Opowieść martwej natury

Ostatnia aktualizacja: 04.11.2015 15:06
Bywają artyści, co wiedzą, że spektakl zaczyna się nie z wejściem aktorów, lecz gdy znika kurtyna. Bywają scenografie niczym przepastny, rdzawy rów w Ameryce, który podszepnął poecie słowo: „Katedra”. Tak, trzeba nam się pogodzić: Wiedeń jest w Wiedniu. I raczej pozostanie w Wiedniu.
Wielki Kanion w amerykańskim Kolorado
Wielki Kanion w amerykańskim KoloradoFoto: Alex Proimos/wikimedia/CC BY 2.0

Który jest jak sto tysięcy katedr zwróconych głową w dół

Zbigniew Herbert

Dziewięć fotografii. Dziewięć widoków rozległego salonu z oknami na drewnianą werandę i różane krzewy w zagajniku brzóz o różnych porach wielu dni, wielu nocy. Dziewięć portretów wnętrza domostwa, co są niczym martwe natury, i dziewięć razy słowo „Znużenie”, jak by nęcone przez widoki, kapie niespiesznie, by przykleić się do widoków. A po nim inne słowa, zdania całe, rozbudowane akapity, stronice pełne pytań. Na przykład: Może jest odwrotnie? Może słowo „Znużenie” i reszta słów, cała opowieść, która brzęczeć zaczyna, gdy patrzy się na fotografie, nie przychodzi z zewnątrz, tylko wysuwa się z wnętrza widoków, co są jak opowieści zamarłe z palcem na ustach, czekające na cierpliwe ucho? Albo inne pytania, mniejsze, kruchsze. Ta kulka, nie większa od kulek zdobiących końcówki mosiężnych klamek, brązowa kulka na podłodze, tuż przy framudze drzwi wiodących na werandę – co to? Zabawka banalna? Fetysz? Ktoś ją w palcach obracał kiedyś? Po co? By pusty czas zabawić? By jakoś przeczekać, jakoś doczekać do śniadania, do obiadu, do kolacji, do godziny dymiącego samowara, do snu, do świtu, i tak dalej, i dalej, aż do epilogu, do tej chwili udawanego zdumienia: „Co – już?...”? Kto to był? Kto obracał w palcach brązową kulkę, czekając na koniec? Kto ją zgubił? Komu się znudziła? Kto o niej zapomniał? Kto jej już nie szuka? I od jak dawna nie? A może nie ma już komu szukać? Może nie ma kto pamiętać?

Mosiężne klamki o zmatowiałym blasku, na amen sczerniałe w załomkach niedostępnych dla skóry dłoni. Jak wiele palców naciskało mosiądz i mosiądz puszczało? Trupia bladość kory brzóz, łuszczącej się jak brązowe kiedyś i kiedyś żółte pionowe pasy tapety na ścianach salonu. Ile niewiast cieszyła gra żółci i brązu, zanim wszystko obróciło się w pionową, płaską mysz, w której przepadły fantastycznie czarne ongiś arabeski? Kolumny werandy całe w liszajach po nie wiadomo jak licznych wodach, śniegach, mrozach, skwarach. Pytać, jak wielu czekało tu na koniec kolejnych pór roku? Pytać i tym samym opowieść zacząć wysnuwać z dziewięciu fotografii? W podłodze z desek koloru gliny – szpary na kciuk. Pytać o liczbę kroków, pamiętanych przez drewno? Spękana, zszarzała biel framug okien i drzwi. Szyby już na zawsze pokryte jakby cieniem, albo mętnym pudrem, i nie inaczej z sofą pod oknami, z tym żałosnym echem niegdysiejszej świetności. Srebrna popielniczka na parapecie, popielniczka i kiedyś, nie wiadomo jak dawno, lub jak niedawno, otwarta książka. Pusta butelka przy nodze sofy. Dyskretna warstwa kurzu, tego, rzekłby poeta, „ciała czasu” na abażurach w kolorach kiedyś żywych. Coś jeszcze? Brązowa kulka. I dwa krzesła nie do pary, pierwsze o jednej krzywej nodze, drugie – zmęczone potwornie. Zmęczone jak wszystko tutaj, w salonie, gdzie wciąż tylko zmierzch, ogrom nieruchomego powietrza i sieć cieni na płowiejących rzeczach i ludziach. Bo na dziewięciu fotografiach widać też kobiety i mężczyzn, zamarłych w wyblakłych szatach i butach dokumentnie zmarniałych. Jeden z mężczyzn przypomina kogoś. Tak, ten mały, łysiejący, nieświeży, z siwym zarostem, o twarzy zmiętej i oczach na realność zobojętniałych nieodwracalnie, to aktor, który dawno temu, w Krakowskim Teatrze Łaźnia Nowa mówił „Pierwszą miłość” Samuela Becketta. Może to on zapomniał o małej brązowej kulce tuż obok framugi drzwi wiodących na taras, a dalej - na ścieżkę wśród różanych krzewów i brzóz sennych? Pamiętam go. Dobrze pamiętam, jak dawno temu mówił na głos wczesną nowelę Becketta...

„Trupi odór, który wyczuwam pod wonią trawy i ziemi, wcale nie jest niemiły... Ta błazenada z prochem ma w sobie wiele uroku... Sprawy mogły się toczyć całkowicie inaczej, lecz jakie ma to znaczenie, jak cokolwiek się toczy, jeżeli już się toczy... Jeśli coś w ogóle znam, to tylko własne bolączki... O łzy przyprawiały mnie rzeczy... Rzeczy, które wracają! Które się utrwalają!... Nareszcie byłem sam, nareszcie sam w ciemności...”

