"Nadajniki Radia Solidarność montowałem na stole"

Kiedy zrobiłem pierwszy nadajnik pracujący na fonii telewizyjnej, trafił do rąk Zbigniewa Bujaka. Podobno wpadł w szał. Mówi: robić, produkować dziesiątki, setki tych urządzeń – wspomina Romuald Sałaciński, kiedyś konstruktor podziemnych nadajników, obecnie inżynier Polskiego Radia.

2011-11-08, 05:00

"Nadajniki Radia Solidarność montowałem na stole"
Romuald Sałaciński

Posłuchaj

Romuald Sałaciński
+
Dodaj do playlisty

Romuald Sałaciński konstruował nadajniki o nazwie „Berta”, z których opozycjoniści emitowali audycje Radia Solidarność w Warszawie i kilku większych miastach. Radio Solidarność nadawało audycje na fonii telewizyjnej, zagłuszało na przykład Dziennik Telewizyjny. Na końcu 7-8-minutowego programu proszono o miganie światłami, na znak, że audycji wysłuchano. Z czasem można było nadawać na żywo – z czego skorzystał m.in. Jacek Kuroń – wspomina Romuald Sałaciński w rozmowie z portalem polskieradio.pl.

Radiem podziemnym bardzo zainteresowane były służby bezpieczeństwa. Jak wspomina Romuald Sałaciński, obyło się jednak bez większych wpadek. Tylko raz "Berta" wpadła w ręce służb. – Napisano opinię: „nadajnik profesjonalny, wykonany metodą warsztatową, w środku układ bardzo profesjonalny” – mówi inżynier. Emiter, który nadawał audycję trafił do aresztu, ale służbom nie udało się dotrzeć do konstruktorów.

Inżynier wiele razy ryzykował, bo musiał wozić 10-kilogramowy nadajnik w torbie do instytutu i z powrotem. Pewnego razu nadajnik wzbudził się w instytucie i skasował wszystkim wyniki pomiarów. Winnego jednak nie znaleziono.

REKLAMA

Berta
Berta - nadajnik podziemnego Radia Solidarność. Fot. Wikimedia Commons/Janusz Radziejowski

 

Popyt na nadajniki był duży, niestety nie było części, a praca nad budową urządzenia zajmowała długie godziny, i w Instytucie Łączności, gdzie wtedy pracował Romuald Sałaciński, i potem po pracy, na domowym stole. Części przyjeżdżały podziemnym szlakiem z Londynu - gdyby nie to, niczego nie można byłoby zrobić – zaznacza inżynier. Nad „Bertami” i ich kolejnymi udogodnieniami pracował od poniedziałku do piątku, a w weekendy razem z kolegą zajmował się poligrafią – to znaczy drukował magazyn mikroregionu „Wola” i dodruki tygodnika „Solidarność”.

Jak to się zaczęło? Na początku stanu wojennego z inżynierem z Instytutu Łączności skontaktował się ktoś z opozycji. W instytucie udało się zebrać garstkę zaufanych osób i produkcja ruszyła. Działalność była objęta konspiracją – Romuald Sałaciński kontaktował się z trzema osobami ze struktur radia. Nie wiedział nawet, gdzie i jak przygotowywano audycje.

14 października prezydent odznaczył kilkadziesiąt osób z za zasługi dla opozycyjnych mediów audiowizualnych - wśród nich Romualda Sałacińskiego, ale także emitera Radia Solidarność z portalu polskieradio.pl Michała Chodurskiego. Michał Chodurski mówi, że koledzy z opozycji nadal mówią do Romualda Sałacińskiego „Waldemarze”, a to pozostałość z czasów podziemnych pseudonimów.

REKLAMA

Posłuchaj rozmowy z Michałem Chodurskim, emiterem Radia Solidarność >>>

Michał
Michał Chodurski

/

 

Przeczytaj rozmowę z Romualdem Sałacińskim

REKLAMA

Portal polskieradio.pl: Jak to się stało, że zaangażował się pan w działalność opozycyjną?

Romuald Sałaciński: Mam to po rodzicach. Wiem, że ojciec zajmował się rakietami V2. Rozpracowywał z jednym z profesorów z politechniki. W domu słuchał stale Radia Wolnej Europy, co było zabronione. Mnie to wówczas doprowadzało do szału, bo nie mogłem spać. To mi jednak zostało. Ten kierunek życiowy obrałem, bo jestem z zasady "prawicowcem".

Kiedy zaczął pan pracę w konspiracji?

