Polska - Szwecja. Pieczątka na Śląskim? Gramy o dziewiąty piłkarski mundial

Od dziewiątego w historii awansu na piłkarski mundial reprezentację Polski dzieli tylko jeden mecz. Na Stadionie Śląskim w Chorzowie, na którym w przeszłości kilkukrotnie pieczętowaliśmy swoją przynależność do światowej elity, musimy pokonać Szwedów. Najbardziej liczymy oczywiście na Roberta Lewandowskiego, ale wspomnienie poprzednich udanych batalii o mistrzostwa świata również powinno wlać w nasze serca nieco optymizmu.

2022-03-29, 15:00

Polska - Szwecja. Pieczątka na Śląskim? Gramy o dziewiąty piłkarski mundial
Na Stadionie Śląskim w Chorzowie Polska zagra o dziewiąty w historii awans na piłkarski mundial. W przeszłości o sukcesie przesądzały m.in. gole Kazimierza Deyny, Roberta Lewandowskiego i Emmanuela Olisadebe. . Foto: Wikipedia - domena publiczna, Shutterstock.com/Mikolaj Barbanell, Agencja Forum
  • We wtorkowy wieczór Polska zagra o dziewiąty w historii awans na piłkarski mundial
  • Rywalem w meczu barażowym będzie Szwecja, a areną Stadion Śląski w Chorzowie, który w przeszłości już kilka razy okazywał się dla nas szczęśliwy
  • Pierwszy raz w finałach mistrzostw świata zagraliśmy jeszcze przed II Wojną Światową
  • Kazimierz Deyna - wygwizdany bohater, Kazimierz Górski i Jacek Gmoch to trenerzy którzy musieli odejść mimo świetnych wyników
  • Emmanuel Olisadebe po 16 latach zdjął "klątwę" Zbigniewa Bońka
  • Robert Lewandowski dzięki 16 bramkom zapewnił nam awans na mundial w 2018 roku, czy dziś ponownie zostanie bohaterem?

Mecz o wszystko

Reprezentacja Polski we wtorkowy wieczór zmierzy się ze Szwecją. Stawką będzie udział w jesiennych mistrzostwach świata w Katarze. Biało-Czerwoni po raz pierwszy w historii zagrają w barażach choć do mundialu dostali się dotychczas już ośmiokrotnie. Siedem razy decydowała o tym udana rywalizacja w grupie, raz wygrana w fazie pucharowej.

Spotkanie ze Szwedami będzie dla nas meczem o wszystko, czyli jednym z tych, do których przywykliśmy, ale które nadal za każdym razem budzą ogromne emocje. Nie brakuje głosów mówiących, że mimo atutu własnego boiska, nie jesteśmy faworytami starcia ze Skandynawami. Na poprawę nastroju proponujemy zatem podróż w przeszłość i przypomnienie poprzednich batalii, które zapewniły Polakom awans do światowej elity.

Pierwszy raz przed wojną

Pierwszy raz na mundialu znaleźliśmy się w czasach, które niewielu dzisiejszych kibiców ma prawo pamiętać. Ostatni turniej przed II Wojną Światową rozgrywano we Francji, co również miało ogromne znaczenie. Podróż np. do którejś z Ameryk mogłaby wówczas trwać ponad tydzień i generować koszty przekraczające ówczesne możliwości polskiej federacji. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że w grupie zespołów z Północnej i Środkowej Ameryki wycofali się wszyscy rywale Kuby – łącznie sześciu. Kubańczycy jako jedyni chcieli jechać do Europy i awans uzyskali bez gry.

Polacy do przejścia mieli tylko jednego przeciwnika – Jugosławię. Wydawało się, że to przybysze z Bałkanów są faworytami w tej parze, ale boisko zweryfikowało ten pogląd już w pierwszym meczu. W Warszawie triumfowaliśmy aż 4:0, a bohaterem został zdobywca dwóch goli – Leonard Piątek. Swoją cegiełkę dołożył także nasz najlepszy przedwojenny piłkarz – Ernest Wilimowski, który wkrótce zabłyśnie meczem z Brazylią już na mundialu. Ale to jak mawia klasyk – temat na zupełnie inną historię.

REKLAMA

Rewanż w Jugosławii przegraliśmy, ale tylko 0:1. Pierwszy w historii awans stał się faktem. Na kolejny trzeba będzie jednak poczekać aż 35 lat.

„Orły Górskiego” i „koniec świata"

O tak długiej przerwie zadecydowały dwa czynniki – najpierw wspomniana wojna, potem bardziej prozaicznie – niezbyt wysoki poziom futbolu nad Wisłą. Ten zaczął gwałtownie rosnąć pod koniec lat 60-tych czego efektem stały się najpierw sukcesy Legii Warszawa i Górnika Zabrze w europejskich pucharach, a wkrótce także lepsze wyniki kadry.

