Kante podpalił lont, Legia rozbroiła bombę. Na Łazienkowskiej właściwie zarządzono kryzysem
Weekendowy kryzys w mediach społecznościowych to coś, co od lat spędza sen z powiek osobom zajmującym się marketingiem. Po niedzielnej sytuacji związanej z zachowaniem Jose Kante, z poważnym zagrożeniem musiała się zmierzyć Legia Warszawa. I poradziła sobie najlepiej jak można, choć spore znaczenie miał w tym przypadek.
2020-06-22, 12:28
Rzecz, której się nie robi
Barwy są święte - z tym zdaniem zgodzi się zdecydowana większość kibiców regularnie wspierających swój klub niezależnie od tego, czy gra on w Ekstraklasie czy lidze okręgowej. Podczas niedzielnego meczu tę nienaruszalną zasadę złamał napastnik Legii Warszawa, Jose Kante.
Powiązany Artykuł
Damian Kądzior świętuje tytuł mistrza Chorwacji. Dominacja Dinama trwa
Przypomnijmy całą sytuację: piłkarz musiał zejść z boiska z powodu kontuzji. W drodze do szatni był z tego powodu bardzo sfrustrowany, a kamery zarejestrowały moment, gdy zdjął legijną koszulkę i kilka razy kopnął leżący na ziemi klubowy trykot.
- Takich rzeczy się nie robi i złość tego nie tłumaczy - napisał na Twitterze znany zawodnik MMA Łukasz Jurkowski, znany kibic Legii.
Zdarzenie szybko obiegło media społecznościowe, bo dla fanów nie ma nic bardziej upokarzającego niż brak szacunku do barw. Patrząc na reakcję wielu innych warszawskich fanatyków z trybun, zdanie "Jurasa" było wyrażone aż nadto dyplomatycznie.
REKLAMA
Rozbrajanie bomby
Choć wielu opiniotwórczych dziennikarzy w odniesieniu do tej sytuacji zauważyło, że zachowanie Kante nie było spowodowane niechęcią czy nienawiścią do klubu, a sportową złością, poważny kryzys wizerunkowy wisiał w powietrzu. Sympatyk polskiego futbolu wybaczy wiele - brak widowiskowej gry, słabe wyniki czy niedostatek umiejętności, lecz nie ostentacyjny brak oddania zespołowi.
Mecz trwał nadal, a główna dyskusja w social mediach dotyczyła zachowania uchwyconego przez kamery w boiskowym tunelu. Emocje lekko opadały, jednak wciąż daleko było od stwierdzenia, że sytuacja jest opanowana. Kluczowe w sprawnym rozbrojeniu kryzysotwórczej bomby były dwie wypowiedzi - jedna przygotowana przez sztab Legii, a druga, którą stworzył szczęśliwy zbieg okoliczności.
Reakcja klubu
Nieco ponad godzinę po zakończeniu meczu, warszawski klub udostępnił nagranie, na którym napastnik przeprasza za swoje zachowanie.
- Straciłem kontrolę nad sobą. Byłem sfrustrowany kontuzją i tym, że nie mogłem pomóc drużynie. Wynikało to z frustracji. Bardzo za to przepraszam, nie miałem nic złego na celu - powiedział Kante. Kluczowa z marketingowego punktu widzenia była nie tylko szybkość reakcji, ale też jej sposób.
REKLAMA
Wiele polskich klubów w takiej sytuacji wybrałoby pozornie bezpieczniejsze rozwiązanie, a więc poczekanie do poniedziałku i opublikowanie na swojej stronie napisanego przez specjalistów od PR oświadczenia. Plusem takiego rozwiązania byłoby zapewne użycie odpowiednich słów i załączenie przeprosin. Dynamika współczesnych mediów zmusza jednak do walki z największym w takim wypadku wrogiem - czasem.
Powiązany Artykuł
Ekstraklasa: trwa runda finałowa, Legia umocniła się na pozycji lidera - SPRAWDŹ TABELĘ
Każda godzina ciszy ze strony klubowych oficjeli groziła coraz poważniejszą eskalacją konfliktu i zaprzepaszczeniem wielomiesięcznego kształtowania marki. Szybko opublikowany film pokazał niezadowolonym kibicom - mamy kontrolę nad sytuacją, szybko powiedzieliśmy piłkarzowi jak ważna to sprawa, a on, mimo unieruchomionej nogi, bardzo szybko chce za swój błąd przeprosić.
