Marzena i Adam Tkaczukowie z firmy MAT: na podbój Państwa Środka

Właśnie odprawiono transport słodyczy ze starachowickiej firmy MAT do Bośni i Hercegowiny. Ładownie TIR-ów pomieściły przede wszystkim śliwki w czekoladzie. Bałkański kierunek eksportu to jednak żadna rewelacja, jeśli się weźmie pod uwagę, że produkty z firmy MAT od dawna trafiają już na rynki odległych krajów, takich jak Chiny czy Angola.

2016-06-05, 16:00

Marzena i Adam Tkaczukowie z firmy MAT: na podbój Państwa Środka
Marzena i Adam Tkaczukowie, właściciele firmy MAT ze Starachowic . Foto: Dariusz Kwiatkowski, Naczelna Redakcja Gospodarcza Polskiego Radia

Posłuchaj

Gośćmi audycji "Ludzie gospodarki" byli Marzena i Adam Tkaczukowie, właściciele starachowickiej firmy MAT – cz. 1 (Dariusz Kwiatkowski, Naczelna Redakcja Gospodarcza Polskiego Radia)
+
Dodaj do playlisty

Osiągnięcie sukcesu przez właścicieli przedsiębiorstwa: Marzenę i Adama Tkaczuków nie od razu wydawało się tak oczywiste.

Spotkali się w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, ponad 20 lat temu. Ona studiowała technologię produkcji żywności ze specjalnością dotyczącą przetwarzania mięsa, on technologię drewna. Biznesowych tradycji w rodzinie pani Marzeny raczej trudno się doszukać, rodzice pracowali na posadach w zakładach przemysłowych. Genetyczne uwarunkowania łatwiej znaleźć w przypadku pana Adama. Choć podkreśla, że czasy wojenne i powojenne w Polsce, raczej nie sprzyjały prywatnej inicjatywie, to przyznaje, że pewne znaczenie miała przedsiębiorczość, jaką wykazywał się dziadek ze strony mamy. Wiosną, latem i jesienią pracował na roli, zimą zaś zajmował się wyplataniem z wikliny koszy, tudzież innych wyrobów, którymi z powodzeniem handlował na okolicznych targowiskach.

- Może dlatego mam coś w genach, może właśnie w ten sposób złapałem bakcyla, któremu na imię samodzielność i chęć bycia na swoim – zastanawia się pan Adam. I przyznaje, że w jego przypadku początki zajmowania się biznesem sięgają szkoły podstawowej. Wówczas to, w końcu lat siedemdziesiątych, zajął się… zbieraniem ślimaków i kwiatów lipy, które sprzedawał w punktach skupu działających w jego rodzinnej wsi.  Okolicznościami sprzyjającymi tym zajęciom był fakt, że wieś znajdowała się wśród mazurskich jezior. To decydowało o ilości pozyskiwanego surowca i jego jakości.

- W ten sposób już wówczas zarabiałem swoje własne pieniądze  – wspomina z nostalgią.

REKLAMA

- W mojej karierze zawodowej nie było ślimaków – żartuje  Marzena Tkaczuk. Zaczynała ją po skończeniu studiów w starachowickim „Constarze”, jako technolog żywności, czyli zgodnie z kierunkiem ukończonych studiów. Pracowała przy rozruchu zakładów. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę, że to firma prywatna, to trudno przecenić znaczenie zdobytych wówczas doświadczeń dla rozpoczęcia i prowadzenia własnej działalności gospodarczej.

- Gdyby nie to, raczej nie spróbowała bym własnej działalności – przyznaje pani Marzena. A zaczynając pracę w „Constarze”, była już młoda mamą.   

Siła uczucia kontra zawodowe kalkulacje…

… bo, założenie rodziny wyprzedziło rozpoczęcie zawodowych karier Tkaczuków.

Gdy się spotkali, on był na trzecim roku studiów, a ona na drugim. On poczekał nieco i pobrali się na piątym. Studia ukończyli wspólnie.

REKLAMA

- Sądzę, że to było przeznaczenie, bo ja jestem z Mazur, żona z Gór Świętokrzyskich, a spotkaliśmy się w stolicy. Prawie jak w piosence Rudiego Schuberta o córce rybaka, tylko z zamianą ról… - śmieje się Adam Tkaczuk.