Ojcem renesansu piłkarskiej reprezentacji został trener tysiąclecia – Kazimierz Górski. Pierwszy zwiastun za granicą zlekceważono – Polska zdobyła złoto na igrzyskach w Monachium, ale olimpijski turniej piłkarski pogardliwie nazywano wówczas „mistrzostwami krajów socjalistycznych”.

Nikt nie lekceważył już jednak Biało-Czerwonych gdy w kwalifikacjach mundialu 1974 najpierw pokonali 2:0 Anglików w Chorzowie, a potem w Londynie spowodowali „koniec świata”. Tak właśnie angielska prasa określiła remis 1:1 dający promocję Polakom kosztem dumnych „ojców futbolu”. O remisie na Wembley, który stał się podwaliną pod najlepsze czasy naszego futbolu, napisano już wszystko. Dodajmy zatem tylko, że sam wynik nie oddaje kunsztu Kazimierza Deyny, przebojowości Grzegorza Laty, bohaterstwa Jana Tomaszewskiego w bramce. Najważniejszego bodaj gola w historii polskiej piłki nożnej zdobył Jan Domarski i było to dla niego jedno z zaledwie dwóch trafień w kadrze.

REKLAMA

Wygwizdany bohater

Do kolejnych mistrzostw globu kwalifikowaliśmy się już z nowym trenerem. Jacek Gmoch zastąpił Kazimierza Górskiego, który ustąpił po srebrnym medalu olimpijskim, który nad Wisłą przyjęto z niezadowoleniem. Dziś taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia, w pewnym sensie jest jednak miarą ówczesnej siły naszej piłki.

Polacy wystartowali do eliminacji w świetnym stylu. Pięć zwycięstw w pięciu meczach wciąż nie dawało jednak pewnej promocji. Potrzebny był przynajmniej punkt w ostatnim starciu z Portugalią. Jego areną ponownie był Stadion Śląski w Chorzowie. Zwycięski remis udało się osiągnąć dzięki bramce Kazimierza Deyny zdobytej bezpośrednio z rzutu rożnego. „Kocioł Czarownic” uniósł się w zachwycie by za chwilę…wygwizdać bohatera, który był piłkarzem znienawidzonej na Śląsku Legii. To jednak jego trafienie dało awans na drugi z rzędu mundial dla Biało-Czerwonych.

Polski „blitzkrieg” w Lipsku

Cztery lata później wyśrubowaliśmy ten wynik do trzech. Tyle, że już pod wodzą Antoniego Piechniczka. Ponownie jak jego poprzednik, Jacek Gmoch odszedł po wyniku, który dziś uznalibyśmy za ogromny sukces. W Argentynie jego zespół uplasował się na miejscach 5-8, co dla partyjnych dygnitarzy było nie do przyjęcia.

Meczem o wszystko eliminacji mistrzostw świata 1982 okazał się ten w Lipsku. Rywalem była drużyna z nieistniejącego już kraju – Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Zachodnim sąsiadom Polacy zafundowali prawdziwy „blitzkrieg” już w piątej minucie prowadząc 2:0 po golach Andrzeja Szarmacha i Włodzimierza Smolarka. Ojciec późniejszego wielokrotnego reprezentanta – Euzebiusza dołożył w drugiej połowie jeszcze jedno trafienie, które okazało się decydującym w kontekście wygranej 3:2.

REKLAMA

Poza wschodnimi Niemcami w grupie za rywali mieliśmy już tylko Maltę, której ogranie 6:0 w ostatniej kolejce było jedynie formalnością. Wtedy inaczej niż dziś – w Europie były jeszcze słabe drużyny.

Piechniczek po raz drugi

Piechniczek na turnieju w Hiszpanii powtórzył sukces Orłów Górskiego sprzed ośmiu lat i zajął trzecie miejsce. Nie podzielił więc losu poprzedników i poprowadził drużynę w kolejnych kwalifikacjach stając się jedynym trenerem w naszej historii, który dwukrotnie wprowadził reprezentację do finałów mundialu.

Styl tego sukcesu pozostawiał jednak wiele do życzenia i zwiastował koniec złotej ery polskiej piłki, który dokonał się za niecały rok w Meksyku. Nie zmienia to jednak faktu, że Stadion Śląski w Chorzowie kolejny raz stał się areną naszego awansu na mistrzostwa świata. Zadecydował o tym bezbramkowy remis i…regulamin.

Zremisowaliśmy bowiem z bezpośrednim rywalem – Belgią – 0:0. W końcowej tabeli mieliśmy, podobnie jak oni, osiem punktów. Zadecydował lepszy o jeden bilans bramkowy Biało-Czerwonych. Gdyby liczył się bilans bezpośrednich spotkań, to przeciwnicy byliby górą – u siebie pokonali nas bowiem 2:0.

