Z niczym w rękach

Ostatnia aktualizacja: 16.03.2016 15:38
Charków? Być może. Charków – słowo już bez znaczenia. Obce miasto. Jak też nic już nie znaczy, że nora, w której tkwi Nikołaj Stiepanowicz, to pokój marny w trzeciorzędnym hotelu bez nazwy.
Zdjęcie ze spektaklu Nie całkiem wesoła historia w Teatrze Słowackiego w Krakowie
Zdjęcie ze spektaklu "Nie całkiem wesoła historia" w Teatrze Słowackiego w KrakowieFoto: Piotr Kubic/Teatr Słowackiego w Krakowie

Najlepsi z nich są jeno cieniami

William Szekspir „Sen nocy letniej”


Pozostał mu monolog. Jeszcze jakieś rozmowy za dnia, owszem, jakieś rozmowy, zdania martwe, konwencjonalne i obojętne, herbaty jakieś, obiady rodzinne, wizyty gości, spacery, trywialność córki, męcząco tandetna troskliwość żony, trochę spokoju o zmierzchu, coś jeszcze, tak, na pewno coś, lecz wszystko już bez znaczenia. Pozostał mu szary monolog o nim w przeszłości odległej lub bliskiej, przez niego samego sobie samemu wciąż od początku snuty nocami bez snu, które nastały, gdy pojął, że umiera, że niewiele zostało, jedynie pamięć. Nocami jak ta na Scenie Miniatura Teatru Słowackiego w Krakowie - jak ta godzina, wyjęta z jednej nocy, z jednej z ostatnich nocy monologu. Oto on, drobny, o skulonych ramionach, z dłońmi niczym z wosku złożonymi na udach, siedzi na krawędzi olbrzymiego mosiężnego łóżka i patrząc na nic wyznaje szeptem: „Nazywam się Nikołaj Stiepanowicz...” Takim widokiem zaczyna się „Nie całkiem wesoła historia”, seans przez Józefa Opalskiego wyreżyserowany wedle partytury, którą Anna Burzyńska ulepiła z fragmentów „Nieciekawej historii” Antoniego Czechowa i drobnych cytatów z teatralnych jego dzieł. Przedstawia się pół-trup. W pokoju nie ma nikogo, jeszcze nie. Zaraz przyjdą, lecz na razie jest pusto. Pół-trup - istny palec z porzekadła - przedstawia się sobie. Jak co noc. Jak w prologu opowiadania Czechowa.

Początek „Nieciekawej historii” brzmi podobnie. Przedstawia się mała samotność, tylko że przedstawia się w trzeciej osobie liczby pojedynczej. Mówi do siebie o sobie: „Jest w Rosji pewien profesor, Nikołaj Stiepanowicz, tajny radca i kawaler, odznaczony wieloma rosyjskimi i zagranicznymi orderami: kiedy wypada mu je przypinać, studenci przezywają go ikonostasem”. Po chwili samotność mała wróci do pierwszej osoby liczny pojedynczej, rzeknie: „Nazwisko moje jest popularne”, i dalej: „Noszący to nazwisko, to znaczy ja” – lecz na początku jakby tworzy z siebie kogoś innego, postać jakąś, cień, widmo. Albo aktora. Aktora, który zagra główną rolę w seansie wspominania, kiedy to do głowy małej samotności – głowy Nikołaja Stiepanowicza – przyjdą z wizytą inni aktorzy, inne cienie, widma niegdysiejszych wydarzeń, gestów, uczuć, liczne zjawy z życia całego, goście z czasu przeszłego, dokonanego. Samotny pół-trup Nikołaja Stiepanowicza opowiada tak sobie w noc bezsenną życie, opowiada z detalami, ale nie ma teraz sensu streszczać akapitów Czechowa. Opalski ich nie powtarza. Istotne, że pół-trup jest bezlitosny. On wspomina nie po to, by się przed końcem tanio pocieszać pastelowymi obrazkami z albumu zdjęć rodzinnych. Powtarza rytuał pamiętania, z cieniami, co je przywołuje, odgrywa, co było - by oddzielić ziarna od plew. Monolog snuje wciąż od początku, aby się dowiedzieć, ile tak naprawdę waży to, co było. Ile waży, jakie ma znaczenie. W ostatecznym rachunku zostaje mu w rękach – szary piasek. Kiedy w epilogu „Nieciekawej historii” Katia, ukochana wychowanica pół-trupa, córka jego zmarłego przyjaciela, błaga: „Przecież jest mi pan ojcem, moim jedynym przyjacielem! Przecież jest pan mądry, uczony, pan długo żył! Był pan nauczycielem! Niechże pan powie: co ja mam robić?” – pół-trup wyznaje: „Nie wiem”. Nie ma złudzeń, nie ma pocieszenia. To, co było, waży tak mało i tak niewiele znaczy, że marnych tych gramów i bladych, cienkich mądrości nie starcza, by móc powiedzieć: „Wiem”, a nawet by się zawahać: „Chyba wiem”.

Opalski nie powtarza fabuły Czechowa, powtarza Czechowa brak litości. Rzecz nie w tym, że to akurat Nikołaj Stiepanowicz na błaganie Katii odpowiada, jak odpowiada. Rzecz, ciemna rzecz w tym, iż nie sposób odpowiedzieć inaczej, gdyż w ostatecznym rachunku każde istnienie jest fiaskiem. Powtarza Opalski ten brak litości, przenosząc na scenę ostatnie takty „Nieciekawej historii”. Oto Charków...