Właściwie trudno powiedzieć. To się stało nagle. Spotkałem się z jedną osobą, która mi zaproponowała udział, potem z drugą i tak dostałem się do podziemnego mikroregionu Międzylesie. Spotykaliśmy się u pani Ewy Choromańskiej, chirurga. Czasami robiła spotkania u siebie w gabinecie, co było przerażające. Za szybami leżały jakieś piły, obcęgi. Mieliśmy pięć czy sześć lokali, również bardzo spotykaliśmy się u mnie, co było niezgodne z wszelkimi regułami konspiracji. W pewnym momencie były problemy z mieszkaniami.

Gdy zacząłem pracować dla radia, to już nie dla mikroregionu Międzylesie, tylko dla podziemnego zarządu regionu. A ponieważ pracowałem wtedy w Instytucie Łączności, wiedzieli, że zajmuję się radiokomunikacją i coś mogę w tej sprawie zrobić. Tak to się zaczęło. To już było po pierwszej audycji Zbigniewa Romaszewskiego. Romaszewski siedział w więzieniu, ale trzeba było ten temat „ciągnąć”. Padło na mnie.

REKLAMA

To był 1982-83 rok?

Tak. To było bardzo wcześnie. Dziesięć lat byłem w tym podziemiu – od samego wprowadzenia stanu wojennego aż do przemian. Wtedy już moja praca okazała się niepotrzebna – na szczęście.

W Radiu Solidarność zajmował się pan konstrukcją nadajników.

Konstrukcją, ale też zorganizowałem ich produkcję. Schemat elektryczny jest mojego pomysłu. Na studiach specjalizowałem się w pętlach fazowych, to było łatwe do wykorzystania w nadajniku. Oczywiście skonstruowanie, przeliczenie tych wszystkich dzielników tej pętli wymagało specjalistycznych obliczeń. W sumie nie było to łatwe i proste. Na tym to polega, że z małej częstotliwości tworzy się dużą częstotliwość, która musi być bardzo stabilna.

Czy to był jeden rodzaj nadajnika?

Ja produkowałem jeden rodzaj nadajnika. Do tego wpadliśmy na inny pomysł. Telewizja kiedyś pracowała w tak zwanym dolnym zakresie UKF i fonię telewizyjną można było odebrać na zwykłym radiu. To była dodatkowa atrakcja. Robiąc nadajnik pracujący dokładnie na częstotliwości fonii telewizyjnej można było „wejść w telewizję”.

Nie było to możliwe na dużym obszarze. Takiej możliwości nie ma, wiadomo nadajniki telewizyjne są dużej mocy, zlokalizowane wysoko na Pałacu Kultury. Na początku robiłem nadajniki 50-watowe. Żeby zapewnić odbiór z tych moich urządzeń wystarczyło osiedle, na przykład dziesięć dużych bloków. Nie sposób było zagłuszyć sygnału telewizyjnego na większym obszarze.

REKLAMA

Emiterzy nadawali z moich nadajników na przykład z dachu, z własnych mieszkań. Nadajnik był bardzo ciężki, to trzeba przyznać. Pod koniec tej historii zacząłem je unowocześniać. Można było wiele wymyślać. Tylko nie było tego, jak zrealizować. Po prostu nie było części. Niczego nie było. Co drugi tydzień po części jeździłem na Wolumen, na pchli targ. Nadajniki wymagają tranzystora w. cz., których w ogóle nie było w sprzedaży. To był towar niedostępny w normalnym sklepie. Do mnie tranzystory przyjeżdżały z Londynu.

Podziemnym szlakiem.

Tak, oczywiście. Byłem nawet w Londynie, żeby zrobić te zakupy. Pan, który wówczas to przetransportował, nie wiem nawet jakim sposobem, jest obecnie doradcą ministra finansów w polskim rządzie.

Kiedy zrobiłem pierwszy nadajnik pracujący na fonii telewizyjnej, okazało się, że trafił do rąk Zbigniewa Bujaka. Nadał pierwszą audycję. Podobno wpadł w szał. Mówi: robić, produkować dziesiątki, setki tych nadajników. A nasze możliwości przecież były skromne.

Bujak zobaczył efekt: bo na końcu audycji zawsze była prośba, żeby pomigać światłami. Gdy zobaczył tę masę migających świateł, wydał zarządzenie podziemne: produkować maksymalnie dużo.