Kiedy się ludzie pobierają, kiedy zakładają rodzinę, to na świat przychodzą dzieci. Przy ambicjach prowadzenia własnego biznesu, można powiedzieć, że to pewna przeszkoda w realizacji planów.

A jak było w przypadku Tkaczuków?

- Dzieci nas tylko zmotywowały – podkreśla pani Marzena. Syn urodził się jeszcze przed skończeniem studiów. Musieliśmy szybko znaleźć  pracę, aby mieć środki na utrzymanie rodziny - wspomina.

REKLAMA

Przenieśli się do Starachowic. Ona zaczęła pracę w prywatnej firmie, ale jeszcze nie swojej. On trwał w przekonaniu, że aby zapewnić byt rodzinie, trzeba założyć własny biznes. Wkrótce urodziła się córka, a potem drugi syn.

- Było ciężko - przyznaje Adam Tkaczuk i podkreśla, że decydujący udział w pokonaniu trudności miała żona. - Należą się jej za to wielkie podziękowania - dodaje.

Kiedy rozpoczynali produkcję we własnej firmie, córka miała dwa lata, syn siedem.

- Nie było łatwo - przyznaje Marzena Tkaczuk. Praca nas pochłaniała. Zdarzało się, że wychowawczyni z przedszkola dzwoniła z pytaniem: ”pani Marzeno, czy Pani nie zapomniała o swoim Kubie?” A to już była godzina piąta po południu – wspomina.

REKLAMA

Wczesne macierzyństwo, jeszcze na studiach, okazało się przeszkodą w korzystaniu z urlopu macierzyńskiego. Studentce urlop macierzyński po prostu wówczas się nie należał. Również i wychowawczy, ponieważ pani Marzena nie była zatrudniona. Drugie dziecko urodziła, już pracując w „Constarze” jako kierownik technologii produkcji. Skorzystała wówczas z trzymiesięcznego urlopu macierzyńskiego i wróciła do pracy. Trzecie dziecko – syna, urodziła, gdy ruszała produkcja we własnej firmie. Jednak wówczas kobieta prowadząca własną  działalność gospodarczą była całkowicie wyłączona ze świadczeń związanych z macierzyństwem. Nie należał się ani urlop macierzyński, ani wychowawczy.

- Urodziwszy trójkę dzieci, tak naprawdę byłam na urlopie macierzyńskim tylko przez trzy miesiące - wspomina.

Adam Tkaczuk, który ukończył Wydział Technologii Drewna na SGGW w Warszawie, nie trafił do zakładu o profilu związanym ze zdobytym wykształceniem. Po roku szukania zatrudnienia i pozostawania na tak zwanej „kuroniówce”, postanowił rozpocząć swoją własną działalność gospodarczą. Nie wrócił na Mazury. Idąc za głosem serca, znalazł się w rodzinnych okolicach żony, czyli w Świętokrzyskiem, a konkretnie w  Starachowicach. Początek to było założenie hurtowni artykułów spożywczych. W pierwszym roku nie brakowało takich chwil, gdy myślał, że lepiej będzie zrezygnować i iść do pracy na państwowa posadę czy inny etat. Jednak z biegiem czasu było coraz lepiej. Świadomość, że są dobrze przygotowani do wykonywania postawionych przed sobą zadań, dodawała im sił. - Przy czym nie chodziło nam tylko o osiąganie coraz lepszych wyników finansowych, ale o uczciwe działanie i rozwijanie firmy. Zakładaliśmy, że ten biznes będziemy prowadzić przez wiele lat i dlatego zależało nam na dobrej opinii, na tym, żeby ludzie mówili o nas, że jesteśmy uczciwi – podkreśla.

Moment przełomowy, czyli własna produkcja

Tkaczukowie zajmują się nie tylko produkcją słodyczy, ale też handlem hurtowym i usługami motoryzacyjnymi. Na pełnych etatach zatrudniają dziś 50 osób. Jednak to właśnie wytwarzanie artykułów spożywczych przyczyniło się do tego, że odnieśli sukces. Przy rozpoczynaniu produkcji żywności los im sprzyjał. Obok ich hurtowni była spółdzielnia, która produkowała metalowe części, ale wkrótce upadła. Budynek był do kupienia. Stanęli do przetargu. Wygrali, budynek został wyremontowany. Pojawił się wówczas problem, ponieważ okazało się, że na terenie ich działania w planach zagospodarowania przestrzennego przewidziano inwestycje związane z przemysłem metalowym. Po wielu perypetiach uzyskali jednak zezwolenie na produkcję słodyczy.

