Dharamsala – mała Lhasa czyli tybetańska stolica na wygnaniu
Szczątki 16-latka, który w zeszłym tygodniu dokonał samospalenia, protestując przeciwko chińskiej okupacji Tybetu, poddano kremacji pod Dharamsalą, indyjskim miasteczkiem pełniącym od ponad pół wieku rolę tybetańskiej stolicy na wygnaniu.
2016-03-08, 15:10
Posłuchaj
"Tybetańczycy na wygnaniu" - reportaż Urszuli Żółtowskiej-Tomaszewskiej/Polskie Radio
Dodaj do playlisty
Młody Tybetańczyk podpalił się w mieście Dehradun w północnych Indiach, u podnóża Himalajów. Z ciężkimi poparzeniami przewieziono go do Delhi, gdzie przez trzy dni lekarze walczyli o jego życie. Szesnastolatek z Dehradun to już drugi w tym roku Tybetańczyk, który dokonał samospalenia w proteście przeciwko chińskim rządom w Tybecie. Kilka dni wcześniej w klasztorze Retsokha w Tybecie w płomieniach zginął buddyjski mnich Kalsang Wangdu.
Rozpacz i desperacja Tybetańczyków
- Sytuacja w Tybecie nie zmieniła się dramatycznie w ostatnim czasie, jest tak samo fatalna, a Tybetańczycy cierpią prześladowania – powiedział PAP badacz historii Tybetu Elliot Sperling z uniwersytetu w Indianie. – Nowe przypadki samospaleń świadczą raczej o rozpaczy i desperacji Tybetańczyków, którzy nie widzą innych sposobów zaprotestowania przeciwko dziejącej się im niesprawiedliwości.
W ciągu ostatnich sześciu lat samobójczą śmierć przez samospalenie zadało sobie w Tybecie i w Indiach około 150 Tybetańczyków, w ogromnej większości buddyjskich mniszek i mnichów. Portrety większości z nich wiszą w klasztorze Namgyel, w gablocie tuż przy poświęconym ich pamięci pomniku.
Klasztor Namgyel to główna świątynia buddyjska w Dharamsali, a także siedziba dalajlamy, duchowego przywódcy jednej ze szkół tybetańskiego buddyzmu i do niedawna politycznego przywódcy Tybetu.
REKLAMA
Dalajlama osiadł tu w 1960 r., rok po tym, gdy uciekł wraz ze swoim rządem z Tybetu, w którym wybuchło krwawo stłumione zbrojne powstanie przeciwko Chinom, które w 1950 r. najechały i zajęły ten kraj.
Spotkanie duchowego przywódcy Tybetańczyków z turystami w Dharamsali/źródło: Dalai Lama/You Tube
"Mała Lhasa"
Pierwszym indyjskim azylem dalajlamy i jego zbiegłego rządu było Mussoorie, inne miasto u podnóża Himalajów. O przenosinach tybetańskich uciekinierów do mniejszej i bardziej prowincjonalnej Dharamsali postanowił indyjski premier Jawaharlal Nehru, uznając, że będą się tam mniej rzucać w oczy i nie będą tak drażnić Chin.
Odtąd Dharamsala pełni rolę "małej Lhasy", tybetańskiej stolicy na wygnaniu.
REKLAMA
"Mała Lhasa" zajmuje w zasadzie tylko mniejszą, górną, położoną na wysokości prawie 2 tys. metrów część miasta, zajętą niemal wyłącznie przez ok. 10 tys. Tybetańczyków, ich świątynie i klasztory, domostwa i sklepy. Właściwa, "dolna" Dharamsala jest miastem indyjskim i liczy ok. 50 tys. mieszkańców.
"Dolna" Dharamsala zazdrości po cichu "małej Lhasie", bo to do niej co roku wędrują tysiące pielgrzymów i zagranicznych turystów, którzy w tamtejszych sklepach, hotelach i restauracjach wydają dolary, euro, jeny i rupie. "Dolna", indyjska Dharamsala zazdrości też "małej Lhasie" pieniędzy z zagranicznej pomocy, jaką świadczą tamtejszym Tybetańczykom ich rodacy z całego świata, a zwłaszcza cudzoziemcy, którzy ofiarnością próbują nadrobić bezradność wobec tragedii Tybetu.
