Doha 2019: sześć medali, kilka rozczarowań. Biało-czerwoni potwierdzili siłę przed igrzyskami

2019-10-07, 21:51

Doha 2019: sześć medali, kilka rozczarowań. Biało-czerwoni potwierdzili siłę przed igrzyskami
Paweł Fajdek (z lewej) i Wojciech Nowicki po dekoracji najlepszych młociarzy . Foto: PAP/Adam Warżawa

Zakończone w niedzielę mistrzostwa świata w lekkoatletyce, które odbyły się w Dosze, przyniosły Polsce sześć medali. To o dwa mniej niż przed dwoma laty w Londynie i przed czterema w Pekinie, ale taki wynik na przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich wzięlibyśmy w ciemno. Nie można zapominać, że kilku kandydatów do medali rozczarowało. Czy to oznacza, że w Tokio może być jeszcze lepiej? 

Posłuchaj

Tomasz Gorazdowski podsumowuje mistrzostwa świata w Dosze (Zapraszamy do Trójki/PR3)
+
Dodaj do playlisty
  • Biało-czerwoni skończyli mistrzostwa na jedenastym miejscu w klasyfikacji medalowej
  • Występ polskiej reprezentacji należy uznać za udany
  • Do igrzysk w Tokio pozostał niecały rok. Na co polscy lekkoatleci mogą liczyć w stolicy Japonii?

Powiązany Artykuł

Baner lekkoatletyka Doha 1200x660.jpg
SERWIS MŚ DOHA 2019

Jeden złoty, dwa srebrne i trzy brązowe medale - tak prezentuje się dorobek reprezentacji Polski. Dało to jedenaste miejsce w klasyfikacji medalowej. Oprócz medali, nie zabrakło też rozczarowań, chociaż bilans tegorocznych mistrzostw należy ocenić pozytywnie.

Do igrzysk w Tokio pozostał niecały rok. Czy na podstawie rezultatów w Dosze możemy liczyć na grad medali w stolicy Japonii?

Polski młot 

- Polska młotem stoi - mówił w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl Artur Partyka. Multimedalista największych imprez w skoku wzwyż przewidywał, że to właśnie w tej konkurencji biało-czerwoni zbiorą największe medalowe żniwo. Nie pomylił się, chociaż nie było to trudnym zadaniem. W ostatniej dekadzie reprezentanci Polski dominują przecież na rzutni, kolekcjonując kolejne medale. 

Zadanie wykonał Paweł Fajdek. Zawodnik Agrosu Zamość przyjechał do Kataru z jednym celem: po raz czwarty z rzędu zdobyć tytuł mistrza świata. Plan wykonał w stu procentach. Najpierw pewnie wygrał kwalifikacje, a w konkursie prowadził od pierwszego rzutu. Ostatecznie posłał młot na odległość 80,50 m, pokonując wicemistrza Francuza Quentina Bigot o ponad dwa metry.

Z medalem z Dohy wrócił też wielki rywal Fajdka Wojciech Nowicki, chociaż akurat białostoczanin może odczuwać niedosyt. Do Kataru przyjechał z najlepszym tegorocznym wynikiem na świecie (81,74 m) i liczył na kolejny skalp w swojej karierze, po ubiegłorocznym mistrzostwie Europy. Nie potrafił jednak zbliżyć się do swoich najlepszych rezultatów. Początkowo konkurs zakończył na czwartym miejscu z wynikiem 77,69 m. 

Oglądający zawody w telewizji wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Marek Fostiak zauważył jednak, iż najdalszy rzut trzeciego w konkursie Bence Halasza był spalony. Polska ekipa złożyła protest, który został częściowo uznany. Sędziowie zgodzili się, iż Węgier spalił swoją próbę i... przyznali dwa brązowe medale, mimo, że drugi prawidłowy rzut Halasza dałby mu... dwunaste miejsce. Nowicki w nietypowych okolicznościach po raz trzeci w karierze został brązowym medalistą mistrzostw świata.

Czytaj dalej: Sebastian Chmara wierzy w biało-czerwonych. "Mogą walczyć o medale"

Z pewnym niepokojem polscy kibice mogli patrzeć na konkurs młociarek. Rekonwalescentka Anita Włodarczyk przyleciała do Kataru tylko po to, by odebrać przyznany po latach złoty medal za mistrzostwa świata w Moskwie (2013 r.). Pod nieobecność dominatorki Polskę reprezentowały Malwina Kopron i Joanna Fiodorow.  

