Tragedia w kopalni Makoszowy w 1958 roku. Bezmyślne ignorowanie przepisów doprowadziło do śmierci 72 górników

28 sierpnia 1958 roku w kopalni Makoszowy wybuchł pożar, wskutek którego zginęło 72 górników, a 87 doznało poważnych zatruć. Tragedii można było uniknąć - wystarczyło trzymać się procedur. Ale nikt się nimi nie przejmował.

2025-08-28, 08:00

Tragedia w kopalni Makoszowy w 1958 roku. Bezmyślne ignorowanie przepisów doprowadziło do śmierci 72 górników
Pogrzeb ofiar katastrofy w kopalni Makoszowy w Zabrzu w 1958 roku. Foto: PAP/CAF

Przed katastrofą

Kopalnia węgla kamiennego w miejscowości Makoszowy pod Zabrzem postała na terenie państwa pruskiego na przełomie XIX i XX wieku, ale dopiero w czasach po II wojnie światowej - w pierwszym okresie PRL - nastąpił intensywny rozwój tego miejsca. W 1951 roku Makoszowy stały się dzielnicą Zabrza, a kopalnię sukcesywnie rozbudowywano, aby odpowiedzieć na ogromne potrzeby państwa podnoszącego się z wojennych ruin.

Wkrótce kopalnia Makoszowy stała się jedną z największych w Polsce, a kadra nieustannie powiększała się o młodych mężczyzn, którzy przyjeżdżali tu za chlebem z całego kraju. Próby unowocześnienia zakładu były jednak bardzo niemrawe. Priorytetem było wydobycie, a nie bezpieczeństwo. W końcu nad wszystkim czuwał lokalny aktyw partyjny, który naciskał na jak najlepsze wyniki.

Tymczasem w kopalni nadal używano wysłużonych karbidówek, czyli lamp gazowych z otwartym ogniem, a górnikom, nawet najgłębiej pracującym, pozwalano palić papierosy. To jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej. Skalę uchybień i bezmyślnego łamania przepisów ujawniło tragiczne zdarzenie, które pod koniec lata 1958 roku wstrząsnęło nie tylko Śląskiem.

Pojawia się ogień

28 sierpnia 1958 roku na nocnej zmianie w kopalni Makoszowy pracowało 1100 górników. Około pierwszej w nocy na głębokości 300 metrów spawacz Alfons Drapa wraz z pomocnikiem odcięli wystający ze ściany fragment metalowej stropnicy (elementu obudowy wyrobiska). Właściwie całe to zadanie zostało przeprowadzone z jawnym naruszeniem procedur.

Po pierwsze Drapa z powodów zdrowotnych nie tylko nie miał prawa być spawaczem, lecz także nie mógł być nawet dopuszczony do pracy pod ziemią. Po drugie miejsce działania palnika acetylenowego, którym odcięto stropnicę, nie zostało zabezpieczone w żaden sposób, podczas gdy obowiązywały tu surowe zasady: ściany wyrobiska i drewniane elementy powinny być - w celu uniknięcia zaprószenia ognia - polane wodą przed i po zakończeniu pracy, a samo miejsce cięcia osłonięte blachą.

Zgodnie z przepisami za odpowiednie przygotowanie miejsca pracy spawacza odpowiedzialny był sztygar. Do jego obowiązków należało sprawdzenie, czy miejsce pracy spawacza zostało przygotowane według procedury. Dopiero wówczas mógł wydać zezwolenie na rozpoczęcie zadania (bez zezwolenia spawacz nie miał prawa nic zrobić).

Nic takiego jednak nie miało miejsca. Człowiek zatrudniony jako sztygar formalnie sztygarem nie był, bo nie zdał wszystkich wymaganych egzaminów, nie skontrolował tego, w jaki sposób Drapa zabrał się do pracy, a więc także nie wydał żadnego zezwolenia, co nie przeszkodziło spawaczowi wykonać zadania - jak wiemy, w sposób urągający jakimkolwiek zasadom bezpieczeństwa.

