Sklepiki szkolne bez śmieciowego jedzenia. Czy kiełki zastąpiły hamburgery?
Dyrektorzy szkół obawiali się, że wiele sklepików nie przetrzyma żywnościowej rewolucji. Tymczasem większość działa. Przynajmniej w Gdańsku.
2015-09-07, 18:39
Według rozporządzenia ministra zdrowia od 1 września 2015 r. m.in. szkolne sklepiki mają sprzedawać tylko zdrową żywność. Za złamanie zasad grozi kara od 1 tys. do 5 tys. zł.
– Od dawna promujemy wycofanie ze szkół niezdrowych napoi i artykułów spożywczych. Skoro nie chcemy, aby nasze dzieci zapadały na choroby typu cukrzyca, to nie możemy udawać, że to co kupują na terenie szkoły nas nie obchodzi – tłumaczy na Facebooku prezydent Gdańska Paweł Adamowicz.
Czipsy z buraków słabo schodziły
Jak informuje gdański magistrat, jedną z placówek, które do zmian wymaganych przez ministerstwo zdrowia przymierzały się od kilku lat jest Zespół Szkół im. św. Jana de La Salle’a w Gdańsku W ubiegłym roku zaproszono dietetyczkę, która zwizytowała sklepik.
Jako niezdrowe wskazała słone paluszki, mówiąc, że to mąka, sól i konserwanty. Z półek musiały zniknąć też dietetyczne batony, nawet smakowe wody do picia, bo zawierają konserwanty, barwniki i syrop glukozowy.
REKLAMA
– Przez cały ubiegły rok spotykaliśmy się z rodzicami, tłumacząc im, jak ważne jest zdrowe śniadanie w domu, dobra kanapka w tornistrze. Po jakimś czasie, zamiast słodkich batoników dzieci zaczęły przynosić owoce i kanapki – opowiada Anna Sarad, wicedyrektorka Zespołu Szkół im. św. Jana de La Salle’a w Gdańsku.
Od tego roku szkolnego w sklepiku szkoły kupić można do picia herbatę i wodę mineralną, a w planach jest kupienie maszyny do wyciskania soków. Powodzeniem cieszą się sałatki robione na zamówienie, np. grecka - 6 zł za całkiem sporą porcję. Chętnie kupują je gimnazjalistki i nauczyciele. Czipsy są z suszonych marchewek i jabłek w cynamonie. Były z buraczków, ale na razie pani prowadząca sklepik je wycofała, bo słabo schodziły.
– Kanapki robię na miejscu w szkolnej kuchni. Z chleba razowego lub pełnoziarnistego. Z pomidorem, twarogiem, szynką, żółtym serem, z kiełkami – mówi prowadząca sklepik Anna Rajkowska-Dmuch.
Pani Anna wprowadziła też ciastka owsiane (50 gr za sztukę), suszone owoce (2,50 zł za niewielkie opakowanie), migdały i orzechy (ok. 6 zł za paczkę).
REKLAMA
– Z duszą na ramieniu obserwowałam przez te pierwsze dni, jak to będzie schodzić. Uczniowie przyglądali się i dopytywali, co z czym. W końcu sprzedałam wszystkie kanapki. Jakoś nie przestraszyli się tej zdrowotności – dodaje Anna Rajkowska-Dmuch.
Zdrowa żywność jest droga
W I Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku nie ma kawy ani czekolady. Drożdżówka jest, ale bez kruszonki, a kanapki tylko z ciemnego pieczywa.
– Czy są tylko zdrowe produkty? Nie wiem i nie zamierzam kontrolować pani prowadzącej sklepik, bo się na tym nie znam. Nie wiem też, czy nasz sklepik przetrwa te zmiany, jeśli nie – trudno. Rozumiem, że utrzymanie go na warunkach określonych przez ministra zdrowia może okazać się zbyt trudne – przyznaje Elżbieta Grabowska, dyrektor I Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku.
Przeciwnicy restrykcyjnego rozporządzenia przekonują, że zdrowa żywność jest droga.
REKLAMA
– Norm, które ministerstwo narzuciło sklepikom, nie spełnia większość lodówek w naszych domach – uważa Dobrawa Biadun, ekspert Konfederacji Lewiatan skupiającej polskich przedsiębiorców.
Dzieci nie stać na drogie jedzenie
Według niej przez radykalizm rozporządzenia małe, często rodzinne działalności upadną. A to 30 tys. miejsc pracy. Ekspertka podkreśla, że niewiele osób stać na kanapki z wędliną po 50 zł za kilogram albo kupowanie owocowych jogurtów z najwyższej półki. Mało też będzie chętnych na kupienie kawy zbożowej słodzonej miodem.
– Nawet gumy do żucia bez cukru nie można sprzedawać. Rząd uderzył w słabą grupę, która nie wyjdzie na ulice. W szkołach i tak od lat dba się o coraz zdrowszy asortyment. Poza tym, jeśli tyle produktów jest tak niezdrowych, że aż zakazanych, to dlaczego jest ich pełno w sklepach? – zastanawia się Dobrawa Biadun.
Skąd sklepikarz ma wiedzieć ile jest pomidora w keczupie
Krytycy rozporządzenia pytają też, skąd sklepikarz ma wiedzieć, czy w wędlinie jest odpowiednia zawartość tłuszczu, albo ile pomidorów ma być w keczupie.
REKLAMA
Anna Rajkowska-Dmuch ze szkoły de La Salle’a potwierdza, że największym wysiłkiem jest wiedza o zdrowych produktach.
– Nagle musimy ją zdobyć, a przecież nie jesteśmy dietetykami. Ale to kwestia zmiany myślenia, ja właśnie je zmieniam – przyznaje Anna Rajkowska-Dmuch.
Uczniowie interesują się dietami
Według Pauliny Metelskiej, dietetyczki z Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku i koordynatorki programu „6-10-14 dla Zdrowia” ministerialne rozporządzenie jest wymagające, ale dobrze uzasadnione.
– Dla szkół to zdanie do wykonania. Oznacza przebudowę asortymentu i trochę wysiłku. Osobom, które tego nie rozumieją, nie chcą zadbać o swoje miejsce pracy, zainwestować w nie, powiedziałabym: trudno, rzeczywiście nie ma sensu prowadzić dalej sklepiku – tłumaczy Paulina Metelska.
REKLAMA
Lekarze z UCK przez pięć lat w ramach projektu „6-10-14” przebadali 30 tys. dzieci z Gdańska. 15 proc. z nich trafiło do dalszego etapu diagnostyki i leczenia. Powód – dietozależny nadmiar masy ciała. Te dzieci mają obciążony układ kostny, słabszą wydolność krążeniową, gorsze wyniki ogólne. Są też zagrożone złą samooceną i wykluczeniem rówieśniczym.
Na szczęście wśród dzieci zmienia się świadomość żywieniowa, co potwierdzają obserwacje Iwony Furmańczyk, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 12 w Gdańsku.
– Wielu uczniów interesuje się dietami, ogląda programy o zdrowym żywieniu. Nadwagę, otyłość postrzegają jako chorobę. Zmiany w sklepikach to nie jest coś, co trafi na opór. Takie myślenie jest przestarzałe – uważa dyrektor Iwona Furmańczyk.
JL
REKLAMA
REKLAMA