REKLAMA

- Od tej pory pojawiające się przeszkody biurokratyczne można uznać za niewielkie – mówi Adam Tkaczuk. Samo zakładanie biznesu, to „mały pikuś” w porównaniu z prowadzeniem przedsiębiorstwa. To jest dopiero wyzwanie - podkreśla.

Zaczęli produkcje od czekoladek nazwanych pysznym mleczkiem i galaretek. Do ich produkcji kupili używane urządzenia, żeby się uczyć, żeby od czegoś zacząć. Asortyment produkcji powiększał się, czemu towarzyszyło montowanie nowych linii produkcyjnych, nowych urządzeń. Pomagało w tym korzystanie z dofinansowania unijnego.

Śliwka w czekoladzie, czyli hit eksportowy

Na ten pomysł wpadła pani Marzena, która z racji zdobytego wykształcenia jest głównym technologiem w zakładzie. Większość inicjatyw dotyczących nowości pochodzi właśnie od niej. Smakołyk był przez kilka miesięcy testowany, robiono analizy, opracowywano kartę produktu zastanawiano się nad wydajnością wytwarzania smakołyku. Fakt, że w Polsce jest przynajmniej kilka firm produkujących podobny wyrób nie okazał się zbyt dużym problemem przy zdobywaniu azjatyckich rynków.

- Dla naszych klientów z Chin nie jest ważne to, że produkt zrobiła firma X czy Y, która w Polsce ma już wyrobiona markę, ponieważ oni nie znają tych firm. Dla nich jesteśmy tak zwanym „no name„. Oceniają towar po jego walorach. Liczy się dla nich jakość. Uważają, że nasza śliwka jest bardzo dobra i dlatego ja zamawiają – podkreśla.

REKLAMA

Ostatnio Tkaczukowie byli na Tragach SIAL w Szanghaju, gdzie spotkali się z dawnymi partnerami handlowymi i zaczęli rozmowy z nowymi kontrahentami. Teraz przygotowywane są kolejne umowy handlowe. Obecnie, poza Chinami, eksportują swoje produkty do takich krajów jak między innymi: Niemcy, Czechy, Bośnia i Hercegowina, Słowacja, Litwa, Łotwa, Estonia i wielu innych.

Producenci europejscy starają się o to, aby coraz więcej ich towarów trafiało do Chin. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Chińczycy mają bowiem bardzo rygorystyczne przepisy fitosanitarne i weterynaryjne. Wiedzą coś o tym polscy przetwórcy mleka. Ich starania o uzyskanie dostępu do chińskiego rynku trwały wiele lat. Podobnie było w przypadku firmy Tkaczuków.

- Ponad trzy lata trwały nasze rozmowy z różnymi klientami w Chinach. Przez trzy lata z rzędu jeździliśmy na targi spożywcze, przede wszystkim do  Szanghaju. Mieliśmy wizyty  klientów z Państwa Środka w naszym zakładzie produkcyjnym. Pokazywaliśmy im okolicę. Na podstawie naszych obserwacji możemy powiedzieć, że Chińczycy są zafascynowani Polską – zauważa.

Zarazem przekonaliśmy się, jak rygorystycznie podchodzą do kwestii jakości produktów. Są one kilkakrotnie badane zanim trafią na rynek – dodaje.

REKLAMA

Podczas swoich podróży Tkaczukowie przekonali się, że nasza  żywność budzi bardzo duże zainteresowanie mieszkańców Państwa Środka. Pomaga w tym akcja reklamowo-promocyjna  prowadzona przez stronę polską .

- Duże banery z napisem „made in Poland” widziałem niedawno   między innymi w pobliżu lotniska w Szanghaju - wyjaśnia Adam Tkaczuk.

Eksporterzy liczą na pomoc

Obydwoje z żoną przyznają, że wsparcie, z którego korzystali, miało istotne znaczenie przy rozwijaniu działalności eksportowej. Otrzymali pomoc w ramach realizacji pięciu projektów, finansowanych ze środków unijnych. Dotyczyły one między innymi zakupu linii produkcyjnych, w tym urządzeń do pakowania. Jako bardzo efektywne oceniają dofinansowanie wyjazdów na zagraniczne targi i wystawy.