Podczas cięcia stropnicy doszło więc do tego, czemu zapobiec miały złamane właśnie przepisy. Ogień z palnika acetylenowego doprowadził do zapalenia się drewnianego kasztu (podpory stropu w postaci rusztowania z belek). Tlący się ogień przeskoczył na węgiel w ścianie. Wkrótce wybuchł pożar.

Podziemny chaos

Ogień, ograniczony w zasadzie do niewielkiego obszaru, nie był największym zagrożeniem. Był nim dym i śmiercionośny tlenek węgla, który zaczął rozprzestrzeniać się po kopalni poprzez główny szyb wentylacyjny (to w jego pobliżu wybuchł pożar). Okazało się, że tamy, mające odciąć tzw. chodniki ucieczkowe od reszty kopalni, były nieszczelne. Wskutek tego coraz więcej dymu przedostawało się do dróg ewakuacyjnych, więżąc ludzi w wyrobiskach. W obszarze zagrożenia znajdowało się ponad 300 osób.

Kolejnym naruszeniem regulaminu było karygodne zachowanie dyspozytora kopalni Józefa Klina. Pożar został szybko zauważony przez górników, którzy natychmiast telefonicznie zaalarmowali dyspozytornię. Klin zbagatelizował jednak sprawę. Polecił zgłaszającym ugasić ogień we własnym zakresie wiadrami z wodą.

W gruncie rzeczy było to niemożliwe. Gdy pod ziemią zacznie płonąć węgiel, tego typu akcja gaśnicza raczej nie odniesie skutku. Świadom tego pracownik, który połączył się z Józefem Klinem, powiedział, że wiadra z wodą to chyba za mało w obecnej sytuacji. Zirytowany dyspozytor poradził więc, by górnicy... nasikali na ogień.

Do dyspozytorni dzwoniono jeszcze kilka razy. Klin najpierw nie chciał uruchomić alarmu, by ostrzec górników, którzy nie wiedzieli nic o pożarze, a później zwlekał z wezwaniem ratowników. Gdy w końcu to zrobił, rozpętał się straszliwy chaos.

Akcja ratownicza była prowadzona bezładnie. Ponieważ wieści o pożarze zaczęły się roznosić poza kopalnią, na miejsce przybyły różne osoby, łącznie z urzędnikami i lokalnymi aparatczykami, i prawie każdy czuł się na tyle ważny, by wydawać polecenia ratownikom. Brak kontroli nad tym, kto wydał jaki rozkaz doprowadził wreszcie do najgorszego.

Okazało się, że górnicy nie zostali przeszkoleni z zachowania się w sytuacji zagrożenia i ewakuacji. Niektórzy nie umieli nawet obsłużyć pochłaniaczy tlenku węgla, jedynych urządzeń, które mogłyby ratować ich organizmy przed zatruciem.

Ale nawet ci, którzy potrafili ich użyć, mieli tylko trochę większe szanse. Pochłaniacze w kopalni Makoszowy wystarczały zaledwie na 20 minut. Dla wielu uwięzionych pod ziemią był to wyrok śmierci. Nie mówiąc o tym, że pochłaniaczy było mniej niż tych, którzy ich potrzebowali.

Do godziny drugiej w nocy na powierzchnię udało się wydostać około dwóm trzecim załogi obszaru objętego pożarem i zadymieniem. Wielu wyprowadził - teraz skruszony - sztygar odpowiedzialny za niedopilnowanie spawacza. Ale wciąż około stu osób znajdowało się w zadymionych korytarzach.

Ktoś - nie wiadomo kto, bo w chaosie niefrasobliwie prowadzonej akcji nie zostało to zarejestrowane - wydał rozkaz, by pozostali na dole górnicy zgromadzili się na głębokości 175 metrów w tzw. keglu, czyli murowanym skrzyżowaniu chodników, i tam czekali na nadchodzący ratunek. Nie wszyscy posłuchali. Sztygar Jerzy Kitel ocenił polecenie jako niezbyt mądre i wyprowadził kilkanaście osób w stronę szybu. Nic nie widząc, szli ponad sto metrów gęsiego, trzymając się za ręce. Dzięki temu się uratowali.