Gdyby tak teraz, kiedy patrzę na niego, znieruchomiałego na dziewięciu fotografiach, mały ten i obojętny pan naraz odzyskał gest i mowę – co by rzekł, na co wskazał? W środku tej miękkiej melancholii znużonego domostwa - czy znów wyrecytowałby właśnie „Pierwszą miłość” Becketta? To by pasowało. Zwłaszcza fraza ostatnia, słowa o samotności i czerni. To by było na miejscu, gdyż w rozległym salonie zmierzchu wszyscy są samotni, choć każdemu wystarczy wyciągnąć dłoń, by dotknąć drugiego, albo powiedzieć cokolwiek, by zostać usłyszanym. Ale tu nie ma bliskości, choć są dotknięcia. I nie ma zrozumienia, choć brzęczy mowa. Tutaj po prostu jest, jak zawsze bywa w teatralnych opowieściach Antoniego Czechowa.

Tak właśnie – Antoniego Czechowa. Bo te dziewięć fotografii to dziewięć kadrów z seansu „Płatonow”, seansu z Burgtheater w Wiedniu, gościnnie pokazanego w Warszawie. Nie dojechałem do Warszawy. Nie zobaczyłem opowieści, nie widziałem Martina Wuttke, tego małego i obojętnego, w roli Płatonowa. Straciłem wiele, straciłem ogrom. Nie inaczej. Lecz patrzę teraz na dziewięć fotografii i mam pewność, że nie straciłem wszystkiego. Jestem całkiem jak ci szczęśliwcy, którzy w teatrze patrzyli przez chwil kilka na jeszcze bezludne, z natury nieruchome wnętrze znużonego domostwa, czekając, aż pojawią się aktorzy i zaczną się brzmienia i gesty. Oni też słyszeli opowieść niemą martwej natury, historię snutą przez zmęczone kolory i znużone rzeczy. Wystarczyło tylko, że uważnie patrzyli - a słyszeli ją wyraźnie. Bo taka jest scenografia „Płatonowa” w Burgtheater. Niebywała, jak widmo światła - spójna, czysta bezlitośnie. I przy całej swojej dyskrecji, takcie i finezji – jest sednem całości. Trzeba nam się z tym jakoś pogodzić.

Bywają artyści, co wiedzą, że spektakl zaczyna się nie z wejściem aktorów, lecz gdy znika kurtyna. Bywają scenografie niczym przepastny, rdzawy rów w Ameryce, który podszepnął poecie słowo: „Katedra”. Tak, trzeba nam się pogodzić: Wiedeń jest w Wiedniu. I raczej pozostanie w Wiedniu.

***

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: Paweł Głowacki TEATR KULTURA
Czytaj także

Kiedyś w Barcelonie

Ostatnia aktualizacja: 23.09.2015 20:00
Czytałby dopiski, uczynione przez Kantora na krawędziach niektórych portretów: „Wszystko minie”, „W deszczu”, „Ostatnia”. A na końcu, w ciszy po słowach, rzekłby tylko jedno. „Jakże się cieszę, drogi panie, że jest pan doskonałym przeciwieństwem nieszczęsnego Harolda Nicolsona!”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

To nie tutaj

Ostatnia aktualizacja: 30.09.2015 16:00
Trela wciąż idzie ciemnymi korytarzami. Taki jest istotny koniec XIX Festiwalu Szekspirowskiego w Gdańsku. I taki jest prawdziwy początek nowego nadwiślańskiego sezonu Melpomeny. Trela błąka się dalej.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Z boku słów

Ostatnia aktualizacja: 07.10.2015 16:00
Niestety, słowa są jedyną materią świata „Romea i Julii”. W każdym razie materią taką, od której trzeba zacząć i na której należy kończyć. Inaczej bowiem radość i ból dzieci z Werony obraca się w coś na podobieństwo widokówki, którą Hela z klasy Vc wysłała z wakacji do Krzysia z klasy IVd, gdyż kocha go na zabój i chce z nim chodzić.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Czarodziej

Ostatnia aktualizacja: 14.10.2015 16:26
Był Rolls Royce - jest Trabant. Jest Trabant P50. Jutro też będzie, ale z czegoś innego zrobiony, choćby z Saaba, bądź Chevroleta. Nieważne. Grunt, że trabantowa estetyka jest nieśmiertelna.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Usta, oczy i słowa

Ostatnia aktualizacja: 21.10.2015 16:00
Kiedy ostatnio spotkałeś na scenie aktora, który wyszedł zza monstrualnej góry papuzich cudactw i wreszcie był czysty? Kiedy ostatni raz widziałeś wyraźnie oczy aktora? A jego wargi? I kiedy naprawdę wyraźnie słyszałeś słowa, co łagodnie kapały, gdy aktor snuł starą opowieść?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Po drugiej stronie lustra

Ostatnia aktualizacja: 28.10.2015 16:50
„Co za pustka wokół mnie. (...) Nikt do mnie nie przychodzi. Chyba się boją”. Owszem, ci z naszej strony lustra – lękali się. Lecz odwiedzały go figury naprawdę ważne: żołdak od Goi, Infantka od Velazqueza, widma od Malczewskiego. Wystarczyło, że zasnął na chwilę.
rozwiń zwiń