Artur Walczak nie żyje. W PRIDE, UFC i KSW przez lata nie doszło do tragedii
Artur „Waluś” Walczak przegrał trwającą ponad miesiąc walkę o życie. Od 22 października pozostawał w śpiączce po nokautującym ciosie otrzymanym podczas gali PunchDown 5. W największych polskich i światowych federacjach MMA nigdy nie doszło do podobnej tragedii, mimo dużo dłuższej historii.
2021-11-26, 17:20
- Artur "Waluś" Walczak zmarł na skutek uderzenia otrzymanego na gali PunchDown 5
- Zawody w uderzaniu otwartą ręką są nowością w Polsce, a już zebrały tragiczne żniwo
- W największych polskich i światowych organizacjach MMA nigdy nie doszło do podobnej tragedii
„Waluś” z 20-letnim doświadczeniem w sportach siłowych
Szok w świecie sportów walki – Artur „Waluś” Walczak nie żyje. Były strongman pozostawał w stanie śpiączki farmakologicznej od 22 października, kiedy na gali PunchDown 5 został znokautowany przez mistrza federacji – Dawida Zalewskiego.
„Waluś” był potężnie zbudowanym mężczyzną, jak na strongmana z 20-letnim doświadczeniem przystało. W 2015 r. został wicemistrzem Polski w parach, do dziś jest rekordzistą świata w tzw. "spacerze farmera" - chodzeniu z dwiema walizkami o wadze 150 kg. każda. Na swoim koncie miał też trzy walki w formule MMA.
Niefortunna okazała się dla niego decyzja o starcie w nowej formule – slapfightingu – czyli zawodach w uderzaniu z otwartej ręki w twarz, która rekordy popularności bije w Rosji. W Polsce, choć ta „dyscyplina” dopiero raczkuje, już zebrała tragiczne żniwo.
Starszym fanom zapewne przypomina się, że około 20 lat temu na podobnym etapie znajdowało się nad Wisłą MMA - kojarzone głównie z nielegalnymi walkami w klatkach czy kibicowskimi „ustawkami”. Ani w największych polskich federacjach jak KSW czy FEN, ani też w szeregach światowych gigantów jak UFC czy Pride przez lata funkcjonowania nie doszło do takiej tragedii, jaka już na piątej gali zdarzyła się w organizacji PunchDown.
REKLAMA
UFC – 28 lat bez tragedii
Być może to tylko statystyka, ale w największych federacjach światowego czy polskiego MMA podobnych przypadków zagrożenia życia nie odnotowano, choć mogą się one pochwalić dużo dłuższą historią, niż slapfightingowe PunchDown, której pierwsza gala odbyła się w grudniu 2019 r.
Legendarny, nieistniejący już japoński PRIDE, został założony przez ludzi z ogromnym doświadczeniem, a na czele projektu stanął Nobuhiko Takada – zapaśnik z wieloletnią praktyką, który zresztą sam walczył na gali z numerem 1.
W istniejącym od 1993 r. bezapelacyjnym liderze światowego rynku MMA – amerykańskim Ultimate Fighting Championship (UFC) – do dziś nie odnotowano ani jednego przypadku śmiertelnego, czy choćby bezpośredniego zagrożenia życia. I nie ma w tym odrobiny przypadku:
- Spójrzmy na fakty – my zestawiamy walki 25 lat. Zrobiłem ponad 7000 walk bez żadnych poważnych urazów w UFC. Każdego roku wydajemy ponad 20 milionów dolarów na opiekę medyczną dla zawodników. 25 procent naszych zawodników wysyłamy do specjalistów. Jeśli coś wyjdzie na ich badaniach mózgu, coś będzie nieregularne to wysyłamy ich do kolejnych specjalistów. Jeśli coś dzieję się z ich sercem, są wysyłani do kardiologów. Wynikiem tych badań jest to, że przez ostatnie 20 lat znaleźliśmy 10 sportowców, którzy mieli problemy medyczne zagrażające życiu, które kończyły im kariery i nie powinni się dalej bić. Jeśli nie byliby w UFC, walczyliby gdzieś indziej to prawdopodobnie by zginęli – mówi Dana White, prezydent UFC.
REKLAMA
Przede wszystkim, czy ktoś jest tym zszokowany? Pytał niedawno wspomniany Dana White po śmierci Justina Thorntona - jednego z zawodników BKFC – organizowanych w Stanach Zjednoczonych walk na gołe pięści.
- To walki na gołe pięści. Gdy widzę, że ktoś odchodzi od nas i idzie bić się tam jestem zmartwiony. Mój Boże… - kontynuował prezydent UFC
Również największe polskie federacje MMA – jak KSW czy FEN – po zorganizowaniu eventów w liczbie znacznie większej niż pięć nie mają na swoim koncie podobnie dramatycznych wydarzeń, jak te z feralnejj gali PunchDown.
Mało zasad, dużo niebezpieczeństw
W przypadku coraz popularniejszych także nad Wisłą walk na gołe pięści, czy choćby zawodów w slapfightingu, ochrony na dłoniach nie ma żadnej. Jedyne co ratuje zawodnika uderzanego otwartą dłonią, to ochraniacz na szczękę, ale cios jest zobowiązany przyjąć bez trzymania gardy. Stąd już tylko krok do tragedii.
REKLAMA
Zwłaszcza, że jedną z głównych zasad slapfightingu jest brak możliwości obrony przed ciosami rywala. Zawodnicy stają naprzeciwko siebie i naprzemiennie wymieniają się uderzeniami z otwartej ręki, bez gardy. Walka trwa trzy rundy, chyba, że wcześniej dojdzie do nokautu. Nie wolno wyprowadzać ciosów w tył głowy i szyję, ani odrywać nóg od podłoża. I to w zasadzie już wszystkie reguły gry.
Mimo to, a może właśnie dlatego jest to zabawa bardzo ryzykowna. Niektóre jej skutki, jak stłuczenia czy krwawienie są widoczne od razu. Inne - demencja, zaburzenia słuchu, uszkodzenia rogówki, krwawienia wewnętrzne przychodzą z czasem. Do tego dochodzi niebezpieczeństwo np. złamania kości twarzy czy urazu kręgosłupa na odcinku szyjnym. Eksperci alarmują, ale nie trzeba nawet być ekspertem, by wiedzieć, że uderzenia od najsilniejszych ludzi w kraju przyjmowane bez gardy mogą mieć dramatyczne efekty – jedne widoczne od razu, inne nawet po latach.
Zawodników do niebezpiecznych zawodów przyciąga jednak rosnąca lawinowo popularność, oraz nagrody w kwotach, których strongmani, bokserzy i inni przedstawiciele sportów siłowych nie widzieli przez całe kariery.
Właściwi ludzie na właściwym miejscu?
Wydaje się jednak, że za organizację tak niebezpiecznego wydarzenia muszą odpowiadać zaprawieni w bojach zawodowcy. W przypadku gal Punchdown nie ma to jednak zastosowania. Jeden z właścicieli federacji zajmował się wcześniej streamowaniem gier na „Youtube”, drugi to popularny uczestnik jednego z wielosezonowych reality show.
REKLAMA
Na oficjalnej stronie organizatorów możemy przeczytać ich słowa:
"Projekt Punchdown zrodził się pod wpływem chwili. Szybko udało się skompletować ekipę, która uzupełnia się pod każdym aspektem. Trzy miesiące później odbył się już pierwszy event, który okazał się dużym sukcesem".
"Zadzownił do mnie Patryk i mówi „Ptychu zróbmy to”! Długo nie musiał mnie namawiać bo pomył od razu okazał się trafiony i tak narodził się projekt Punchdown. Na drugi dzień ruszyliśmy z przygotowaniami i działamy po dziś dzień" – czytamy takze.
Zatem o dużym, czy nawet jakimkolwiek doświadczeniu nie ma mowy.
REKLAMA
Śmierć Artura Walczaka to potężny cios dla sportów walki
Po feralnej gali PunchDown 5 szybko pojawiły się kontrowersje. Przyjaciel „Walusia” – Piotr „Bonus BGC” Witczak twierdził chociażby, że na miejscu nie było karetki. Organizatorzy szybko zdementowali te słowa, grożąc ich autorowi sądem. Rozstrzygnięciem tej i innych kwestii zajmuje się już wrocławska prokuratura, która bada sprawę śmierci Artura Walczaka.
Niezależnie od wyników tego postępowania sporty walki dostały potężny cios „z liścia”. To najlepszy moment, by zastanowić się, czy to, że Artur „Waluś” Walczak nie żyje jest tylko wynikiem „zawodowego ryzyka”, które istnieje w każdym sporcie walki, czy może także konsekwencją dążenia do zorganizowania kasowego widowiska za wszelką cenę, przy braku odpowiedniego doświadczenia.
Czytaj także:
REKLAMA
- UFC: Alexandar Rakic - Jan Blachowicz. Zbyt agresywny były piłkarz rywalem "legendarnej polskiej siły"
- UFC: Joanna Jędrzejczyk czeka na wielki rewanż? Weili Zhang i Carla Esparza na celowniku
- Rewolucja w KSW. Polsat przegrał z Viaplay
MK
REKLAMA