Obietnica szybkiej pomocy okazała się fałszywa. Kilkadziesiąt osób oczekujących na ratowników w gęstym dymie, usiłująca czasem na własną rękę szukać wyjścia w przypadkowym kierunku, zmarła w ciągu długich czterech godzin oczekiwania. Ich ciała odnaleziono ich ok. szóstej rano. Z napisów, które pozostawiali na ścianach, wiadomo, że co najmniej jedna osoba była jeszcze przytomna o 5.20.

72 trumny

Reszta akcji ratunkowej nie miała oczywiście już nic wspólnego z ratowaniem. Wydobywano tylko zwłoki. Pod bramą kopalni zgromadziły się tłumy zabrzan, w tym członków rodzin zmarłych górników. Zawiadomiono Warszawę i jeszcze tego samego dnia na miejsce katastrofy przybył wicepremier Piotr Jaroszewicz, minister górnictwa i energetyki Franciszek Waniołka oraz Edward Gierek, w tamtym czasie I sekretarz katowickiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR.

Władze obiecały szybko zająć się sprawą tragedii, ale faktycznym przedmiotem ich troski było jak najszybsze wznowienie wydobycia w zakładzie. Dlatego, zamiast przeszukać dokładnie kopalnię w celu odnalezienia innych ewentualnych ofiar, skupiono się na ekspresowym usunięciu skutków katastrofy.

Nagle po trzech dniach od pożaru na końcu jednego z nieużywanych wyrobisk znaleziono ciało górnika, któremu udało się schować w takim miejscu, że, jak stwierdzili lekarze, mógł żyć jeszcze nawet jeden dzień po pożarze. Zmarł jednak, nie doczekawszy się ratunku.

Kilka dni później jednocześnie na kilkunastu górnośląskich cmentarzach odbyły się pogrzeby 72 górników zmarłych wskutek zaczadzenia.

Dochodzenie w sprawie katastrofy trwało kilka lat. Jego finałem był wyrok Sądu Wojewódzkiego w Katowicach ogłoszony 16 stycznia 1962 roku. Skazano cztery osoby, m.in. spawacza Alfonsa Drapę (trzy lata więzienia) i dyspozytora Józefa Klina (półtora roku pozbawienia wolności). Równolegle działająca specjalna komisja rządowa pod przewodnictwem Piotra Jaroszewicza zainicjowała szereg zmian w prawie, które - tym razem na serio - poprawić miały bezpieczeństwo górników podczas pracy w kopalniach.

Zgodnie z decyzją władz zrezygnowano wreszcie z lamp karbidowych i we wszystkich polskich zakładach wydobywczych wprowadzono oświetlenie elektryczne. Pochłaniacze stały się obowiązkowym wyposażeniem górników, którzy odtąd mieli być zawsze szkoleni, jak korzystać ze sprzętu ratującego życie. Wreszcie - zaostrzono przepisy dotyczące przewietrzania wyrobisk w kopalniach. I rzeczywiście - choć w kolejnych dekadach na Śląsku nie brakowało katastrof, to już nigdy żadna z nich nie pociągnęła za sobą tylu ofiar.

W 2008 roku nieopodal głównego wejścia do kopalni Makoszowy postawiono pomnik ofiar tragedii z sierpnia 1958 roku. Na kamiennej tablicy wyryto nazwiska wszystkich 72 górników, którzy tamtej strasznej nocy zginęli pod ziemią.

Pomnik ku czci górników zmarłych wskutek pożaru w kopalni Makoszowy Pomnik ku czci górników zmarłych wskutek pożaru w kopalni Makoszowy

Źródło: Polskie Radio/Michał Czyżewski

Bibliografia:

  1. Tomasz Orlicz, "Ciemne strony: pożar w kopalni Makoszowy", w: "Kulisy Powiatu Kluczbork - Olesno", nr 10, 4 grudnia 2003
  2. Jakub Wiech, "Tragedia, która obnażyła patologie PRL. Mija 61 lat od katastrofy w kopalni Makoszowy", strona https://energetyka24.com/, 28.08.2019
  3. Grzegorz Gromnica, "Śmierć 72 górników w KWK Makoszowy, 1958 rok", strona https://historia-zabrza.pl/, 16.10.2019

Polecane

Wróć do strony głównej