- Bo chcąc sprzedawać za granicą, trzeba bezpośrednio dotrzeć do klienta, nie można porozumiewać  się na odległość - podkreśla Marzena Tkaczuk.

REKLAMA

Biznesmeni wykorzystali środki pochodzące z Programu Operacyjnego Województwa Świętokrzyskiego i  Programu Rozwoju Polski Wschodniej. W organizowaniu i finansowaniu wyjazdów zagranicznych pomocy udzieliły im: Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, a także Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych.

Obecnie jeden projekt, dotyczący dofinansowania przy zakupie nowych urządzeń produkcyjnych jest złożony do urzędu marszałkowskiego. Rozstrzygnięcia można się spodziewać we wrześniu. W przygotowaniu  jest projekt określany mianem „Go to Brend”, w ramach którego uzyskać można wsparcie przy wyjazdach na imprezy targowe i misje gospodarcze. Nadszedł właśnie czas jego składania, na efekty trzeba poczekać do października.

Śliwka w czekoladzie i wata cukrowa pakowana w kubeczki  święci triumfy, ale ciągle trwają intensywne poszukiwania nowych możliwości rozwoju, zarówno w odniesieniu do rynków zbytu jak i poszerzenia asortymentu produkcji. Wytwarzanie  słodyczy coraz bardziej ukierunkowana jest na owoce kandyzowane oblewane czekoladą. Właśnie testowana jest próbna partia tak przygotowanych daktyli, wiśni, imbiru i skórki pomarańczowej. Wydłuża się lista krajów do których trafiają produkty ze Starachowic. Na przykład wata cukrowa ma wielu zagorzałych sympatyków w Angoli i Indiach.

Swego czasu bardzo dynamicznie rozwijał się eksport  za wschodnią granicę, szczególnie do Rosji. Tak było do chwili wprowadzenia embarga na żywność z Unii.

REKLAMA

- Co prawda embargo bezpośrednio nie obejmuje naszych produktów, ale rosyjscy klienci obawiają się jakichkolwiek zakupów w krajach unijnych, ponieważ w następstwie tego mogą spodziewać się rozmaitych restrykcyjnych kontroli na granicy, czyli dużych kłopotów - wyjaśnia Adam Tkaczuk. Wyraża przy tym nadzieję na powrót do normalności, gdyż mieli wielu dobrych klientów, choćby w Kaliningradzie i Moskwie.

W tej sytuacji koncentrują się na Chinach. Kontakty z przedstawicielami biznesu Państwa Środka to również doskonałe pole do obserwacji obyczajowych, wynikających z konfrontacji dwóch kultur.

- Ot, choćby wymiana wizytówek – opowiada  pani Marzena. -Chińczycy i w ogóle Azjaci traktują sprawę bardzo poważnie, to dla nich cały ceremoniał. Wręczany im kartonik odbierają z wielkim szacunkiem, przy użyciu obu rąk. Towarzyszy temu pełen uszanowania ukłon. Na wizytówce nie wolno robić żadnych notatek, zapisków. To byłoby odebrane jako wyraz lekceważenia czy wręcz zniewaga. Dlatego warto poznawać te rozmaite obyczaje, zdobywać doświadczenia, które owocują potem sprawniejszym zawieraniem umów.

Można też uniknąć niespodzianek, w porę przygotowując się do współpracy z kontrahentami azjatyckimi. Takie przygotowanie ma za sobą pan Adam, który uczestniczył w kilku szkoleniach, między innymi organizowanych przez PAIiIZ w Warszawie czy  WPHI w Szanghaju.

REKLAMA

Na szczęście nietrudno znaleźć i wspólny mianownik w tych biznesowych negocjacjach, żartują Tkaczukowie. A jest nim uroczysty posiłek i lampka wina czy szampana wieńcząca  podpisanie kontraktu. Podczas tych spotkań zarówno początkujących kontakty jak i je finalizujących warto rozmawiać z partnerami azjatyckimi o sprawach pozazawodowych, na przykład dotyczących rodziny. Oczywiście nie przekraczając pewnych ram dyskrecji. To element trwale wpisany w kulturę i etykę azjatyckiego biznesu. Ale nie tylko spod tej szerokości geograficznej.

