Droga Polski do NATO. Onyszkiewicz: do Sojuszu trzeba było się wedrzeć

2024-03-12, 10:20

Droga Polski do NATO. Onyszkiewicz: do Sojuszu trzeba było się wedrzeć
Droga Polski do NATO. Onyszkiewicz: do Sojuszu trzeba było się wedrzeć. Foto: Tomasz Jastrzebowski/REPORTER

- Droga do NATO nie była prosta - wspomina w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Janusz Onyszkiewicz, dwukrotny szef MON (1992-1993 oraz 1997-2000) i były wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego (2004-2007). Dodaje, że w obecnej sytuacji międzynarodowej Sojusz musi wrócić do polityki i poczucia zagrożenia z czasów zimnej wojny.

Łukasz Lubański (portal PolskieRadio24.pl): We wtorek 12 marca przypada 25. rocznica przystąpienia Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Jak z pana perspektywy wyglądała nasza droga do NATO?

Janusz Onyszkiewicz: Wcale nie była prosta. Na Zachodzie po 1989 r. pojawiały się sugestie, że skoro zakończyła się zimna wojna i NATO obroniło Europę Zachodnią przed agresją sowiecką, a zatem zagrożenie (jak się wydawało) przeminęło - nie ma sensu dalej utrzymywać Sojuszu; należy go rozwiązać.

Ostatecznie uznano, że NATO powinno zostać.

Jeżeli chodzi o Polskę, w latach 1989-1990 mieliśmy do rozwiązania fundamentalny problem, jakim było uznanie na arenie międzynarodowej trwałości naszej granicy zachodniej. Stało się to dopiero za sprawą finalizacji procesu zjednoczenia Niemiec. Gdyby status naszej granicy zachodniej był ciągle niepewny, to Związek Radziecki, a potem Rosja, mogłyby oddziaływać na Polskę, jak w czasach komunistycznych, podnosząc argument, że są gwarantem trwałości naszej zachodniej granicy. Nie mogliśmy więc podejmować wtedy żadnych kroków, które mogłyby utrudnić nasze relacje z Rosją…

Ważnym momentem było rozwiązanie w 1991 r. Układu Warszawskiego.

Dochodziła do tego kwestia wyprowadzenia z Polski wojsk sowieckich [proces ten zakończył się w 1993 r. - red.]. Natomiast idea przystąpienia do NATO formalnie pojawiła się w obiegu politycznym w 1992 r. Choć jeszcze w 1990 r. organizowałem seminaria z udziałem generałów polskich i NATO-wskich, aby nawiązać kontakty i przybliżyć nas do Sojuszu.

Wiosną 1993 r. towarzyszyłem pani premier Hannie Suchockiej podczas wizyty w siedzibie NATO. Uzgodniłem z nią, a następnie na spotkaniu postawiłem sprawę jasno i twardo, że chcemy wejść do Sojuszu.

Jaka była odpowiedź?

Wstrzemięźliwa. Na konferencji prasowej, która odbyła się po spotkaniu, ówczesny sekretarz generalny NATO Manfred Wörner, na pytanie o aspiracje Polski odpowiedział, że Sojusz w traktacie ma zapisaną możliwość rozszerzenia i… tylko tyle. Mnie z kolei zapytano, w jakiej perspektywie czasu Polska może wejść do Sojuszu. Odparłem, że za pięć lat.

Na czym opierał pan tę prognozę?

Mówiłem wtedy, że nie ma żadnych racjonalnych przesłanek, aby taką prognozę stawiać. Ale dodałem, że w Europie wszystko się dzieje szybciej, niż nam się wydaje. I dlatego za pięć lat będziemy w NATO.

W jaki sposób udało się przekonać zachodnie elity, że akcesja Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego jest wyborem słusznym? Wspominał pan, że były one wstrzemięźliwe.

Nie było to proste. Z jednej strony trzeba było przeciwstawić się propagandzie rosyjskiej, przedstawiającej NATO jako agresywny sojusz, który zagraża Rosji, chcąc przybliżać się do jej granic. Z drugiej sam Sojusz wcale nie opowiadał się za rozszerzeniem. Do NATO trzeba było się po prostu wedrzeć.

Ale jak? Jakiej argumentacji użyto?

Przywoływaliśmy fundamentalny argument, że Polska znajdująca się w szarej strefie, poza Sojuszem, będzie pokusą dla Rosji, że od czasów Piotra Wielkiego podstawą jej polityki mocarstwowej było uzyskanie dominacji nad Polską, a jeżeli to się stanie - jeżeli przejmie kontrolę nad naszym krajem, wówczas będzie rzucać długi cień na Niemcy.

To stawiałoby Rosję na pozycji jednego z kluczowych graczy w polityce europejskiej, a tym samym światowej. Argumentowaliśmy, że jeżeli Europa nie chce być zdestabilizowana, jedynym wyjściem jest rozszerzenie Sojuszu. Na szczęście nasz przekaz znalazł drogę do umysłów i serc czołowych polityków na Zachodzie - w końcu doszło do rozszerzenia NATO.