REKLAMA

Nie pamiętam dokładnie, ile wyprodukowałem nadajników. Wiem na pewno, że ponad dziesięć sztuk. To nie były jednorazowe nadajniki. Każdy kto chodził z nadajnikiem, musiał liczyć się z tym, że musi z nim wrócić. Jednak nie było większych wpadek, poza jedną w Skierniewicach.

Zarekwirowano nadajnik. Służba bezpieczeństwa wydała opinię o nadajniku: „nadajnik profesjonalny, wykonany metodą warsztatową, w środku układ bardzo profesjonalny”. Pochwalili mnie.

To nie była uwaga adresowana imiennie do pana?

Nie, nie. Przecież nikt o tym nie wiedział. Wojtek Skowron siedział w areszcie, swoje przecierpiał. Też został odznaczony, wtedy kiedy ja. Był emiterem.

REKLAMA

Inny
Inny nadajnik Radia Solidarność: Bolek i Lolek, fot. Wikipedia/CC/Janusz Radziejowski

Jak radio było zorganizowane?

Nagrywane były kasety. Mieliśmy studio nagraniowe. Nie wiem nawet jakie, bo nigdy nie widziałem, jak pracowali. Potem powielano te kasety. Pod koniec to wszystko się już tak rozwinęło, że były dwa, potem trzy programy radiowe.

Już przed samym rozpadem dawnego systemu zacząłem przekonstruowywać te nadajniki. Jak mówiłem, były trochę mało poręczne, ale nie można było tego inaczej zrobić, bo sam transformator ważył od czorta. Zacząłem robić do tego zasilacze impulsowe, ale już nie skończyłem, niestety. Zrobiłem też w międzyczasie egzemplarz z wbudowanym mikrofonem. Można było przez niego mówić na żywo.

Pamiętam, że jedną z ostatnich „mów do narodu” przez ten nadajnik wygłosił Jacek Kuroń. Też chwalił, że mu się to podoba.

Przychodziły zamówienia na nadajniki z innych miast. Nie pamiętam, ile ich w sumie zrobiłem.

REKLAMA

Tablica
Tablica upamiętniająca pierwszą audycją Radia Solidarność

Jak była zorganizowana produkcja?

Pracowałem w instytucie, miałem tam techniczne możliwości, by robić nadajniki. To znaczy miałem przede wszystkim przyrządy pomiarowe, którymi można było wszystko nastroić, zestroić i zmierzyć. Ponieważ w instytucie była grupa narodowców, mocno zaangażowanych w „Solidarność”, razem się skrzyknęliśmy. I zorganizowaliśmy w Instytucie Łączności produkcję nadajników. Był tam warsztat. Kierownikiem tego warsztatu był człowiek bardzo oddany „Solidarności”. Na początku zrobił jedną sztukę. Potem zaczął powielać. Ja zrobiłem dokumentację, bo wszystkie nadajniki były jednakowe, co do kabelka, co do śrubki. On robił część mechaniczną. Poza tym na przykład trzeba było robić płytkę drukowaną. Częściowo ja montowałem pętle, częściowo koledzy mi pomagali.

Natomiast montaż tego wszystkiego wykonywałem osobiście u siebie w domu na stole. Brałem wszystkie części, cały nadajnik i przewoziłem do siebie. Nadajnik musiałem po zmontowaniu zawieźć z powrotem do instytutu, ale u nas nie było kontroli.

Od poniedziałku do piątku robiłem nadajniki, a w sobotę i niedzielę drukowałem. Mieliśmy pismo mikroregionu nazywało się „Wola”, robiliśmy też dodruki tygodnika „Solidarność”.

REKLAMA

Na co dzień robiłem urządzenia do telefonii wielokrotnej, do telefonii międzymiastowej: przesyłano 2700 rozmów na jednym kablu. Być może te urządzenia pracują jeszcze. Ten jest system pętli też mojej konstrukcji.

Służby specjalne były bardzo zainteresowane tymi nadajnikami, nie deptały wam po piętach?

Było ileś takich miejsc w Warszawie, gdzie sprowadzono specjalne urządzenia do namierzania nadajników, na przykład przy ulicy Gagarina. Przed audycją czy w czasie audycji zaczynały się kręcić. Namierzały kierunek, z którego nadawano. Do tego potrzebne były dwa takie urządzenia, które wskazywały maksimum sygnału. Na przecięciu dwóch sygnałów odczytanych z tych urządzeń znajdował się nadajnik. Te audycje zatem nie mogły być długie.
 