Ta pierwsza zawiodła, zajmując trzynaste miejsce w eliminacjach. Zrezygnowana przed kamerami TVP Sport przyznawała, że przyjechała do Kataru po medal.

Krążek do Polski przywiozła jednak Fiodorow, chociaż jej tegoroczny wynik był słabszy od tego, który zanotowała młodsza koleżanka. W finale pobiła rekord życiowy, posyłając młot na odległość 76,35 m. Początkowo dawało to prowadzenie w konkursie, ostatecznie skończyło się na wicemistrzostwie świata. To największy sukces w karierze pochodzącej z Augustowa 30-letniej lekkoatletki. 

Medalowa passa Liska 

Innym żelaznym faworytem do medalu był tyczkarz Piotr Lisek. W 2019 roku dołączył do elitarnego grona zawodników, którzy na otwartym stadionie zaliczyli wysokość sześciu metrów. Podczas mityngu Diamentowej Ligi w Monako szczecinianin skoczył 6,02 m. Z takim wynikiem na listach światowych przyjechał do Kataru. Cel był jasny: trzeci z rzędu krążek światowego czempionatu. W Pekinie był brąz, w Londynie srebro, teraz czas na złoto?

Aż tak dobrze nie było. Lisek zakończył konkurs z wynikiem 5,87 m. Dało mu to brązowy medal. Lepsi okazali się broniący tytułu Sam Kendricks oraz mistrz Europy Armand Duplantis. Amerykanin i Szwed tym razem skoczyli o 10 centymetrów bliżej. Liskowi do przeskoczenia tej wysokości nieco zabrakło, ale Polak po raz kolejny udowodnił przynależność do ścisłej światowej czołówki.

Powiązany Artykuł

EastNews Ennaoui.jpg
Doha na granicy rekordów. Sofia Ennaoui: jedne z najlepszych mistrzostw w historii

Brąz Liska osłodził polskim kibicom gorycz po nieudanych kwalifikacjach dwóch pozostałych tyczkarzy. O ile sukcesu wracającego po wielu kontuzjach Roberta Sobery ciężko się było spodziewać, o tyle brak awansu do finału mistrza świata sprzed ośmiu lat Pawła Wojciechowskiego jest bardzo niemiłą niespodzianką. 5,70 m nie wystarczyło jednak halowemu mistrzowi Europy do zapewnienia sobie miejsca w najlepszej dwunastce. 

"Aniołki" zabrały kibiców do nieba 

Trener Aleksander Matusiński wykonał w ostatnich latach fantastyczną pracę. Z grona przeciętnych niegdyś biegaczek wybrał 6-7 zawodniczek, które pod jego wodzą weszły na wysoki poziom. Efektem były kolejne medale w biegach sztafetowych podczas europejskich i światowych imprez. To, co wydarzyło się w Dosze, przeszło jednak najśmielsze oczekiwania. 

"Aniołki Matusińskiego" pokazały moc już w indywidualnej rywalizacji na 400 metrów. Justyna Święty-Ersetic i Iga Baumart-Witan awansowały bowiem do finału. I chociaż zajęły w nim siódme i ósme miejsce, sam fakt znalezienia się w ósemce był wydarzeniem bez precedensu. Polki okazały się najlepszymi Europejkami na tym dystansie, ponadto reprezentantki naszego kraju po raz pierwszy w historii mistrzostw świata znalazły się w indywidualnym finale na 400 m.

Aby wskazać skalę postępu, wspomnijmy tylko, że Święty-Ersetic przed dwoma laty w Londynie zakończyła indywidualną rywalizację na 44. miejscu w eliminacjach z czasem 53,62 s. Rok później była już mistrzynią Europy z rekordem życiowym 50,41 s. W 2019 roku dołączyła do światowej czołówki, ale indywidualny występ nie był jej ostatnim słowem.