À propos polskiej klasy politycznej - inicjatywa ta wyszła od konkretnej osoby bądź środowiska?

Trudno wskazać jedną osobę. Kiedy premier Jan Olszewski obejmował rząd w grudniu 1991 r., w swoim exposé zapowiedział tylko bliższą współpracę z NATO. Z kolei szef MSZ Skubiszewski zapowiadał członkostwo w NATO w nieokreślonej, raczej odległej perspektywie. Dlatego nikt specjalnie do tego się nie odniósł. Może poza Konfederacją Polski Niepodległej (KPN), która temu pomysłowi była przeciwna.

Dlaczego?

Jej przedstawiciele uważali, że Polska nie powinna budować swojego bezpieczeństwa w oparciu o NATO, lecz o sojusz Międzymorza. Naszemu wejściu do NATO była też przeciwna znaczna część prawicy, głównie skupiona wokół Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego (ZChN), które wychodziło z założenia, że podlegaliśmy Moskwie, więc teraz nie możemy podlegać Brukseli [gdzie mieści się siedziba główna NATO].

Jakie środowiska były jeszcze niechętne?

Lewica. Sojusz Lewicy Demokratycznej (SLD) początkowo uważał, że trzeba budować nasze bezpieczeństwo raczej w oparciu o struktury Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). Ostatecznie jednak - po kryzysach w Moskwie (1992 i 1993) - nawrócił się na opcję NATO-wską, lansowaną przez Unię Demokratyczną i ogółem środowisko postsolidarnościowe. Kiedy SLD przejęło władzę w 1993 r., było już nastawione na wprowadzenie Polski do Sojuszu.

W pana środowisku nie było w tej kwestii rozbieżności?

Nie, byliśmy przekonani, że trzeba podążać w tym kierunku. Nawet nie ze względu na ówczesną sytuację polityczną w Rosji, bo ta (patrząc z naszej perspektywy) była w owym czasie dosyć dobra. Tkwił w nas jednak cień niepewności, na ile zmiany w Rosji są trwałe. Chcieliśmy się przed Rosją i jej pokusami zabezpieczyć.

Paradoksalnie zakładaliśmy, że rozszerzenie NATO ustabilizuje sytuację w Europie i sprawi, że Rosja odejdzie od swojego imperialnego dziedzictwa, że jest to szansa na jej demokratyzację.

Tymczasem po dojściu do władzy Władimira Putina reżim dokręcił śrubę. Wracając jednak do prezydentury Borysa Jelcyna - w jaki sposób udało się przekonać stronę rosyjską, aby przystała na akcesję Polski do NATO?

Rosji nie udało się do końca przekonać. Udało się ją zneutralizować, a więc doprowadzić do sytuacji, w której pogodziła się z rozszerzeniem Sojuszu. Chociaż był moment, w którym wydawało się, że Rosja rozszerzenie NATO zaakceptowała…

Mówi pan o wizycie Jelcyna w Warszawie w sierpniu 1993 r.?

W komunikacie, który został wynegocjowany po rozmowach w Warszawie - mimo sprzeciwu rosyjskich szefów MON i MSZ towarzyszących Jelcynowi w Polsce - udało się zawrzeć passus, w którym obie strony (Polska i Rosja) stwierdzały, że NATO nie zagraża Rosji i że każdy kraj - zgodnie z deklaracjami przyjętymi w 1975 r. w Helsinkach, potwierdzonymi w 1990 r. w Paryżu - ma prawo do wyboru sojuszu wojskowego, który uznaje za najbardziej odpowiadający jego interesom. Było to de facto pogodzenie się Rosji z rozszerzeniem Sojuszu.

Nie trwało to jednak długo.

Po powrocie do Moskwy przekonano Jelcyna, żeby z tego stanowiska się wycofał. Trzeba było walczyć od nowa. Udało się, albowiem Rosja z rozszerzeniem NATO się pogodziła. Otrzymała w zamian deklarację ze strony Sojuszu, że w aktualnej (wówczas) sytuacji politycznej i wojskowej, nie planuje on rozmieszczania ani znaczących sił wojskowych w nowych krajach członkowskich, ani broni jądrowej; podjęto też decyzję o powołaniu Rady NATO-Rosja, na forum której miano dyskutować nad wszystkimi problemami we wzajemnych relacjach, aby pokojowo je rozwiązywać.

Jak zmieniła się rola Polski przez 25 lat obecności w Sojuszu?

