Operacyjnej "Polesie" gen. Franciszka Kleeberga. Początkowo, zgodnie z rozkazem naczelnego dowództwa, skierowali się na południe, w stronę granicy z Rumunią. Wędrowali pośród uciekinierów z zachodniej Polski - ostrzeliwani przez komunistycznych dywersantów, odpierając w niewielkich potyczkach niemieckie szpice natarć.
REKLAMA
W okolicach Ratna na Wołyniu zastał ich 17 września i wieści o wkroczeniu Sowietów do Polski. Brandys był "zaskoczony i zrozpaczony". Niektórzy szczególnie rozemocjonowani oficerowie reagowali irracjonalnie. Jak relacjonował, tworzono listy żołnierzy, którzy zobowiązywali się pisemnie do popełnienia samobójstwa, gdyby zmuszeni byli iść do sowieckiej niewoli.
Tymczasem czarne dni zadawały się nie kończyć. 19 września na drogach Wołynia zapanował jeszcze większy chaos. Z południa, od strony Kowla, w stronę oddziałów SGO "Polesie" ciągnęły tłumy uciekinierów. Tak wspominał to jeden z dowódców formacji płk. Adam Epler:
"Pierwsza szła policja, wyprzedzana przez mijające ją samochody osobowe i ciężarowe. Długie, zdwojone i potrojone kolumny wozów konnych zatarasowały szeroką szosę kowelską. Masy szły szosą i rowami. (…) Wszystko to jechało i szło bez obciążenia ratowanym dobytkiem. (…) Rozgrywały się sceny pełne prawdziwego tragizmu. Ludzie, którzy przed Niemcami uciekli z zachodnich połaci Polski, a dzisiaj uciekali przed bolszewikami, dowiadywali się, że w Brześciu i Kobryniu już są Niemcy. Ludzie popadali w rozpacz, błagali o pomoc, o zmiłowanie się nad nimi i niewydawanie ich na pewną zatratę."
Co więcej, żołnierze od uciekinierów dowiadywali się, że za granicę rumuńską zbiegł dwa dni wcześniej prezydent Ignacy Mościcki, Naczelny Wódz Edward Rydz-Śmigły i premier Felicjan Sławoj-Składkowski.
REKLAMA
"Żołnierze nasi (…) słuchali opowiadań tych z dziwnie zaciętymi twarzami – relacjonował Epler – Oni też nie chcieli wierzyć. Nagle przy działku przeciwpancernym (…) rozległ się spazmatyczny płacz. Płakał strzelec z obsługi działka. Gdy go zapytano, co mu się stało, wskazując na zapchaną szosę ludźmi zawołał: ‘To zdrada – wstyd dziś być Polakiem’".
Parę dni później gen. Kleeberg postanowił, że SGO „Polesie” skieruje się na zachód, by pomóc oblężonej Warszawie.
W amoku bitwy
Do pierwszego poważniejszego starcia pomiędzy Sowietami a oddziałami Kleeberga doszło w dniach 29-30 września w okolicach Parczewa. Polacy pokonali przeważające siły przeciwnika. Brandys uważał, że zwycięstwo zawdzięczali mało rycerskiemu czynowi jego podkomendnego o ksywie "Kanar". Miał on otworzyć ogień z ckm do grupy rosyjskich dowódców, idących w stronę polskich pozycji z białą flagą. Śmierć oficerów wywołała panikę w bolszewickich szeregach. Uciekających dopadły kule kleberczyków – przeszło setka z nich padła trupem, a rannych było czterokrotnie więcej.