Obie finalistki biegu indywidualnego wzmocnione Patrycją Wyciszkiewicz, Małgorzatą Hołub-Kowalik oraz biegnącą w półfinale Anną Kiełbasińską kapitalnie spisały się w sztafecie 4x400 m. Polki niemal od samego początku finałowego biegu usadowiły się na drugiej pozycji, ustępując tylko fenomenalnym Amerykankom. Biegnąca na ostatniej zmianie Święty-Ersetic pozwoliła na chwilę wyprzedzić się rywalce z Jamajki, by na ostatniej prostej wyprowadzić fenomenalny kontratak zakończony drugim miejscem i szóstym polskim medalem w Dosze.

Niełatwa osoba, niełatwy medal 

Szóstym, gdyż godzinę wcześniej na najniższym stopniu podium stanął Marcin Lewandowski. Zawodnik CWZS Zawiszy Bydgoszcz przyzwyczaił już kibiców do swojego stylu biegania. W Dosze nie było inaczej. Zarówno w eliminacjach, półfinale jak i decydującej rozgrywce Polak długo biegł spokojnie, na końcu stawki, by na ostatnim okrążeniu zapewniać sobie osiągnięcie celu: najpierw awansu do kolejnej fazy, a wreszcie pierwszego w karierze medalu mistrzostw świata na otwartym stadionie.

Po zdobyciu upragnionego medalu Lewandowski nie krył wzruszenia. Zaraz po biegu podziękował swojej żonie.

Nie ma ze mną łatwego życia. 300 dni w roku jestem na zgrupowaniach, zawodach, testach, badaniach. Nie jestem łatwą osobą, ale który sportowiec jest normalny? - pytał retorycznie.

Czytaj dalej: Lewandowski zgarnia medal i dziękuje żonie. "Nie jestem łatwą osobą, ale który sportowiec jest normalny?"

Droga do podium nie była dla Lewandowskiego łatwa. Kibicom dał się poznać jako znakomity 800-metrowiec. Mistrz i wicemistrz Europy nie miał jednak szczęścia na światowych imprezach. Dwukrotnie plasował się tuż za podium na mistrzostwach świata, a na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro był szósty.

Dopiero zmiana dystansu na niemal dwa razy dłuższy sprawiła, iż osiągnął sukces na miarę swojego potencjału. Wydaje się, że po takim wyniku "Lewemu" nie w głowie będzie powrót do biegania 800 metrów, nad czym jeszcze niedawno się zastanawiał.

Na wspomnianym dystansie mieliśmy zresztą inną nadzieję medalową. Wicemistrz świata z Pekinu i Londynu oraz trzykrotny mistrz Europy Adam Kszczot jechał do Kataru jako wielka niewiadoma. Odpuścił sezon halowy, zmagał się z problemami zdrowotnymi i nie biegał zbyt szybko. Jego najszybszego w tym roku rezultatu próżno było szukać w najlepszej dziesiątce sezonu. Słabsza dyspozycja i odpadnięcie już w półfinale nie powinno więc tak mocno szokować. 

Kosmiczna kula bez polskich medali 

Poziom finałowego konkursu pchnięcia kulą przejdzie do historii światowej lekkoatletyki. Aż czterech kulomiotów pchnęło dalej niż dotychczasowy rekord czempionatu. Amerykanin Joe Kovacs złoto zapewnił sobie kapitalnym wynikiem w ostatniej próbie (22,91 m). Jego rodak Ryan Crouser oraz faworyzowany Nowozelandczyk Tom Walsh pchnęli zaledwie o centymetr bliżej, ale musieli zadowolić się, odpowiednio, srebrnym i brązowym medalem. 

Jeszcze bardziej sfrustrowany musiał być Darlan Romani. Brazylijczyk osiągnął aż 22,53 m, długo plasował się na medalowym miejscu, ale fenomenalne pchnięcie Kovacsa, zepchnęło go poza podium. Niestety, sobotni finał wyglądał tak, że wspomniana czwórka rywalizowała w nieco innym konkursie niż reszta. Poziom amerykańsko-nowozelandzko-brazylijskiego kwartetu był nieosiągalny dla rywali. 

Do medalowych odległości nie zbliżył się Konrad Bukowiecki. 21,45 m osiągnięte w drugiej próbie wystarczyły na szóste miejsce i nieformalny tytuł najlepszego Europejczyka. Bukowiecki nie ukrywał rozczarowania rezultatem. Gorzko żartował nawet, że czas zmienić konkurencję.  

Jeszcze bardziej zawiedziony może być Michał Haratyk. Do Kataru jechał jako mistrz Europy, który w tym sezonie poprawił rekord życiowy, pchając na odległość 22,32 m. W eliminacjach był cieniem samego siebie. Zaledwie 20,52 m wystarczyło do 16. miejsca. By być pewnym udziału w finale, kulomiot potrzebował pchnąć o 38 centymetrów dalej. Mimo trzech prób, taka odległość okazała się jednak nieosiągalna... 

Mama prawie wskoczyła na podium 

O ile Haratyk, Kszczot, Kopron czy Wojciechowski to zawodnicy, których katarski występ śmiało można nazwać rozczarowaniem, o tyle w polskiej ekipie nie zabrakło też pozytywnych zaskoczeń. Z pewnością na plus swój występ oceni Kamila Lićwinko. Białostoczanka przed dwoma laty sięgnęła po brąz, ale potem zdecydowała się na macierzyństwo i zawiesiła karierę. 

Halowa mistrzyni świata z 2014 roku powróciła do rywalizacji po urodzeniu małej Hani, ale wyniki nie były tak dobre jak przed dwoma laty. Najlepszy tegoroczny rezultat Lićwinko przed startem mistrzostw wynosił 1,95 m. W Katarze polska skoczkini spisała się jednak lepiej niż wskazywały na to światowe tabele. Konkurs zakończyła z wysokością 1,98 m, zajmując wysokie piąte miejsce. Brązowa medalistka Vashti Cunningham skoczyła jedynie o dwa centymetry wyżej. 

Sztafeta ma rezerwy 

Wspomniane wcześniej Iga Baumagart-Witan i Justyna Święty-Ersetic startowały aż w trzech konkurencjach. Nie można bowiem zapominać o piątym miejscu w sztafecie mieszanej 4x400 m, gdzie biegły wspólnie z Rafałem Omelko i Wiktorem Suwarą. Trener Matusiński zdecydował się na inne ustawienie niż pozostali szkoleniowcy, przez co... polską sztafetę kończyła Święty-Ersetic, która musiała bronić pierwszej pozycji w rywalizacji z siedmioma mężczyznami. 

Czytaj dalej: Kumoterstwo w powołaniach na MŚ? Dyrektor PZLA odpowiada Zalewskiemu 

Mistrzyni Europy walczyła jak lwica, ale reprezentanci Stanów Zjednoczonych, Jamajki, Bahrajnu i Wielkiej Brytanii okazali się zbyt silni. Piąte miejsce to i tak dobry wynik, zważywszy na kłopoty, jakie w 2019 roku dotknęły męską część sztafety. Ich zwieńczeniem były pretensje Karola Zalewskiego o brak miejsca w kadrze na mistrzostwa. Wydaje się, że jeśli polscy biegacze dorównają swoim koleżankom, nowa konkurencja może być kolejną medalową szansą dla naszego kraju w przyszłych imprezach.

Powiązany Artykuł

Plawgo 1200 east news.jpg
Co dalej z polską sztafetą? Marek Plawgo: trener Lisowski nie wytworzy pozytywnej atmosfery

Co w Tokio?

Igrzyska w stolicy Japonii odbędą się w dniach 24 lipca - 9 sierpnia. Na co mogą liczyć polscy kibice? Świetne wyniki w ostatnich latach rozbudziły oczekiwania. W końcu kiedy po raz ostatni najważniejsza sportowa impreza świata odbywała się w Tokio (1964 r.) polscy lekkoatleci, na czele z legendarną Ireną Kirszensztain-Szewińską, zdobyli osiem medali, w tym dwa złote. Tak medalodajnego występu nie zanotowali nigdy później, chociaż z Sydney w 2000 roku wrócili z czterema złotymi krążkami. 

Ostatnie igrzyska nie były jednak zbyt udane: dwa krążki w Atenach, dwa w Pekinie, dwa w Londynie i trzy w Rio de Janeiro. Niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę, że podczas dziesięciu edycji mistrzostw świata w XXI wieku nasi reprezentanci wywalczyli łącznie 45 krążków, z czego aż 22 podczas trzech ostatnich. Czy tym razem medale zdobywane w czteroletnim cyklu przedolimpijskim mogą przełożyć się na sukcesy w najważniejszym momencie?

