Muszla, Napoleon, słoń

Ostatnia aktualizacja: 09.09.2015 18:00
Opowieść Mike’a Leigh jest portretem człowieka, który czasem znika sam sobie, choć Bóg obdarzył go okiem nieludzko doskonałym, potrafiącym dostrzec fakturę ciała dymu, powietrza, mgły.
Statek niewolniczy - jeden z najsłynniejszych obrazów William Turnera
"Statek niewolniczy" - jeden z najsłynniejszych obrazów William TurneraFoto: wikimedia/domena publiczna

Umierał, lecz wstał, by narysować trupa. Dzień był pogodny, pastelowy, słońce wysoko. Klarowne powietrze. Więc na dźwięk słów największej miłości swego markotnego życia: „Utopiła się, nieszczęsna!” - zwlókł się z przepoconego barłogu i wzuł buty, co w nich przeczłapał tysiąc łąk i klifów, nieruchomiejąc co parę metrów, by nigdy nic nikomu nie mówiącym, obojętnym, jakby szklanym okiem starej lalki niespiesznie przyjrzeć się widzialnemu kawałkowi nieskończoności, zobaczyć dywany powietrza, falujące w powietrzu. Nie posłuchał największej miłości swego markotnego życia, błagającej, by nie szedł. Zacisnął trupie palce na szkicowniku, wsparty na jej ramieniu zlazł po skrzypiących schodach, przebrnął przez gliniastą ulicę, pokonał pomost, zatrzymał się na jego końcu, otworzył szkicownik, finalny szkicownik, nie będzie ich już więcej, i trzymając ołówek tak, jak miał to w zwyczaju przez całe markotne życie, za sam koniec – zaczął rysować topielicę oblepioną zielonkawą suknią, w jasności pastelowego dnia leżącą na drugim brzegu. Po kilku dniach wyrzęzi w sufit zdanie: „Słońce jest Bogiem!”, wyszydzi je marnym, bydlęcym rechotem - pomieszaniem flegmy z kwikiem wieprza – i skona. Lekarz zamknie mu oczy, o których kiedyś rzekł: „Genialne oczy!”. Ale to nie koniec. Film Mike’a Leigh „Pan Turner” potrwa jeszcze. Tyle, co trzy nieme sceny.

Tak, Joseph Mallord William Turner zmarł w przepoconym barłogu, lecz za sekundę widać, jak na tle czerwieni zachodzącego słońca ciemne widmo Turnera szkicuje trzymanym za koniec ołówkiem czerwień widzialnego kawałka nieskończoności. Gdy zniknie widmo i słońce – już na zawsze samotna największa miłość markotnego życia Turnera myć będzie przez chwilę szyby w oknie, przy którym niedawno westchnęła: „Utopiła się, nieszczęsna!”. A w już naprawdę ostatniej scenie służąca Turnera, mentalnie ułomna i o skórze gnijącej pod naporem jakiejś niepojętej choroby, wejdzie do londyńskiej pracowni zmarłego, by jakoś ogarnąć rumowisko pędzli, ram, misek i farb. Zatem - raz, dwa, trzy. Kilka gestów, brak słów. Znów rysowanie, znów mycie okien, znów porządkowanie. To wszystko. Taki niemy powrót do normalności. Dopiero to jest właściwy finał „Pana Turnera” – opowieści fenomenalnej. Jej bohater umierał, lecz wstał, by narysować trupa - ostatnie ze swych około 30 000 dzieł - lecz w istocie nie o trupa szło. Umierający Turner wstał, by - rysować. O to szło. Umierający Turner wstał, by rysować, bo umieranie, jak też śmierć sama, to żaden powód, by nie rysować. I żaden powód, by nie myć okien. I żaden powód, by nie sprzątać bałaganu. Śmierć to nie jest powód, by przestać żyć. Jak życie, to za mało, by nie umrzeć. Przez dwie godziny Mike Leigh niespiesznie krąży wokół tej ułomnej symetrii. I w ani jednej sekundzie nie jest plakatowy.

Owszem, Turner był malarzem genialnym - lecz cóż z tego? U Leigh człapie niepowtarzalny Timothy Spall, człapie człekokształtna nędza o obliczu zmęczonego, mrukliwego dzika, co go w rzadkich momentach uniesienia stać najwyżej na ukazanie żółto-szarych kłów i żałosnych resztek łez, na machnięcie wiecznie brudną łapą, na błyśnięcie pazurem, którego kolor nie ma nazwy. Człapie tak sobie Turner taki przez dwie godziny, w które Leigh wcisnął sedno ostatnich dwudziestu pięciu lat jego mrukliwego życia, a w istocie – sedno całej reszty jego lat... Trzy kropki postawiłem, bo fatalnie zapachniało hasłem „biografia sfilmowana”. Jak ktoś koniecznie chce wiedzieć, jeśli kogoś uspokajają kategorie, hasła, szuflady – to tak, „Pana Turnera” można od biedy nazwać filmową biografią, z której łaknący wiedzy mogą nauczyć się tego lub owego i zapisać to sobie grzecznie w kajecie. Tyle że Leigh jest zbyt osobnym, zbyt dojmującym reżyserem, by turlać się na denny poziom krajoznawczych folderów.

Aż strach zapytać... Czy twórcy filmu o Tadeuszu Kantorze, której to opowieści premiera w przyszłym roku nas czeka, mają w sobie coś z Leigh? Choćby sznurówkę od jego lewego buta. Mają?

On strzępy biografii genialnego malarza obrócił w dzieło sztuki takie, że od pierwszego kadru „Pana Turnera” realność życia Turnera przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. Realność, czyli tak zwana prawda. Podobnie jak, dajmy na to, dla prawdy „Stu lat samotności” Marqueza kompletnie obojętne jest, że Macondo akurat nie istnieje, i tak jak dla prawdy „Znaku wodnego” Brodskiego żadnego znaczenia nie ma fakt niezbity, że Wenecja istnieje. Kafka wstrzymał się od dokończenia nazwiska swego bohatera, pozostał przy K. Józef K., geometra K. Opowieść Leigh może powinna nosić tytuł: „Pan T.”?

Oto człeczyna bez żadnych widomych właściwości – poza zwierzęcymi elementami, ale któż nie jest zwierzęcy, bydlęcy, czasem obsmarkany, z reguły obojętny, a także lubiący cisnąć flegmą na cokolwiek, całkiem jak Pan T. na swoje płótna. Oto człapiący prawie nikt, prawie, gdyż Bóg dał mu oko nieludzko doskonałe i nieludzko subtelne, na pierwszy rzut oka nieusuwalnie toporne palce. Powietrze, para, obłoki, mgły i śnieżne wichury, wszystko to było dlań sensualne niczym łeb świński, co go jego ojciec w pierwszych taktach filmu Leigh na targu kupuje, wcześniej wyniósłszy ze sklepu dla plastyków zestaw niezbędnych farb dla syna. Świński łeb – na obiad. Farby – być może na wieczność. Lecz Pan T. raczej nie duma o wieczności. Człapie. Przez dwie godziny, przez kilka krajobrazów, miejskich i wiejskich, mentalnych i namacalnych - człapie. Pracownia, sala wystawowa, zajazd na prowincji, ulica Londynu, zwierzęcy seks, oczy miłości jego markotno-mrukliwego życia, pałac, okręt, łódka na sennym strumieniu. Człapie, jest, siedzi, stoi, raczej milczy, od niczego nie odwracając doskonałych oczu. Małe znaczy dlań tyle, co duże, i odwrotnie. Pewnie dlatego na jego obrazach taka gorzka harmonia panuje między nami a widzialną, doskonale obojętną wobec nas częścią nieskończoności – między muszlą a powietrzem, Napoleonem a niebem, słoniem a przepaścią. Człapie i wie jedno: cokolwiek się przytrafi, a przecież przytrafi się życie – na końcu każdego czegokolwiek i tak trzeba wrócić do rysowania. Trzeba – gdyż co? Powołanie powrotu wymaga? Natchnienie? Lęk przed zmarnowaniem wielkiego bożego daru każe za ołówek chwycić?