Biznes z rodziną w tle

Bo na przykład dla Tkaczuków nie do oddzielenia jest zajmowanie się sprawami zawodowymi od życia rodziny. O tym decyduje rytm dnia. Wspólne śniadanie, rozwożenie dzieci do szkół i przedszkoli (to ostatnie teraz praktykowane w mniejszym stopniu, bo starszy syn już studiuje, córka po zdaniu matury wybiera się na studia, z rodzicielskiego transportu korzysta tylko najmłodszy potomek).

Pracę zaczynają przed ósmą. Potem tak zwany rekonesans po zakładzie, rozdysponowanie zadań, odbieranie i wysyłanie e-maili. Dobra organizacja pozwala na zakończenie pierwszej części dnia pracy około czternastej. Zawsze starali się i tak jest też obecnie znaleźć czas, aby zasiąść wspólnie do obiadu lub kolacji, przygotowywanych przez panią Marzenę. To cementuje więzy rodzinne i pomaga prowadzić biznes.

Wieczorem jeszcze raz przyjeżdżają do firmy. Wtedy ma miejsce podsumowanie dnia i plany na dzień następny. Cieszą się, że mogą być przez 24 godziny na dobę razem, choć jest to swego rodzaju ciągły dyżur, bycie w pogotowiu ze względu na rozmaite przypadki losowe, jakie towarzyszą prowadzeniu przedsiębiorstwa. Dlatego też z trudem znajdują czas, w którym mogą zająć się swoim hobby.

REKLAMA

- Nie łatwo jest wygospodarować czas dla siebie, będąc przedsiębiorcą i mając trójkę dzieci - zaznacza pani Marzena. - Teraz, gdy pociechy są już odchowane jest pod tym względem trochę łatwiej. Mogę sobie pozwolić na poczytanie książki, spacer czy jazdę na rowerze. Ale do niedawna było to tylko marzeniem.

Starają się jeździć na urlopy, ale „jeżeli uda nam się wygospodarować w ciągu roku tydzień urlopu, to jest to bardzo dużo. Staramy się wówczas wyjechać gdzieś za granicę, ponieważ jeżeli zostajemy w kraju, to nie odpoczywamy, bo cały czas jesteśmy bombardowani telefonami i mailami”.

A jednak zdecydowali się na kupno kawałka ziemi nad jeziorem w rodzinnych stronach Adama. To pozwoli mu na zajmowanie się hobby, jakim jest wędkowanie.

Priorytetem w kierowaniu firmą jest dla nich szeroko rozumiane utrzymanie czystości i porządku w zakładzie oraz rytmiki produkcji. W relacjach z pracownikami stawiają na uczciwość.

REKLAMA

Mimo tych problemów załodze towarzyszy życiowy optymizm. Ludzie wierzą, że pracując tutaj, będą mogli oprzeć swoje plany i nadzieje na trwałych podstawach. Dowodzą tego pewne ciekawe dane statystyczne. Otóż, jak policzył niedawno dział kadr, panie zatrudnione w przedsiębiorstwie Tkaczuków, przez kilkanaście lat jego funkcjonowania urodziły już 150 dzieci. Tylko w maju tego roku przyszły na świat trzy dziewczynki. Podobno szczęśliwymi mamami zostawały również te kobiety, które zanim podjęły pracę u Tkaczuków, przez długi czas na próżno starły się o potomstwo.

No cóż dobry przykład daje współwłaścicielka firmy, pani Marzena, matka trójki dzieci, a specyfikę, o której mowa, tłumaczy korzystnymi fluidami, dającymi o sobie znać na terenie zakładu. Zatrudnione panie po urodzinach dzieci i skorzystaniu z urlopów: macierzyńskich i wychowawczych wracają przeważnie do firmy. I całe szczęście, bo od dłuższego czasu w Starachowicach i okolicy zdaniem biznesmenów istnieje…

... rynek pracy pracownika

To efekt funkcjonowania Specjalnej Strefy Ekonomicznej, w której powstały bardzo duże zakłady produkcyjne. - - Zdecydowanie przybyło miejsc pracy – uważa Adam Tkaczuk. - Cały czas borykamy się z brakiem pracowników. Zatrudnieni  nie czują zagrożenia, bo wiedzą, że w razie wpadki znajdą pracę bez trudu i to dobrze płatną.