W kolejnych dniach SGO "Polesie", zmierzając na zachód, starła się pod Kockiem z XIV Korpusem Armijnym Wehrmachtu. Dla Brandysa było to pierwsze „upragnione starcie zbrojne z wrogiem”. 5 października, czwartego dnia bitwy, prowadził swoich żołnierzy do natarcia na Wolę Gułowską, gdzie znajdowały się pozycje Niemców. Szał walki ogarniał go stopniowo:
REKLAMA
"Na przestrzeni pierwszych trzystu metrów poczucie odpowiedzialności za kompanie i plutony przeważało jeszcze w umysłach młodych dowódców nad żądzą wykazania własnej odwagi. Hamowaliśmy nasz bojowy zapał i rozpędzone nogi, posuwaliśmy się ostrożnymi skokami na linii oddziału, podciągaliśmy krzykiem obsługę karabinów, oglądaliśmy się co chwila i klęliśmy z rozpaczą opieszałych. Ale stopniowo odstęp pomiędzy nami a plutonami zwiększał się coraz bardziej. My poza pistoletami nie mieliśmy żadnego obciążenia. Żołnierze taskali ciężkie maximy 08 (karabiny maszynowe – red.) i skrzynki z amunicją. Naszym rozpaczliwym nawoływaniom odpowiadały wściekłe postękiwania. Tymczasem ogień niemiecki spod kościoła (w Woli Gułowskiej – red.) przybrał na sile. Wtedy strach, żeby nie być poczytanym za tchórzy, przesłonił wszystko. Dowódcy oderwali się od swego wojska. Poczęliśmy biec szeroką oficerską tyralierą – jak naganiacze w myśliwskiej nagonce – potrząsając pistoletami i obłędnie wrzeszcząc. Przestaliśmy kryć się przed kulami. Przestaliśmy w ogóle myśleć. Ogarnięcie amokiem bitwy, ogłuszeni hukiem wystrzałów i własnym wrzaskiem – przez pot zalewający nam oczy widzieliśmy jedynie biały kościół, który mieliśmy zdobyć."
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana. Wehrmachtowcy, którzy mieli Polaków jak na dłoni, porzucili stanowiska strzeleckie i zaczęli się wycofywać. Ostatecznie kleberczycy wyparli Niemców z Woli Gułowskiej, a także z pobliskiego Charlejowa. 13 Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej gen. Paula Otto została właściwie rozbita.
Mimo tego sukcesu gen. Kleeberg musiał 6 października skapitulować przed Niemcami. Polskim oddziałom po prostu skończyła się amunicja. Paradoksalnie zwycięskie starcie było ostatnim akordem sromotnie przegranej wojny.
Epilog
Dla wielu żołnierzy września kapitulacja nie oznaczała końca walki na frontach II wojny światowej. Z cytowanych powyżej postaci jedynie Marian Brandys trafił do niemieckiej niewoli i do końca wojny przebywał w oflagu. Po wojnie został pisarzem.
REKLAMA
Samolot Kazimierza Leskiego został zestrzelany przez żołnierzy Armii Czerwonej we wsi Jagielnica koło Czortkowa już 17 września. Po udanym awaryjnym lądowaniu Polak został wzięty do niewoli. Szybko jednak z niej zbiegł. Przedostał się do Warszawy, tam rzucił się w wir konspiracji. Kazimierz Leski działał kolejno w wywiadzie organizacji Muszkieterzy, a następnie, od 1941 r., Związku Walki Zbrojnej/Armii Krajowej. W powstaniu warszawskim dowodził kompanią walczącą w rejonie placu Trzech Krzyży.
Z kolei Włodzimierz Ledóchowski kończył swój udział w obronie Warszawy na terenie zoo, pałaszując zupę z flamingów, uważoną przez kwaterujące tam oddziały WP. Nie poszedł do niewoli. Od grudnia 1939 do czerwca 1940 roku był kurierem operującym pomiędzy okupowaną Polską a Węgrami. W tym okresie wdał się w ognisty romans z Krystyną Skarbek, słynną brytyjską agentką. Potem trafił na Bliski Wschód. Przydzielono go do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. W grudniu 1941 roku został ciężko ranny podczas walk pod Tobrukiem. Po rekonwalescencji nie wrócił na front. Do końca wojny pracował jako dyplomata na różnych polskich placówkach m.in. w Ankarze.
Wreszcie po kapitulacji pod Kockiem płk. Adam Epler szybko uciekł z niemieckiej niewoli. Natychmiast zaangażował się w rodzący się ruch oporu. W Krakowie współtworzył Organizację Orła Białego. W 1940 roku przedarł się z Generalnego Gubernatorstwa przez Bałkany na Bliski Wschód. Tam dowodził oddziałami polskiej Legii Oficerskiej, pełniącej służbę w Egipcie i Libii.
REKLAMA
Wojciech Rodak
Bibliografia:
- K. Leski, „Życie niewłaściwie urozmaicone. Wspomnienia oficera wywiadu i kontrwywiadu AK”, Warszawa 1989;
- K. Brandys, „Moje przygody z wojskiem”, Londyn 1992;
- W. Ledóchowski, „Pamiętnik znaleziony w Ankarze”, Warszawa 1990;
- A. Epler, „Ostatni żołnierz polski kampanii roku 1939”, Tel Awiw 1942.
Powiązany Artykuł
Wrzesień 1939 roku w Polskim Radiu. Posłuchaj!
REKLAMA