Pierwsze dni marca to dopiero początek sezonu turystycznego w Himalajach, ale wąskie uliczki "małej Lhasy" pełne są buddyjskich mnichów i cudzoziemskich turystów i pielgrzymów, którzy przyjechali do Dharamsali, by wziąć udział w odbywających się co roku o tej mniej więcej porze naukach dalajlamy. W tym roku, podobnie jak w poprzednim, nauki się najprawdopodobniej nie odbędą.
Dalajlama liczy sobie już 81 lat i coraz bardziej niedomaga. Nie ma go nawet w Dharamsali; przebywa na leczeniu w USA. Pięć lat temu zrzekł się też tytułu przywódcy politycznego Tybetu na rzecz demokratycznie wybranego na uchodźstwie rządu i parlamentu.
REKLAMA
Dalajlama w Ameryce nie wydał żadnego oświadczenia po dwóch tegorocznych samospaleniach, chociaż od zawsze opowiada się za prowadzeniem walki bez użycia przemocy i w ogóle sprzeciwia się wszelkim aktom przemocy.
Mieszkający w Dharamsali Karmapa, przywódca duchowy tybetańskiej szkoły buddyjskiej Kagju (dalajlama przewodzi szkole Gelug, a dwie pozostałe to Sakja i najstarsza Ningma) oświadczył, że choć jest pełen uznania i podziwu dla poświęcenia straceńców, decydujących się na śmierć w płomieniach, by w ten sposób upomnieć się o prawa Tybetu, to nie zachęca rodaków, by brali z nich wzór.
Zdanie Karmapy zdają się podzielać starsi Tybetańczycy z "małej Lhasy". Tundup, 55-letni sklepikarz, którego rodzina przeprawiła się do Indii w 1962 r., zaraz po ucieczce dalajlamy, nie uważa, by odbieranie sobie życia miało przynieść jakiekolwiek korzyści. Jego dwudziestoletni syn i inni młodzi Tybetańczycy, którzy wzięli udział w niedzielnej kremacji desperata z Dehradun, widzą w straceńcach męczenników i bohaterów. Bardziej wstrzemięźliwi są sami mnisi.
Kunczuk Ghindi i Tenzin Norbu, mnisi z klasztoru Namgyel powiedzieli PAP, że choć nie jest ich rolą kogokolwiek osądzać, to uważają, że szesnastolatek lepiej przysłużyłby się tybetańskiej sprawie zdobywając wykształcenie i pracując dla dobra Tybetu.
REKLAMA
Antychińskie powstanie
10 marca przypada kolejna rocznica wybuchu zbrojnego antychińskiego powstania w Tybecie. W 2008 r., przed olimpiadą w Pekinie, rocznicowe obchody przekształciły się w Lhasie w krwawe zamieszki, w których zginęły setki ludzi. Poprzednie tak poważnie zamieszki wybuchły w Tybecie pod koniec lat 80. Dalajlama wyrzekł się wtedy niepodległości Tybetu i domagał się od Chin jedynie przestrzegania praw Tybetańczyków i przerwania chińskiego osadnictwa w Tybecie. Otrzymał wtedy Pokojową Nagrodę Nobla (1989 r.). Chińczycy odrzucili proponowaną im przez dalajlamę ugodę i nazywają go żądnym krwi terrorystą.
Według wieści z Tybetu, w obawie przed kolejnymi przypadkami samospaleń na ulicznych skrzyżowaniach w Lhasie chińskie władze nakazały zamontować gaśnice. Oficjalnie – żeby ułatwić pierwszą pomoc w razie wypadku drogowego. Tybetańczycy z "małej Lhasy" nie mają wątpliwości, że gaśnice mają służyć policji do gaszenia "żywych pochodni".
Wojciech Jagielski (PAP)
REKLAMA