Ani cienia takiego patosu. W tym Leigh też jest nie do podrobienia. Trzeba wrócić do rysowania, bo jak się rysuje - to należy rysować. Tu, na dole, na pełnym człapiących małości dnie widzialnego kawałka nieskończoności – tak już jest i nigdy nie będzie inaczej. Rysuje się, bo trzeba narysować. Okna się myje, gdyż musza być czyste. Pokój się sprząta, albowiem ma być posprzątany. Ba! U Leigh nie ma nie tylko cienia patosu „wielkiej biografii kolosalnego malarza”, nie ma też cienia patosu odwrotnego – patosu „odpatetyczniania ludzką małością wielkiej biografii kolosalnego malarza”. Nie ma również taniego pocieszenia prostymi odpowiedziami na pytania tyczące tak zwanych związków sztuki z życiem, oraz życia ze sztuką. I nie ma żadnych tez w żadnej sprawie. Ani pouczeń, ani wytycznych, ani dobrych rad. Co więc jest?
    
Pod koniec opowieści Mike’a Leigh, w scenie wytwornej kolacji w wysmakowanym domu pisarza i krytyka Johna Ruskina (kiedyś naprawdę stworzy on o malarstwie Turnera stronice pamiętne), śmiertelnie już zmęczony pustym bełkotem świata Pan T., pijany i nieświeży, patrząc w oczy pani domu i widząc w nich wszystko, cicho wyrzęzi: „Samotność i osamotnienie... To nie jest to samo... Ale to przyjdzie... To jeszcze przyjdzie...” Później, podczas wizyty w zakładzie fotograficznym, innymi słowami wyzna to samo. Usadzony naprzeciwko aparatu, który nie ocali, nie zagwarantuje nieśmiertelności, choć nią mami - Rzeknie Pan T.: „Moje nazwisko czasem mi umyka”. Opowieść Mike’a Leigh jest portretem człowieka, który czasem znika sam sobie, choć Bóg obdarzył go okiem nieludzko doskonałym, potrafiącym dostrzec fakturę ciała dymu, powietrza, mgły. Znika czasem, lecz wie, że znikliwość, ostatecznie przecież nieuchronna, nie zwalnia z rysowania tego, co znika. Muszli, Napoleona, słonia, całej niepoliczalnej reszty. Nic nie zwalnia. Trzeba narysować. Trzeba wymyć okna. Trzeba wysprzątać pokój.

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: FILM malarstwo
Czytaj także

Montgolfierowie znad Wisły

Ostatnia aktualizacja: 12.08.2015 17:15
rozwiń zwiń
Czytaj także

Początek bajki

Ostatnia aktualizacja: 19.08.2015 18:11
Rozumiał wszystko, rozumiał, bo słyszał, nie gubiąc ani jednego ziarna intonacji. Słyszał doskonale – dlatego pojął do dna. Trochę później odkryje, iż zrozumiał wtedy istotę teatru.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Towarzystwo

Ostatnia aktualizacja: 26.08.2015 15:07
Druga prawie pewność – jeśli ziemniaczana stonka w wytwornych okularach „podeprze” czymś Czechowa, a to przecież na scenie jest nieuchronne - będą to „podpórki” co najwyżej zapałczane.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Goście stamtąd

Ostatnia aktualizacja: 02.09.2015 13:52
Mężczyzna, który składa biały obrus, być może przerywa, bo żal, by biel się skończyła? Tak? Ale cóż on może, skoro, jak każdy z nas, nic nie może? I w którą stronę świata odjeżdża chłopczyk na wózeczku-drezynce? W którą stronę i po co? A inne ćmy? Jak się ruszają, kiedy je poruszyć?
rozwiń zwiń