Jak wybieraliśmy częstotliwość? Nie było stacji prywatnych. Wybierało się miejsce na skali, gdzie nie było stacji. Zrobiłem też wersję nadajnika z przełącznikiem, który umożliwiał zmianę częstotliwości. Nawet jeśli ktoś pojechał do innego miasta, znalazł wolne miejsce do nadawania, to tylko ustawiał częstotliwość przy pomocy specjalnego nadajnika.

Czy mogę zapytać, jak było zorganizowane radio? Kto narzucił strukturę, tak żeby wszyscy wiedzieli jak się zachować, jakie są zasady bezpieczeństwa?

Kontaktowałem się właściwie tylko z trzema osobami – to byli Wojtek Stawiszyński, Janusz Radziejowski, i osoba, która miała warsztat. Kolega nawijał nam w nim transformatory.

Ile osób pracowało przy nadajnikach?

Mnie bardzo chroniono, nie chciano, żebym się z kimkolwiek kontaktował. W instytucie przynajmniej trzy osoby musiały o nich wiedzieć – bez tego nie mógłbym niczego zrobić. Z organizacji znałem trzy osoby.  Z nimi się kontaktowałem i z nikim więcej.  Nie znałem innych konstruktorów.

REKLAMA

Zdarzały się niebezpieczne momenty? Czy na przykład kontrolowano instytut?

Pracowaliśmy też nad innymi urządzeniami nadawczymi, więc sygnałów emitowano sporo. Tylko raz miałem taką nieprzyjemną sprawę. Kiedyś trzeba było włączyć oficjalne urządzenia, włączyłem pamiętam też nadajnik i gdzieś poszedłem.  Coś się stało w tym nadajniku i się wzbudził. Oprócz tego, że diabli wzięli pomiary państwowe, to w całym instytucie były straty. Wszystkie przyrządy powybijało. Ludzie chodzili i pytali, co się stało.
 
Nadajniki miały swoje imiona, nazywały się Berty. To było urządzenie kompaktowe, z wbudowanym magnetofonem, miał wskaźnik modulacji. Włączenie przełącznika powodowało, że uruchamiała się pętla fazowa. Z przodu był olbrzymi radiator. Ważyły około 10 kg. Część nadajników oddałem do Muzeum Techniki.

Teraz taki nadajnik można kupić bez problemu, firmy się prześcigają. I tranzystory są w sprzedaży - przedtem to była tragedia. Trzeba było sprowadzać części z zagranicy.

Swobodnie można było rozmawiać z kolegami z opozycji dopiero po 1989 roku. Kiedy pan poznał te osoby, z którymi pan pracował?

Te kręgi były z czasem coraz szersze. Wcześniej nawet nie wiedziałem, kto emitował audycje. Nasz szef organizował spotkania.

Zajmował się pan też poligrafią.

W mikroregionie Międzylesie zostałem wyznaczony jako drukarz. Mieliśmy 4-5 miejsc na drukarnie od początku stanu wojennego, m.in. w Raszynie, Brwinowie, Piasecznie. Malucha miałem wypełnionego pod dach, kiedy woziliśmy gazety.

REKLAMA

Kiedyś wracaliśmy z drukarni, z zepsutymi egzemplarzami z tyłu samochodu. W nocy zatrzymała nas milicja. -  No, co tak późno wracacie - pyta. Mówimy, że samochód się zepsuł, naprawialiśmy, jesteśmy tacy usmarowani. Milicjant chodzi, z niedowierzaniem zagląda. Nie zauważył widocznie resztek gazet. Mówi do mnie: - Wyjdźcie z tego samochodu – Wyszedłem. Chuchnijcie – Chuchnąłem. - A wy wiecie jaki jest dzień? Dzisiaj jest Barbary. Wszyscy, którzy jeżdżą o tej godzinie muszą być pijani – powiedział, ale nas puścił.

Kiedyś jechałem pociągiem, z nadajnikiem gotowym i zestrojonym w torbie. Była kontrola, milicja z wojskowymi chodzili, dowody sprawdzali. Trzymałem nadajnik pod siedzeniem i czekałem. Nie jechałem sam. Jechaliśmy we trzech, razem z panem, który był ewidentnym donosicielem z terenu instytutu. Jednak on nic nie wiedział. Jakoś się udało.

Nadajniki często woziłem w torbie i pociągiem i autobusem. Ciężar to był wielki, ramię się urywało w torbie. Rzucało to się w oczy. Co więcej, w autobusach ciągle był tłok. Mimo wszystko jakoś się udało – albo ja wykazałem czujność, albo oni tak słabo sprawdzali.

 

REKLAMA

agkm

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej