Nad rzeką, której nie ma. Relacja z festiwalu Audioriver

"Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo już inne napłynęły w nią wody" - rzucił filozoficznie Heraklit z Efezu. My po dziś dzień na ogół błędnie używamy jego słów kiedy chcemy komuś wytłumaczyć, że nie zamierzamy popełnić dwa razy tego samego błędu. Druga łódzka edycja festiwalu muzyki elektronicznej uświadomiła mi dobitnie, że pewien rodzaj energii, jaka towarzyszyła mi przy poprzednich edycjach imprezy, już nie powróci. I chociaż parafrazując klasyka "nigdy nie będzie takiego lata nad Wisłą w Płocku", to na jego miejsce przyjdą nowe miejsca i chwilę, które nawet nieposmarowane ciepłym masłem nostalgii będą smakować znakomicie.

2025-07-23, 15:30

Nad rzeką, której nie ma. Relacja z festiwalu Audioriver
Baasch podczas występu w trakcie Festiwalu Audioriver 2025 na łódzkich błoniach. Foto: PAP/Marian Zubrzycki

Wielki szlam

Kara boska? Klątwa za opuszczenie Płocka? A może zwyczajny przypadek? Tydzień poprzedzający drugą łódzką edycję Audioriver facebookową grupę fanów imprezy rozgrzały rozmowy o pogodzie i perspektywach na kolejny potop spowodowany falą intensywnych opadów, którą przynosił niż genueński. Po ubiegłorocznej ewakuacji imprezy kolektywnie przygotowywaliśmy się na najgorsze. Sam prowadziłem gorączkowe poszukiwania kaloszy i biłem się z myślami, czy wybrać rozmiar 42 (but delikatnie uwiera w palce) czy rozmiar 43 (stopa "lata" w bucie). Noga w tańcu szybko puchnie. Nauczony doświadczeniem Roberta Karasia, miłośnika ultra triathlonów i użytkownika substancji nielegalnych poprawiających wydolność organizmu, wybrałem większy rozmiar.

Ostatecznie prognozy na weekend okazały się niespecjalnie alarmujące. Natomiast obfite opady sięgające 50 litrów wody w tygodniu poprzedzającym imprezę i ciężki sprzęt wykorzystany do budowy scen odcisnęły piętno na Łódzkich Błoniach. Wchodząc na teren festiwalu zobaczyłem wielki szlam rozciągający się przed sceną główną. Ziemia była błotnista, rozdeptana i doszczętnie rozjechana pod bieżnikiem wielkich opon. Na trawie wymieszanej z glinką Iga Świątek nie odbiłaby ani jednej piłki.

Do serca zapukała wtedy tęsknota za piaskiem płockiej plaży, który wciągnąłby wszystko w mgnieniu oka. Kalosze dawały mi dostęp do przestrzeni, które w niskich butach należałoby omijać. Mogłem porzucić wytyczone szlaki komunikacyjne wyłożone gumowymi matami i ruszyć na przełaj. Miejscami na uczestników festiwalu czekały prawdziwe pułapki. Głęboka na 30 cm dziura w ziemi wielkości stopy, wykopana na terenie małej strefy gastro tylko czyhała na moment nieuwagi aby skręcić czyjąś kostkę.

Wtedy też przyszła do mnie szalona koncepcja, która zapewne spotkałaby się z głośnym sprzeciwem mieszkańców okolicznego osiedla Retkinia i łódzkich społeczników. Teren festiwalu potrzebuje inwestycji w trwałą infrastrukturę. Nie musi być to betonowy plac czy parking. Wystarczyłoby wytyczenie kilku asfaltowych dróg bądź chodników z kostki do transportu. Drenaż przestrzeni ani większa liczba pomp i szambiarek nie rozwiążą problemu błocka. Ewentualnie można rozważyć też rozsypanie znacznej ilości siana tuż przed rozpoczęciem festiwalu, co z powodzeniem sprawdza się na paryskim We Love Green. Ciekawe byłoby również ułożenie podłogi z igielitowych paneli, która co roku sprawdza się na festiwalu Primavera w Barcelonie. Kolejną możliwością jest przeniesienie Audioriver do Parków Baden-Powella i 3 maja położonych bliżej centrum. Z drugiej strony takie rozwiązanie wiązałoby się zapewne z wyasygnowaniem pokaźnej puli pieniędzy na fundusz łapówkowy dla okolicznych mieszkańców aby uciszyć ewentualne protesty.