Pewniaki na rzutni 

Po kontuzji kolana do rywalizacji powróci dominatorka rzutu młotem Anita Włodarczyk. Nawet jeśli nie będzie rzucała aż tak daleko, jak w 2016 roku, kiedy podczas igrzysk pobiła rekord świata (82,29 m), będzie zdecydowaną faworytką do trzeciego z rzędu olimpijskiego złota. Medalowych ambicji nie ukrywają Fiodorow oraz podrażniona Kopron, więc najwięksi optymiści mogą nawet marzyć o polskim podium. Tak dobrze zapewne nie będzie, ale dwa krążki powinny być w zasięgu. 

Innego rozwiązania niż dwa medale nie wyobrażamy sobie także w męskim rzucie młotem. Demony przeszłości z Rio, kiedy Fajdek spalił wszystkie trzy próby, każą być w tej kwestii ostrożnym, jednak o czterokrotnym mistrzu świata nie można mówić inaczej niż o faworycie do olimpijskiego złota.

Patrząc na wyniki z ostatnich dwóch lat jedynym, który może zagrozić Fajdkowi jest jego kolega z kadry. Nam pozostaje liczyć, że nieco słabsza dyspozycja w Dosze była tylko wypadkiem przy pracy i pozwoli Nowickiemu na wyciągnięcie wniosków, dzięki czemu w Japonii uniknie nerwów i pewnymi rzutami zapewni sobie kolejny medal. 

Nie samym młotem Polska żyje 

Kto jeszcze? Pozycję w światowej czołówce ostatecznie potwierdziły "Aniołki Matusińskiego". Polska sztafeta jest dzisiaj siłą numer dwa i na niecały rok przed igrzyskami musi być traktowana jako kandydatki do medalu. Podobnie jak skaczący coraz wyżej i pewniej Lisek, który, mimo ogromnej konkurencji, medale z największych imprez przywozi ostatnio hurtowo. Tyczkarz liczy też na rewanż za igrzyska w Rio, kiedy uplasował się tuż za podium. 

Podwójnie zmotywowany będzie Kszczot. Łodzianin jako faworyt do podium jechał już na igrzyska w 2016 roku. Wówczas w trudno wytłumaczalny sposób odpadł w półfinale. Jeśli do tego dodamy porażkę w Dosze, słynący z niezwykłej ambicji Kszczot będzie miał więc wystarczającą motywację, by w roku olimpijskim wrócić do czołówki i jeszcze raz powalczyć o medal.

Na dłuższym dystansie o ten sam cel powalczy Lewandowski. W Katarze pokazał, że w rywalizacji na 1500 metrów stać go już na rzeczy wielkie. 

A może oni? 

Katarskie zawody sprowadziły na ziemię wszystkich, którzy dopisywali medale polskim kulomiotom. Haratyk i Bukowiecki przed rokiem zdominowali mistrzostwa Europy, sięgając po złoto i srebro, ale na świecie rządzą obecnie inni. Szukając pozytywów, nie możemy zapominać, iż obaj Polacy mają świetne rekordy życiowe, a także zapewniają, że stać ich na jeszcze dalsze pchanie.

Patrząc na dotychczasowy progres, nie rzucają słów na wiatr. Trzeba też liczyć, że tak kosmiczny konkurs jak ten w Dosze prędko się nie powtórzy, chociaż kiedy patrzyło się w sobotę na Kovacsa, Crousera albo Walsha ciężko było nie odnieść wrażenia, że to dopiero początek wyjątkowego okresu w historii pchnięcia kulą...

Aby nie kończyć pesymistycznie, należy wspomnieć o wracającej do czołówki Lićwinko oraz kilku osobach, którym w Dosze nie poszło tak jakby chcieli: Paulinie Gubie, która mimo roku naznaczonego problemami zdrowotnymi, potrafiła awansować do finału w rywalizacji kulomiotek, oszczepniku Marcinie Krukowskim, którego rzuty wystarczyły do siódmego miejsca, mimo, iż sam zapewniał, że był w medalowej formie czy jego koleżance po fachu Marii Andrejczyk. Ta ostatnia przepadła w eliminacjach, ale po dwóch latach pełnych problemów powoli wraca do dobrego rzucania i zapowiada, że jeszcze nawiąże do sensacyjnego wyniku z Rio de Janeiro, kiedy uplasowała się tuż za podium. Trzymamy za słowo!

Paweł Majewski, PolskieRadio24.pl 

Polecane

Wróć do strony głównej