Charków? Być może. Charków – słowo już bez znaczenia. Obce miasto. Jak też nic już nie znaczy, że nora, w której tkwi Nikołaj Stiepanowicz, to pokój marny w trzeciorzędnym hotelu bez nazwy. Nikołaj Stiepanowicz umiera. Nie ma dlań miast nie obcych, nie ma nie obcych pokoi, nie obcych twarzy, nie obcych słów, nie obcych gestów. Na tym polega jego samotność. Mały, na krawędzi ogromnego mosiężnego łóżka, ogołoconego z pościeli, poduszek i pierzyny, z bezradnymi dłońmi jak z wosku, patrząc na nic – przedstawia się prawie szeptem. Wszystko wokół jest jak znak wyprowadzki rychłej, końca nie do ominięcia. Pod ścianą piramida bezładnie rzuconych krzeseł, gotowych do wyniesienia. Goły blat wielkiego stołu. Lustro, które za chwilę jeden tylko, ostatni raz powtórzy twarz Nikołaja Stiepanowicza. Niczym nie przykryta sofa. I to światło ledwo żywe, żółtawe, obojętne. Przedstawia się drobny człowieczek i jakby przywołuje cienie kiedyś bliskich mu postaci. Zaprasza aktorów. Wspomnianą, zagubioną Katię (Joanna Mastalerz). Warię (Ewa Worytkiewicz), swoją tandetnie patetyczną żonę. Swoją rozczarowującą córkę Lizę (Paulina Kondrak). Jej kandydata na męża, swą rumianą trywialnością litość budzącego Aleksandra Adolfowicza Gnekkera (Sławomir Rokita). Wreszcie Michaiła Fiodorowicza (Tadeusz Zięba), patykowatego akordeonistę, fatalnie zadurzonego w zagubionej, nieuchwytnej Warii. Zaprasza ich do swojego monologu, i jeszcze sprasza kilka starych scen. I garść słów, co kiedyś padły, i parę gestów, które dawno temu zaistniały, lecz niewiele tego. Ot, strzępy, łupiny, odpryski, resztki. Niewiele, lecz tyle Nikołajowi Stiepanowiczowi wystarczy. Bo on na wylot zna tę opowieść, zna jej finał, zna fiasko. Tyle razy wracał monologiem do przeszłości, że z tym, być może ostatnim, powtórzeniem jest niczym z ułożonymi z miliona kostek domina figurami. Wystarczy przewrócić kostkę pierwszą - a wszystko dalej rozsypuje się samo, do końca, jak zawsze. A na końcu „Nie całkiem wesołej historii” – drobny człowieczek znów siada na krawędzi łóżka i znów się przedstawia. On, pół-trup Nikołaja Stiepanowicza – cała wyjątkowość aktorstwa Grzegorza Mielczarka, który zgasił patos.

Wszystko, co mogło być - i co jest przecież w lwiej części opowiadania Czechowa – momentami bez mała frenetycznym szyderstwem umierającego, jego bombastyczną ironią, malowniczym brakiem litości wobec swego „ja” i świata – Mielczarek wepchnął gdzieś głęboko w siebie. I tkwi to tam, przez godzinę i dziesięć minut przedstawienia, ciągle parzące, lecz zbędne już, gdyż już za późno na operę. Na zewnątrz został tylko dojmujący kostium powolnego zamierania. Chłód oka, ciemna intonacja zdań, senny gest, dłonie jak z wosku. Tyle. I to się nie zmienia. To już się nie zmieni. Zostanie, jak jest. Będzie, jak było. Żadnej już pocieszającej nowości. Nie bez przyczyny „Nieciekawa historia” była dla Samuela Becketta opowieścią najbliższą ze wszystkiego, co Antoni Czechow napisał. Opalski wie o tym dobrze, bardzo dobrze.

Kiedy więc Nikołaj Stiepanowicz, aby zamknąć Opalskiego ascetyczną elegię na niespieszne odchodzenie z niczym w rękach, powtarza w finale jej początek – przypomina się otwierające wczesną powieść Becketta „Murphy” zdanie to spokojne, nieubłagane.

Słońce, nie mając wyboru, świeciło na nic nowego.

***

Paweł Głowacki/mc

Zobacz więcej na temat: Kraków Paweł Głowacki TEATR
Czytaj także

Nieruchomy rejs

Ostatnia aktualizacja: 18.02.2016 15:00
Oczywistości, zwłaszcza oczywistości estetyczne, zawsze stają się w ostateczności tworem płaskim i monotonnym, mimo swej poczciwej pastelowości. Ot, wydmuszką, o ile się zgodzimy, że wydmuszka może posiadać tylko dwa wymiary.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Niebezpieczne związki Umberta Eco

Ostatnia aktualizacja: 25.02.2016 16:50
Któregoś dnia, kiedy Bodoni nagle ocknął się bez pamięci, doktor Gratarolo rzekł do niego: „Jak się pan nazywa?”. Bodoni odpowiedział spokojnie: „Chwileczkę, mam to na końcu języka”.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Dwie ostatnie strony

Ostatnia aktualizacja: 02.03.2016 16:33
Wrócić, móc wrócić, choćby tylko do starych słów – czy to pomaga? Czy fraza „Nic już nie zostało do opowiedzenia” staje się przez to lżejsza, mniej ciemna?
rozwiń zwiń
Czytaj także

Mała wielka „i”

Ostatnia aktualizacja: 10.03.2016 15:00
Teraz, z okazji czterechsetnej rocznicy śmierci twórcy „Burzy”, w całym Roku Szekspirowskim, do końca grudnia – jak będzie się pisać o tajemnicach Szekspira? Ile razy w imię prawdy zanegowane zostanie odległe istnienie Willie’ego Hughesa?
rozwiń zwiń