Ponoć pracownicy wybrzydzają przy płacy sięgającej 4,5 tysiąca zł netto. Dlatego dziś na tym terenie, coraz większym problemem dla przedsiębiorców stają się koszty pracy. Dotyczą one: składek, zwolnień lekarskich, zasiłków i urlopów.

REKLAMA

Sprzyja też temu pokaźna liczba dni w roku, w których pracować nie trzeba.

- To skupia się na przedsiębiorcach. Bo to my musimy tak zorganizować funkcjonowanie firm, aby uzyskać niezbędną wydajność przy dodatkowych dniach wolnych. Nie jesteśmy jeszcze tak bogatym krajem, abyśmy mogli sobie pozwolić na tyle dni wolnych od pracy w roku. Gdy zaczyna się maj, to ludzie myślą i rozmawiają w pracy tylko o długich weekendach. A przecież przy swoich warsztatach powinni się koncentrować na obowiązkach i zadaniach do wykonania. To wszystko powinno być dyskutowane z przedsiębiorcami. Chcielibyśmy zwiększać zatrudnienie, rozwijając firmę, jednak rosnące koszty pracy skłaniają nas do instalowania urządzeń pozwalających osiągać większa wydajność - podkreśla.

Mimo tych utyskiwań Tkaczukowie są zadowoleni  ze swoich pracowników.

- Do sukcesu przyczyniła się nasza kadra pracownicza. Bez dobrych pracowników nie byłoby osiągnięć. Firmy nie tworzy właściciel tylko jego pracownicy – podkreśla Adam Tkaczuk. Ostatnio niepokój właścicieli starachowickiej firmy budzą też kwestie związane z transportem międzynarodowym. Konkretnie restrykcje Rosji dotyczące przejazdów TIR-ów przez terytorium tego kraju, a także dążenie krajów unijnych, szczególnie Niemiec i Francji do wprowadzania stawek minimalnych dla kierowców ciężarówek przejeżdżających przez te kraje, właściwych dla miejscowych pracowników. To może ograniczyć wykorzystanie potencjału, jakim dysponują polscy przewoźnicy, albo wywindować koszty transportu.

REKLAMA

- Co prawda to bezpośrednio nas nie dotyczy, ponieważ o transport musi zadbać importer - uważa Adam Tkaczuk. Ale pośrednio ma to znaczenie, gdyż jeżeli będą wyższe koszty transportu, to nasze produkty na półkach Europy czy Azji będą droższe, a więc mniej konkurencyjne - podkreśla.

Osiągnięcia Marzeny i Adama Tkaczuków zostały docenione w kilku konkursach promujących rozwój przedsiębiorczości w Polsce. Mają na koncie tytuł Orła Dystrybucji, zdobyty w konkursie pod patronatem prezydenta Rzeczpospolitej. Dostali tez nagrodę w konkursie Top Produkt „Doceń polskie”, miesiąc temu zostali nominowani do uzyskania statuetki „Żelazny Pierścień”, w konkursie organizowanym przez starostę starachowickiego.

Pytani o to, czemu zawdzięczają swój sukces, podkreślają, że to zasługa dobrego wychowania, wpojonej w domach rodzinnych pracowitości i solidności. Pomogło też zdobycie solidnego wykształcenia. Ważna była determinacja w dążeniu do realizacji życiowych planów i marzeń, przekonanie, że się one spełnią.

Po osiągnięciu powodzenia w biznesie, rodzi się naturalne pytanie o kontynuatorów dzieła. Tkaczukowie mają troje dzieci, ale nie chcą im niczego narzucać, nakazywać tego, co mają robić w przyszłości. Syn kończy w przyszłym roku Wydział Inżynierii Produkcji na Politechnice Warszawskiej, co może sprzyjać decyzji o zajęciu się biznesem. Córka też wybiera się na Politechnikę. Najmłodszy dopiero rusza do liceum.

REKLAMA

Rodzice chcieliby, aby przynajmniej jedno z dzieci pomogło im w prowadzeniu przedsiębiorstwa.

- Ale czy te nadzieje się spełnią, trudno powiedzieć - zauważa  pani Marzena.

Dariusz Kwiatkowski

Polecane

REKLAMA

Wróć do strony głównej