Polska jest krajem dużym, więc jej wejście do NATO zmieniało sytuację polityczną w Europie. Akcesja Czech i Węgier takiej roli nie odgrywała - to, czy te kraje będą w Sojuszu, nigdy nie wywoływało w Rosji sprzeciwu; Rosjanie w różnych wypowiedziach, nawet oficjalnych, wyraźnie mówili, że ze strategicznego punktu widzenia to nie Węgry i Czechy są kluczowe, tylko Polska.

Ale wydawało się, że problemem NATO nie jest obrona przed zagrożeniem ze wschodu, którego wtedy nie dostrzegano, lecz kryzysy w różnych częściach świata - przede wszystkim na Bałkanach - wobec których należało zareagować.

Jaka obecnie jest rola Polski?

Jest całkowicie inna niż w poprzednich latach. Pojawiło się bowiem odnowione zagrożenie, ze wschodu, które jest całkowicie realne. Polska jako kraj brzegowy jest zatem kluczowa. Szczególnie jest istotna dla Niemiec.

Jesteśmy dla nich państwem buforowym.

Pamiętam, że w czasie dyskusji o rozszerzeniu NATO nasi niemieccy partnerzy pytali, po co właściwie Polska chce wejść do Sojuszu i czy będzie to leżało w ich interesie. Odpowiadaliśmy, że jeżeli wybuchnie mały konflikt na naszej wschodniej granicy, to sobie z nim poradzimy jako kraj duży i dosyć silny. Ale jeżeli wybuchnie konflikt na większą skalę i o egzystencjalnym wręcz charakterze, któremu nie będziemy w stanie się przeciwstawić, to problem nie zakończy się na wasalizacji Polski. Argumentowaliśmy, że pojawi się on ponownie, ale już nie 600 km na wschód od Berlina - kiedy Niemcy mogłyby zmierzyć się z nim wspólnie z Polską - tylko 90 km; już bez Polski.

W tej chwili rola Polski - tragicznie rzecz biorąc, bo przecież trudno się z tego cieszyć - jest niezwykle ważna ze względu na jej obszar, jak i potencjał wojskowy, którym dysponuje bądź będzie dysponować.

Jakie wyzwania stoją obecnie przed Sojuszem?

NATO musi wrócić do polityki i poczucia zagrożenia z czasów zimnej wojny. Po 1989 r. przestawiło się na działania interwencyjne, w związku z czym całkowicie zmieniła się struktura i wyposażenie sił zbrojnych w krajach członkowskich. Teraz musi zareagować na nową sytuację.

Zresztą Sojusz dysponuje znacznie większym potencjałem bojowym aniżeli Federacja Rosyjska, tylko jest on źle rozmieszczony - daleko od linii możliwego konfliktu. Ponadto siły zbrojne wielu krajów członkowskich są zapuszczone. Przez lata nie było potrzeby ich serwisowania i utrzymywania w gotowości bojowej, albowiem myślało się jedynie o misjach interwencyjnych, m.in. w Afryce czy na Bliskim Wschodzie.

Czy możemy w pełni polegać na NATO? Z jednej strony dostrzegamy pozytywne aspekty, jak zjednoczenie się Sojuszu po inwazji Rosji na Ukrainę, akcesja Finlandii i Szwecji. Z drugiej strony nie można lekceważyć wypowiedzi Donalda Trumpa, obecnie kandydata na prezydenta USA, podważających jedność i wiarygodność NATO.

Patrzymy z dużym niepokojem na sytuację polityczną w USA. Jeżeli zapowiedzi Donalda Trumpa zostałyby zrealizowane, mogłyby bardzo osłabić Sojusz. Pamiętajmy jednak, że w kampanii prezydenckiej w 2016 r. również miał on bardzo niepokojące wystąpienia, natomiast rzeczywista polityka amerykańska okazała się znacznie lepsza od tego, czego można było się spodziewać. W Polsce pojawiła się za kadencji Trumpa znacząca liczba amerykańskich żołnierzy, USA przekazały Ukrainie pociski przeciwpancerne [Javelin - red.] itd.

Czytaj także:

Oczywiście nie wiemy, w jakim stopniu była to inicjatywa prezydenta Trumpa, a w jakim wynik zabiegów Departamentu Stanu oraz Pentagonu. Ale możliwe, że także w przyszłości przy prezydenturze Trumpa rozmaite amerykańskie struktury polityczne byłyby w stanie wywierać korzystny wpływ na realną politykę amerykańską.

Nikomu w Europie (poza Rosją) nie zależy na tym, by wojna w Ukrainie została przegrana oraz by potęga rosyjska została przekierowana na kraje NATO-wskie. W mojej ocenie na gwarancjach bezpieczeństwa Sojuszu można polegać. Ewentualna obrona Polski będzie leżała w żywotnym interesie zarówno krajów europejskich, jak i USA. Mam nadzieję, że jeżeli Donald Trump - nie daj Boże - obejmie prezydenturę, także dojdzie do takiego wniosku.

Rozmawiał Łukasz Lubański

wmkor

Polecane

Wróć do strony głównej