Wypowiedź autorytetu
Nawet najlepsza "oficjalna" reakcja, nie zrobiłaby jednak tak wiele, jak wcześniejsza pomeczowa wypowiedź Aleksandara Vukovicia. Trener Legii był już wcześniej zapowiedziany jako gość "Ligi+ Extra" na antenie Canal Plus, więc szczęśliwy zbieg okoliczności pozwolił mu na szybkie odniesienie się do sprawy.
Warto w tym miejscu przypomnieć, jak ważną postacią w klubie jest Vuković. Już od 2001 roku jest on związany z "Wojskowymi", najpierw jako piłkarz, następnie jako członek sztabu szkoleniowego, a ostatnio pierwszy trener. Na boisku zyskał sympatię kibiców dzięki nieustępliwej grze, w której zawsze dawał z siebie sto procent. Nieprzypadkowo został z czasem kapitanem. "Vuko" to Legia, a Legia to "Vuko" - jeśli ktoś ma szacunek do barw, to właśnie on.
REKLAMA
Po otrzymaniu szansy w roli pierwszego trenera szybko udowodnił, że będzie wierny zasadom wyniesionym z boiska. Bez żalu pozbył się z klubu Iuriego Medeirosa i Carlitosa - piłkarzy czarujących wspaniałą techniką, lecz mniej pracowitych od reszty. Jednym z beneficjentów tych zmian był między innymi właśnie Kante - wcześniej najwyżej solidny ligowiec z Górnika Zabrze i Wisły Płock. Pod wodzą Vukovicia rozwinął skrzydła i stał się jedną z gwiazd klubu zmierzającego po mistrzostwo Polski.
- Mówimy o piłkarzu, który wyszedł dzisiaj na boisko, przyspieszając powrót po kontuzji i ryzykując swoim zdrowiem. On zostawia całe serce dla tego klubu. Był sfrustrowany, bo przytrafiła mu się kontuzja w momencie, kiedy chce pomóc drużynie. To, że zrobił w takiej chwili niekontrolowaną rzecz w emocjach, nie jest powodem, żeby teraz wykorzystywać to do takich sytuacji, jak na początku drugiej połowy. Bardzo więc proszę naszych kibiców, aby zaufali mi w kontekście tego jednego: szacunku dla drużyny. Kante popełnił błąd, nie skontrolował swoich emocji, ale to jest prawdziwy legionista, który ginie na boisku dla tej drużyny, od początku do końca - wytłumaczył go trener Legii.
Po pierwsze: wiarygodność
Nie ma wątpliwości, że wypowiedź szkoleniowca nie była efektem szkolenia z public relations. Jest to zdanie autorytetu, całym swoim życiem udowadniającym jak wiele znaczy dla niego Legia. Zarówno on, jak i klub, wykorzystali w stu procentach szansę na sprawne uniknięcie wizerunkowej katastrofy. Gdyby nie pomeczowy wywiad i nagranie z Kante, łatwo sobie wyobrazić że już dziś ludzie związani z "Żyletą" rozpoczęliby masową akcję zwracania karnetów, czy zapowiedzieli bojkot do czasu rozwiązania kontraktu z Gwinejczykiem.
Kibic nie lubi być oszukiwany - dlatego tak ważne jest znalezienie równowagi między czysto marketingowym podejściem, a byciem wiarygodnym w swoim przekazie. Nawet najlepiej przygotowany dokument opublikowany dzień po meczu nie zrobiłby tyle, co kilka zdań Vukovicia "na gorąco". I w tym całe szczęście Legii - że posadę szkoleniowca sprawuje właśnie on, a nie ktoś z wizerunkiem człowieka z zewnątrz, dla którego pobyt w Warszawie to tylko kolejna praca, w której jest szeregowym pracownikiem.
REKLAMA
Jakub Pogorzelski, PolskieRadio24.pl
REKLAMA