Na pochwałę zasługują za to potężne nagłośnienie i nowe koncepcje wizualne dla poszczególnych scen. Dla przykładu stojąc w pobliżu Main Stage'u nie zobaczyliśmy już trzech dużych telebimów, ale dziesiątkę nieco mniejszych przypominających plastry miodu i rozproszonych po scenie ekranów. Takie rozwiązanie pozwalało VJ-om budować mozaikowe kompozycje nawiązujące do sposobu widzenia owadzich oczu. Namiot Circus zyskał długi szereg szklanych paneli, których tafle efektownie przenosiły światło lamp i laserów od barierek po ostatnie rzędy. Zdarzało się, że basy ugniatały klatkę piersiową z siłą wykwalifikowanego ratownika medycznego. Częstotliwości wydobywające się z drum and basowej sceny Hybrid wprawiały w drgania budynki oddalone o godzinę marszu od terenu imprezy.

- Chciałbym, żeby Audioriver był w Łodzi co tydzień, bo wtedy miasto działa jak powinno - powiedział jeden z bardziej poczytnych łódzkich reportażystów. Komunikacja miejska woziła zaopaskowanych uczestników imprezy za darmo. Na Łódzkie Błonia co kilka-kilkanaście minut dojeżdżała specjalna linia autobusowa. Reprezentacyjny deptak ulicy Piotrkowskiej i teren OFF Piotrkowskiej wypełniły się gośćmi festiwalu. Na OFF-ie przy punktach wymiany biletów na opaski było dość tłoczno, ale czas w ciągnącej się kolejce umilali DJ-e z lokalnego podwórka. Chybionym pomysłem było za to zorganizowanie paneli dyskusyjnych związanych z Audio na terenie festiwalu zamiast na OFF-ie lub w innym punkcie bliżej centrum miasta. Niewiele osób chętnie posłucha nawet pasjonującej rozmowy o 22:00, kiedy za ścianą Ben Böhmer napełnia pobliską scenę gorącym powietrzem i unosi ją kilkanaście metrów nad powierzchnie ziemi.

Tiesto

Agro-techno powiadacie? Dla mnie wszystko rozbija się o definicję. Tiesto rzeczywiście zaorał publiczność, następnie pieczołowicie posadził rzędy żywiołowych rytmów i kojących transowych melodii, a finalnie pozwolił nam patrzeć, jak na naszych oczach rośnie żywy hołd dla złotych czasów muzyki klubowej. Krótkiego okresu w historii jednoczącego bywalców modnych miejskich imprezowni, uczestników Parady Wolności i posiadaczy legitymacji członkowskiej takich przybytków jak Ekwador Manieczki i Protektor Brzeski. Osobiście pamiętam je tylko z kilku pirackich utworów na mp3 katowanych nieustannie podczas pewnych wakacji u sąsiada na wsi.

Zarzuty o rzekomą anachroniczność lub wątpliwą estetykę propozycji holendra można odbić jednym samplem kobiecego głosu z romantycznej piosenki z przełomu wieków, która niczym widmo wracała przez 15 minut występu. Później set holenderskiej legendy przepoczwarzył się w "muzykę do knucia spisku". Lekko zgięci w kolanach maszerowaliśmy w miejscu rozchlapując błoto pod stopami i brodząc w rzece, której nie ma. Dalej przyszedł czas na pomnikowe Addagio For Strings, które wyrzuciło w powietrze dziesiątki telefonów. Tiesto pokazywany na ekranie telebimów przypominał ogromną postać Zordona z serialu Power Rangers. Majestatyczny olbrzym jak na mój gust mógłby nawet nie mówić w żadnym znanym ludzkim języku - muzyka wystarczyłaby za jedyny środek komunikacji z otoczeniem. Motyw "If you see me dreaming, don’t wake me up" dla niewielkiej grupy moich towarzyszy stał się nieoficjalnym refrenem całego festiwalu. Niemniej dwie godziny bronowania i młócenia to za dużo więc pozostawione na koniec kawałki z nieświeżego albumu żegnaliśmy już z oddali.

Strefy relaksu i odpoczynku

Przyjemnym miejscem na kwadrans wypoczynku między występami była strefa tytułowego partnera imprezy, czyli T-Mobile. Wnętrze było suche, ciepłe, względnie ciche, różowe, wyposażone w ładowarki do telefonów i okazjonalnie wypełniało się performance’ami tancerzy poprzebieranych na cyberpunkową modłę. Ponieważ lubię co najmniej dwie z wyżej wymienionych cech przestrzeni spędziłem tam kilka dłuższych chwil. Dosiadł się do mnie prawdopodobnie Łukasz, który jeździ na Audio nieprzerwanie od 15 lat (z wyjątkiem czasów pandemicznych). Łagodnie uśmiechnięty bywalec święta muzyki elektronicznej w przypływie szczerości przyznał otwarcie, że próbuje odnaleźć w sobie iskrę pionierskiej radości jaka towarzyszyła mu przy pierwszych edycjach imprezy. Z oczu wylewały mu się słowa Finlandii Świetlików.  Zapytałem go wprost: Łódź czy Płock?. Odpowiedział "Płock, Płock, Płock" uderzając w decyzję organizatorów o przeniesieniu imprezy niczym japoński torpedowiec w Pearl Harbour. Nawet biorąc poprawkę na Iwaszkiewiczowską nutę, którą usłyszałem w jego głosie, doskonale go rozumiem. Klimatu nie da się kupić za żadne pieniądze. Atmosferę tworzy miejsce, a nie ogromny budżet czy wielka gwiazda na scenie.

A skoro już przy pieniądzach jesteśmy, to pierwszy raz w historii Audio istotny wkład finansowy w organizację festiwalu miała spółka skarbu państwa, czyli bank PKO BP. Wydaje się, że decyzja władz spółki o zainwestowaniu pieniędzy w łódzki festiwal ma również polityczny charakter. W czerwcu ubiegłego roku prezesem banku został Szymon Midera, zaufany człowiek prezydent Hanny Zdanowskiej. W 2008 r. Midera jako wiceprezes Banku Pocztowego podpisał decyzję o przyznaniu preferencyjnego kredytu Włodzimierzowi G. - ówczesnemu partnerowi prezydent Łodzi. Należy zaznaczyć, że PHZ została skazana na 20 tys. złotych grzywny za poświadczenie nieprawdy w dokumentach, na podstawie których udzielono kredytu. Później Midera wybił się w samorządzie jako szef zespołu społecznych doradców prezydent, a jego żona została mianowana prezeską łódzkiego lotniska z pensją sięgającą 21 tys. złotych miesięcznie. Niewykluczone, że to właśnie osobiste relacje prezydent Zdanowskiej z prezesem "skarbonki" zdecydowały o tym, że deszcz pieniędzy spadł właśnie na jeden z lokalnych festiwali. Na Łódzkich Błoniach zbudowano nieco mniejszą wersję warszawskiej Rotundy, a wewnątrz konstrukcji zamontowano długą zjeżdżalnie i obsypywano twarze przybyszów makijażem.

Gesaffelstein

Na występ człowieka w masce z czarnej lśniącej smoły wpadłem dopiero w połowie seta. Jednak to, co usłyszałem, zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Potężna wiązanka najmroczniejszych syntezatorów jakie przyśniły się opętanym inżynierom Rolanda. Urządzenia wyrastały wprost z kryształowych stalaktytów, a Francuz wyciskał z nich melodie rodem z koszmarów załogi łodzi podwodnej otoczonej na Atlantyku przez zgraję U-Botów. Kiedyś w krakowskim Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK rozrzucono na podłodze skrystalizowany sarin czyli zabójczo toksyczny gaz wykorzystany podczas zamachów w tokijskim metrze przez członków sekty Omu (jap. Najwyższa Prawda). Sarin w formie kryształu lub cieczy jest nieszkodliwy. Dopiero jego opary prowadzą do mrożących krew w żyłach konsekwencji. Słuchać Gesaffelsteina to jak obcować z sarinem. Wycie syren budziło najczulsze lęki i niepokoje. Muzyka brzmiała jak skażenie środowiska radioaktywnymi izotopami. Słyszałem kiedyś historię o wstrząsającym jak upadek ze schodów koncercie Autechre na sali koncertowej zanurzonej w całkowitej ciemności. Dark techno pielęgnowane przez Gesaffelsteina na głównej scenie śmiało mogłoby z nim konkurować.  Finałowe cressendo brzmiało jak emanacja dzikiej sztucznej inteligencji, która usiłuje przebić się przez Black Wall w grze Cyberpunk 2077. Czułem jak modulowany biały szum zaczyna zmieniać strukturę łańcuchów DNA słuchaczy. Na szczęście zamaskowany złoczyńca zdążył wyłączyć wtyczkę.

Chase and status

Polska stolica drum and basu czekała na ten występ od końcówki rządów Leszka Millera. Długo szukałem właściwego odniesienia, aż trafiłem na łotrzykowską powieść "Rok, w którym narodził się diabeł" autorstwa Santiago Roncagliolo. Spójrzmy zatem na występ brytyjskiej formacji oczami XV wiecznego peruwiańskiego inkwizytora.

"Pośrodku tego wszystkiego koncertowała straszliwa orkiestra. Jeden z mężczyzn trzymał w rękach dwie kości i stukał nimi, jakby to były jakieś przerażające kastaniety.(…) Rzekomi muzycy uderzali w owe szczątki i do tego jedynie pojękiwali i sapali. Żaden z instrumentów nie dawał melodii, ludzie ci bowiem oddawali się tylko zniewalającemu rytmowi, który pchał ich ciała prosto w grzeszny trans".

Kończąc wolne żarty, dochodzę do przekonania, że energia kinetyczna bijąca z koncertu C&S zmiotłaby z powierzchni ziemi co najmniej połowę kamienic łódzkiego śródmieścia. Podnosząc głowy ku ekranom obserwowaliśmy seans spirytystyczny polegający na wywoływaniu duchowych emanacji wokalistów towarzyszących dwóm obecnym na scenie operatorom wiertarek, betoniarek i wózków widłowych. Największe wrażenie zrobił na mnie tryptyk składający się z utworów Baddadan, Disconnect oraz Backbone. Weszliśmy w gęstą miejską dżunglę prowadzeni przez grupę złych chłopaków (Bou, Flowdana i IRAH). W czasach plemiennych należałoby przynajmniej na jakiś czas wyrzucić ich poza nawias lokalnej społeczności, aby wyszumieli się w dalekich krainach nie szkodząc swoim pobratymcom. Doprowadzili nas do siedziby wyroczni (Becky Hill), która pomogła nam odłączyć się od cyfrowej teraźniejszości i zharmonizowała częstotliwości naszych fal mózgowych. Do domu odprowadził nas potężny wojownik (Stormzy) ubrany w kamizelkę kuloodporną zaprojektowaną przez tajemniczego Banksy’ego. Po drodze otrzymaliśmy krótki instruktaż dotyczący obsługi broni krótkiej i usłyszeliśmy kilka zasad niezbędnych do zachowania kręgosłupa moralnego w dobrej kondycji. Muzyka nie tylko bawi, ale również uczy.

Mall grab

Honorowy obywatel miasteczka Audioriver przed laty nieco mnie nudził. Jeden z jego płockich DJ setów wspominam jak zestaw generycznych house’owych bicików wygenerowanych przez niezbyt skomplikowane algorytmy z gry SIMS 2. Teraz wciągnął mnie za uszy do namiotu Circus. Wystarczyło pół godziny, aby wymieszać na dekach agresywnego SKEPTĘ i zmusić publikę do szaleńczego tańca przy czystej acapelii utworu Tecnologic Daft Punk’u, którego możecie kojarzyć jako "tego dziwnego kuzyna" Harder Better Faster Stronger. Gotowanie nie miało końca. Australijczyk precyzyjnie odmierzał składniki i wydawał kolejne smakowite kąski. Nasycona partiami dęciaków skoczna melodia z powtarzającym się w kółko motywem "Andale", z powodzeniem mogłaby się sprawdzić w roli hymnu najbliższego mundialu. Wyobraźnia podrzucała mi obrazki ciągnącego się od Ontario po Guadalajarę wężyka tańczących kibiców.

Ostatni akord

Jaki jest zatem najważniejszy składnik niezbędny do przygotowania festiwalu muzycznego? "Lokejszyn, lokejszyn i jeszcze raz lokejszyn" - powiedziałby zapewne przedsiębiorczy Stomil, bohater opowieści Emigracja czy Edukacja pióra tajemniczego Malcoma XD. - Duża baza noclegowa dla uczestników imprezy i silna wola współpracy ze strony lokalnego samorządu - to już mógłby powiedzieć Piotr Orlicz-Rabiega, czyli jeden z organizatorów Audioriver. Dla mnie jako przeciętnego zjadacza festiwalowego pożywienia liczy się "klimat", "atmosfera", a tak najdokładniej rzecz ujmując "to coś". Po ostatniej edycji muzycznego święta stwierdzam, że iskra "tego czegoś" jeszcze się tli i przy odpowiedniej dawce paliwa może zapłonąć jasnym płomieniem.

Na koniec krótki apel do organizatorów. Jeśli budżet pozwoli na 20-lecie Audioriver ściągnijcie, proszę, Freda Again! Wtedy wszystkie grzechy zostaną Wam odpuszczone.

Tymczasem "Żegnańsko, Audiovederci!"

Szczególne podziękowania składam na ręce Agnieszki i Krzesimira za wspaniałe towarzystwo i fenomenalny hosting.

Źródło: Polskie Radio/Michał Makowski

Polecane

Wróć do strony głównej