- Mój Boże, co oni tutaj wyprawiali! Nie wyobrażacie sobie tego. Zajechali czołgami, było ich chyba ze 300 sztuk, i tak krążyli na nich wokół wioski przez cały dzień. Śmiali się głośno i krzyczeli, że robią nam helikopter, zabawa taka. Byli albo pijani, albo po narkotykach. Myśleliśmy, że tu zwariujemy - opowiada o rosyjskich żołnierzach Tamara, mieszkanka wyzwolonej niedawno wsi Mała Komyszuwacha.
Około 60-letnia kobieta mieszka przy cerkwi, którą Rosjanie wykorzystywali jako szpital polowy. Teren wokół świątyni zryty jest gąsienicami. Tuż przy niej wykopano stanowiska czołgowe. Obok porozrzucano fragmenty umundurowania, puste słoiki i konserwy.
REKLAMA
"Tam nie ma czego odbudowywać"
Wewnątrz cerkwi zakrwawione nosze i łóżka dla rannych, narzędzia chirurgiczne i bandaże, szmaty i gnijące warzywa. Z podziurawionego sufitu kapie woda, tworząc w części budynku ogromną kałużę. Przed obrazami świętych, umieszczonych w ikonostasie, stoją wypełnione piaskiem skrzynie na amunicję. Zastawione są nimi także okna.
- To straszne, co oni tu narobili, nie tylko w cerkwi. Cerkiew to miejsce święte, ale oni wszędzie zachowywali się tak samo. Chodziliście już po domach? Wszystko z nich powyciągali, porozrzucali, podeptali. Niczego świętego dla nich nie było, niczego - mówiła.
Rosyjskie wojska stały we wsi od 1 kwietnia do 10 września. Ich główną bazą była szkoła. - A szkoła?! Cała zniszczona, szkoda gadać. Porozrzucane książki, połamane meble, zawalony dach. Na pewno już nigdy jej nie odbudują, tam nie ma czego odbudowywać - mówi.
- Idźcie do szkoły, tylko patrzcie pod nogi, bo choć saperzy już tam byli, to nigdy nie wiadomo, czy nie natkniesz się na minę. Najgroźniejsze są te motylkowe - ostrzega kobieta.
REKLAMA