REKLAMA

Olisadebe przełamał „klątwę Bońka”

Po blamażu na meksykańskim turnieju Zbigniew Boniek zapowiedział, że „teraz na kolejny awans poczekamy przynajmniej 16 lat”. I niestety miał rację. Całe lata 90-te Polacy nie zagrali nie tylko na EURO – do czego zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale też w światowym czempionacie.

Zmienili to dopiero w 2002 roku niespodziewani bohaterowie - Jerzy Engel, który z zawodników grających w większości w przeciętnych klubach złożył solidną drużynę i jego były podopieczny z Polonii Warszawa – Emmanuel Olisadebe.

To właśnie naturalizowany w ekspresowy sposób Nigeryjczyk stał się na boisku głównym architektem długo wyczekiwanego awansu. Zdobył osiem goli, w tym jednego w decydującym spotkaniu – wygranym 3:0 z Norwegią w Chorzowie. Stadion Śląski znów okazał się szczęśliwy, na co tak bardzo liczymy także dzisiejszego wieczoru.

Polacy jako pierwsza ekipa ze strefy europejskiej zameldowali się w azjatyckich finałach, a dla wychowanego w latach 90-tych pokolenia kibiców znad Wisły nieudany turniej był pierwszym, jaki mieli okazję zobaczyć z udziałem polskiej reprezentacji.

REKLAMA

Janas lepiej jako piłkarz

Awans udało się powtórzyć cztery lata później pod wodzą Pawła Janasa, który dzięki temu stał się pierwszym Polakiem, który w mundialu wziął udział zarówno jako trener, jak i piłkarz. W 1982 roku był przecież pewniakiem w zespole Antoniego Piechniczka.

Ponad 20 lat później o mały włos musiałby także prowadzić naszą kadrę w barażach. W grupie eliminacyjnej zajęliśmy bowiem drugie miejsce za Anglikami. Awansowaliśmy jednak dzięki dużej liczbie zdobytych punktów – oprócz porażki z Wyspiarzami wygraliśmy pozostałe osiem spotkań. Dało to nam drugą lokatę wśród wiceliderów – za Szwecją – i zgodnie z ówczesnym regulaminem bezpośrednią promocję.

W tym przypadku trudno mówić o jednym meczu, który zadecydował o sukcesie. Chyba, że…bez udziału Biało-Czerwonych. Mający już pewny awans Holendrzy ograli bowiem Czechów odbierając im bezcenne trzy punkty, które pozwoliłyby wyprzedzić nas we wspomnianej tabeli wiceliderów. Dzięki temu uniknęliśmy baraży, w których pierwszy raz zagramy dopiero we wtorkowy wieczór.

Lewandowski w roli głównej

REKLAMA

Mimo analogii do 1974 roku tym razem turniej w Niemczech nie okazał się dla nas szczęśliwy. Choć w zasadzie trudno tu mówić o szczęściu, bo zwyczajnie graliśmy słabo. Zastosowanie znalazła raczej coraz bardziej popularna reguła „trzech meczów” – otwarcia, o wszystko i honor. I nie pomogłoby chyba nawet gdyby Janas jednak zabrał Jerzego Dudka.

Kolejne dwa mundiale odbyły się bez nas, na szczęście – choć patrząc na to jak zaprezentowaliśmy się w Rosji, może jednak niestety – udało się awansował na ten w 2018 roku.

Pod wodzą Adama Nawałki na boisku rządził ten, na którym od wielu lat opiera się gra naszej kadry i na którego tak bardzo liczymy także w starciu ze Szwedami – Robert Lewandowski. Z niesamowitym wynikiem 16 goli został najlepszym strzelcem całych eliminacji strefy europejskiej. Niemal w pojedynkę wygrał mecz, który okazał się decydujący w kontekście ostatecznego sukcesu – 3:2 z Danią. W rewanżu Skandynawowie ograli nad aż 4:0 co okazało się zwiastunem przyszłej klęski już w samym turnieju finałowym. W samych eliminacjach była to jednak nasza jedyna porażka.

Awans przypieczętowała wygrana 4:2 z Czarnogórą, ale nie była już nawet konieczna dzięki dobrym rezultatom osiągniętym wcześniej.

REKLAMA

Stadion Śląski po raz czwarty?

Dziewiąty awans do finałów piłkarskich mistrzostw świata możemy wywalczyć już we wtorek. Ponownie naszymi największymi atutami powinny być – chorzowski Stadion  Śląski, na którym już trzykrotnie stawialiśmy „kropkę nad i” oraz najlepszy piłkarz świata – Robert Lewandowski.

Trzymajmy kciuki za Biało-Czerwonych, bo wiadomo, że każdy piłkarski turniej najlepiej ogląda się gdy grają nasi. Nawet jeśli znów miałoby się skończyć na trzech meczach.


Początek spotkania Polska - Szwecja o godzinie 20.45.


Czytaj także:

 

REKLAMA

MK  

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej